Jeszcze słowem wyjaśnienia do naszych kolei życiowych i podróżnych: jak ktoś chce szaleć, to z Datong jedzie na Wutai Shan - pięć klasztorów położonych na górach (w sumie nazwa to nawet sugeruje), podobno dość dobre miejsce w temacie wrażeń (Buddy, stare świątynie, zielono). Niestety, aż tak dobrą, że bilet wstępu tamże kosztuje 218 RMB. Do tego, niektóre ze świątyń krzyczą sobie dodatkowe opłaty. W tej cenie biletu jest oficjalnie autobus, ale też może się okazać, że trzeba sobie za jakiś transport dopłacić. Opcje noclegowe wydawały się być raczej losowe, cena jest nieco wygórowana, podobno w trakcie świąt kolejki potrafią dochodzić nawet do ośmiu godzin, za dużo tego dobrego już by to było.
Zaś jeżeli chodzi o Taiyuan:
- Na TAK:
KONIEC
- ATRAKCJE
Muzeum prowincji Shanxi. Według Lonely Planet zrywa kask. Według nas nie. Jest za darmo, jest w dość ciekawym budynku w kształcie odwróconej piramidy, ale jest też na wygwizdowie (zgadujcie, czy lokalni wiedzą gdzie). Eksponaty są dość losowe - tu jakiś mieczyk, a tam jakaś waza, a tu trochę historii migracji ludności, trochę bitew. Po angielsku opisano może połowę obiektów, ale nie mieliśmy poczucia, że wiele tracimy nie mogąc ustalić, co też tu leży. Dominują rzeczy w stylu 'garnek z V wieku', chociaż datowanie lubią robić po swojemu ('z czasów dynastii Ming' - czyli gdzieś tak między 1368 a 1644). Jest też miły lokalny klasyk organizacyjny: najpierw dostajemy darmowy bilet, potem nam go przedzierają, a potem sprawdzają, czy mamy przedarty, darmowy bilet. Chyba w tysiące idzie liczba osób, która znalazła zajęcie dzięki temu uroczemu sposobowi organizacji pracy. Są tam też wolontariusze - uczniowie liceum. Mówią po angielsku, a z wizyty turysty cieszą się niczym Mao Zedong z nastolatki.
- JEDZENIE
Jest jeden hostel w Taiyuan. Prowadzony przez emerytów. W bloku. Znalezienie go graniczy z cudem, nam pomógł Ozil z Datongu, ale bez takiego wsparcia, jeżeli nie wymiatacie po chińsku, to nie podołacie. Samo miejsce jest całkiem w porządku, toalety cywilizowane, sklepów w okolicy tony, wifi śmiga - przynajmniej jak na chińskie realia. Autobus numer 21 z dworca tam jeździ, ale powtórzmy: to miejsce jest nie do znalezienia bez pomocy lokalnych. A Taiyuan nie jest w ogóle miejscem, które należy wpisywać sobie w plan podróży po Chinach.
NIE
To typowe chińskie miasto, w najgorszym tego słowa znaczeniu. Tłok, ścisk, wrzask, syf, prymitywizm na każdym kroku. Zanieczyszczenie przerażające. Jeżeli akurat nie macie Złotego Tygodnia do zabicia, to nie jedźcie! Obecnie wszystko jest w stanie remontu, więc jeszcze dochodzą korki, irracjonalne trasy autobusów i pył związany ze skuwaniem starej nawierzchni, kładzeniem nowej i tego, że robotnicy palą przy tym pety. To taka wioska w betonie na kilka milionów ludzi, których styl bycia zatrzymał się w okolicach dynastii Ming, ale niestety, ich rozwój technologiczny poszedł nieco lepiej. Miasto ma koszmarną opinię pod względem kradzieży - ostrzegali nas niemal wszyscy, a niektórzy pukali się w głowę, że tam pojechaliśmy. Jest to też chyba pierwsze miasto w Chinach, o którym wszyscy mówili nam, żeby uważać na taksiarzy, żeby za nic nie brać taksówek z okolic dworca, żeby odejść z kilometr i może dopiero łapać. Jaja jak globusy, ale niestety, na koszt odwiedzającego.