Cały tydzień tłukłem lekcję o superbohaterach. W jej trakcie padało pytanie o chińskich: czy jacyś są, czego dokonali? Poza jedną klasą, wszyscy podawali Mao Zedonga. Wytrzymajcie i nie pierdolnijcie ze śmiechu jak wam mówią, że Mao Zedong to wielki bohater i że zbudował potęgę Chin. W jednej klasie naprawdę musiałem sobie wbić paznokcie w rękę, gdy mi powiedzieli, że wujek Mao wybawił Chiny od głodu. Yang Liuwei to tajkonauta (czyli chiński astronauta), pierwszy Chińczyk w kosmosie. Po paru lekcjach zacząłem prostować, gdy informowali mnie, że to pierwszy człowiek, który poleciał na księżyc. Po pierwsze nie na księżyc, po drugie nie pierwszy. Wasz program kosmiczny jest mniej więcej odzwierciedleniem waszego mentalnego zacofania, czyli około czterech dekad. Nie kalajcie mi pamięci Gagarina i Armstronga. Już trochę tu siedzę i trochę wiem o ich systemie edukacyjnym, ale nadal nie udaje mi się zrozumieć, że szkoła może po prostu łżeć, obrzydliwie kłamać i sprzedawać im arcydebilną wersję świata i jego historii. Nie, że w Polsce czy ogólnie na zachodzie jest idealnie (bo nie jest), ale do kurwy ciężkiej, za jakiś czas dowiem się, że Chińczycy odkryli Amerykę, zbudowali Taj Mahal i wygrali drugą wojnę światową. Już się dowiaduję, że Chińczykom zawdzięczamy lody (raczej nie w obecnym kształcie, zresztą to i tak bardziej ciekawostka niż coś istotnego).
Lekcja o superbohaterach nie wydawała mi się przesadnie ciekawa, ale uczniowie byli zachwyceni. W jednej klasie musiałem zostać pięć minut przerwy bo jeden z uczniów okazał się wielkim fanem tematu i rozmawialiśmy o komiksach. Myślałem, że go spławię mówiąc, że lubię X-Men, ale okazało się, że zna, tyle że po chińsku. Skończyło się na tym, że mu dyktowałem imiona angielskie głównych, a on je skrupulatnie zapisywał. W innej klasie czołowa uczennica przyszła do mnie po lekcji i powiedziała, że to była najlepsza lekcja w jej życiu i że mi dziękuje. Oczywiście nie wszędzie poszło tak ładnie, w paru grupach była walka i mordęga. Tę rozmowę o X-Menach i hołd uczennicy pozwalam sobie traktować jako niematerialny dodatek do pensji.
Istnieją różne formy wyrażenia komuś wyrazów uznania. Mnie sprzedano opcję dołożenia mi lekcji, żeby uczniowie jak najwięcej skorzystali z mej obecności tutaj. No cóż, płacą za to, więc mogą, mnie nie przeszkadza. Co ciekawe, uczniowie czternastoletni prezentują sobą o wiele więcej niż większość uczniów starszych. Nikt nie pluje, nikt nie smarka, nikt się nie wydziera, poziom wiedzy też mają większy. Kuriozum nieco, ale potwierdza to naszą teorię: im dłużej ktoś przebywa w chińskim systemie edukacyjnym, tym bardziej głupieje.
Słów nie mam na to, by opowiedzieć jak dobrze i przejrzyście zorganizowana jest chińska szkoła. Chciałbym myśleć, że to tylko moja placówka na zadupiu, ale wiem, że tak jest wszędzie.
Po pierwsze, od ponad trzech tygodni próbuję dostać potwierdzenie wykupienia ubezpieczenia. Odsyłano mnie już z tym od Annasza do Kajfasza, obecnie cztery osoby zaangażowane są, żeby mi wydać jakiś papier, który by potwierdził, że naprawdę mamy ubezpieczenie. Oczywiście to moje chamskie upominanie się jest dla nich wszystkich całkowicie niezrozumiałe, aczkolwiek ta część, w której brali za to pieniądze, całkiem im się podobała.
Po drugie, nadchodzi święto 1 maja. Wypada w czwartek, z tej okazji czwartek i piątek mają być wolne. Niestety, nikt nie wie, czy nie będziemy musieli odpracować tych dni w niedzielę. A konkretniej: w drugiej połowie niedzieli, ponieważ jakiś arcydebil na szczeblu wysokim uchwalił, że za wolnego 1 maja należy odpracować pół niedzieli. Szkoła od ponad tygodnia informuje nas, że w sumie to już jutro będą wiedzieli, a gdy nadchodzi jutro, termin wówczas zostaje przesunięty na - nie do odgadnięcia - jutro.
Po trzecie, i tak nam wiele nie robi to święto, bo nie da się wtedy nigdzie pojechać. Miejsca noclegowe wyprzedają się jakiś tydzień wcześniej, kolejowe podobnie. Da się od nas jechać autobusami, których lokalni unikają, bo drogie, ale za bardzo nie mamy pomysłu dokąd i po co, bo - powtórzmy - już koło 22 kwietnia wiele pokoi nie zostało. Nawet jeżeli znajdziemy pokój, to wszędzie będzie dziki wściek ludzi, więc relaks umiarkowany.
Po czwarte, uważam, że to jest super fajne, że łączniczka na linii dyrekcja-ja umówiła się ze mną na 10. Musiałem przyjść do roboty o równą godzinę wcześniej. Oczywiście ona nie przyszła, ale dopadła mnie w dwie lekcje później na korytarzu i w trzy minuty wyjaśniła, że dalej niczego nie wie o weekendzie majowym. Uważam, że to świetny standard współpracy: dwudziestka uczniów stoi wianuszkiem, a my omawiamy wycieczkę majową. Drobiazg, że wstałem i przyszedłem wcześniej. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że ja już to przerobiłem w zeszłym roku i wiem, że nawet nie ma się o co wściekać. Jakiekolwiek rozmowy nawiązują do klasyka polskiego kina pt. “Miś”.
NIE MAMY PAŃSKIEGO PŁASZCZA I CO PAN NAM ZROBI?
Jeżeli człowiek się wydrze, to wtedy wychodzi, że jest chamski i traci twarz.
Jeżeli pisze się maile dotyczące spraw mniej wygodnych, wówczas maile te zostają ignorowane.
Jeżeli się pyta o konkretny termin, to dowiadujemy się, że będzie znany ‘jutro’. ‘Ale wczoraj było mówione to samo!’ ‘Ale jutro.’. Można sobie też dzwonić o to, pisać smsy. Jeżeli nie odpisują od razu, to jutro.
Chciałbym powiedzieć, że mnie to jakoś bardzo szokuje, ale nie. Oczywiście wkurwia mnie to, uważam to za niepoważne. Jak ja mam wytworzyć jakieś zaufanie i więź ze współpracownikami, skoro każdy problem zostaje automatycznie jedynie moim problemem, ale do żarcia tortu i darcia pieniędzy jest zawsze cała kolejka chętnych? Uważam, że na kursach biznesu powinno się uczyć ludzi właśnie tego: jak kazać drugiej osobie spierdalać i sprzedawać jej kolejne problemy. Pracowałem wcześniej w Irlandii, Polsce (i Gruzji, ale tam nie było takich jaj) i to są właśnie panujące standardy biznesowe. Tu przynajmniej, póki co, płacą na czas, ale zaczyna być warunek ledwie wystarczający przy tym ile się można umęczyć w innych tematach.