Moja reakcja na propozycję spotkania w szkole o 9:30 w piątek była więc taka:
Szkoła oczywiście gigantyczna: pracujemy w nowym budynku, gdzie są klasy 1 i 2 (czyli uczniowie 15-17). Mieszkamy zaś w starym, obok nas uczęszcza poziom trzeci, z którym nie mamy lekcji, bo nie mają czasu na pierdoły, tylko uczą się do Gao Kao, żeby dostać się na uniwersytet, zrobić wielką karierę i żyć chińskim snem. Ledwo skończyliśmy tour, przydzielono nam nową opiekunkę. Okazało się, że Jenny ma jakieś inne, szalenie ważne obowiązki, zaś od teraz zajmie się nami Shirley. Mądrzejszych ludzi też już w życiu spotykałem, ale płakać też nie było o co, po angielsku rozumiała lepiej niż poprzedniczka, a i tamta w najbliższym czasie nie podniesie liczby chińskich laureatów Nobla.
Wiedzieliśmy bardzo dobrze, że Donald jest w delegacji. Pewności nabraliśmy, gdy zabrał nas na kolację. Że zamówił w cholerę żarcia, to jedno, to norma (bo jak zabraknie, to tracisz twarz, więc lepiej powyrzucać niż żeby goście zjedli do końca), ale że to wpierniczył wszystko, i to głównie samemu... Nie wiem jak średnich rozmiarów Chińczyk może zjeść wielką rybę, pół miski makaronu, kilka ciastek, pełno warzyw, potrawkę mięsną i zapić litrem słodkiego napoju kukurydzianego, a na koniec dojeść ryżem. My we dwójkę nie skonsumowaliśmy nawet połowy tego, co nasz zachłanny towarzysz.
Wiedzieliśmy też, że pierwszy weekend będzie nie nasz, więc nawet się nie schlaliśmy. Chińczycy bardzo lubią dowiadywać się, że ich kraj jest specyficzny. W sensie nie o tym, że wrzucają ludzi z Falun Gong do więzień i cenzurują na potęgę, a o tym, że tyle ciekawych rzeczy w sklepach i że takie to skomplikowane. Dzięki rocznemu doświadczeniu poszło nam nieźle, Shirley była pod wrażeniem tego, że potrafimy sami zrobić zakupy i gotować. Musiała to oczywiście naocznie sprawdzić.
Nasz koguci sąsiad z korytarza wyprowadził się w sobotę, a raczej został zaproszony na obiad. Akurat paliłem, więc widziałem jak sąsiadka go zabiera. Wyciągnęła go z klatki za nogi. Chwilę walczył, a potem się porobił ze strachu. Gospodyni była przygotowana na to, miała pióra po poprzednim kogucie, wytarła nieszczęśnikowi podogonie i zabrała go do kuchni. Usłyszałem jeszcze trzepot skrzydeł, suchy trzask i ostatni szelest brata koguta. Potem jeszcze można było wyczuć jego obecność na bankiecie, który zaszczyciły swą obecnością kumy sąsiadki (o jaki trajkot, aż palić się odechciało wychodzić).
W niedzielę zaprosili nas na lunch, czyli chlanie. Poznaliśmy całą galerię nauczycieli z naszej szkoły. Po angielsku wiele nie mówili, ale jedni chcieli sobie robić z nami foty, inni zapalić i napić się. Zachwyceni, ze nam ostre smakuje, my zachwyceni, że ostre, mała, hunańska idylla. Co najważniejsze: bez bai jiu! Zamiast tego łotaliśmy wino ryżowe z czajnika. Zaskakująco smaczne, zaskakująco wiele razy Harry musiał chodzić domawiać. Bawiło mnie, że kolesie mieli mnie za gieroja, bo robiłem szklankę na raz. Po bai jiu to to jest dziecięcy poziom picia. Potem nastąpiło nieukninione: KTV.
Wszystkie nasze dotychczasowe wizyty w KTV sprowadzały się do tego, że o ile my jeszcze jakoś tam się wczuwamy i drzemy ryje na całego, o tyle Chińczycy stoją jakby im kij w odbyt wsadzili i deklamują zaangażowane liryki miłosne niczym maturzysta Norwida. Trwa to godzinami, po dwóch nie wie się, czego chwytać, gdybym nie był chłopcem, to nie miałbym się tam w ogóle czym bawić. Ponieważ wszystko kosztuje w cholerę, to pije się wrzątek i zagryza arbuzem (pierwsze za darmo, drugie chyba też). Budynki KTV są nieco w stylu twierdz, ogromne gmaszyska z setkami sal, w drodze do kibla idzie się pogubić. Nie wypadało nam jednak odmówić nieco kulturalnej rozrywki, więc przesadnie nie oponowaliśmy, KTV z nowymi współpracownikami, trzeba to przejść, podobnie jak ospę w dzieciństwie. Tu jednak nastąpiło zaskoczenie i niespodzianka: nasi nowi koledzy mają styl nieco bardziej zbliżony do naszego. Zwłaszcza jeden, który się niezgorzej nawalił winem ryżowym, zadawał szyku, skakał, darł się. Również i Donald się nie oszczędzał, nastrój nam się w miarę udzielił i przerobiliśmy w jedno popołudnie więcej piosenek niż przez cały zeszły rok. Chwilami był to istny szał, chińscy współpracownicy nie bardzo dawali sobie radę z angielskim, więc krzyczeli do mikrofonów ‘aaaa’, ‘eeee’, ‘yeaaaaa’, specjalnie nie trafiając w miejsca, gdzie śpiewanie tego miałoby jakikolwiek sens. Najbardziej aktywny zawodnik wziął mnie na plecy i nosił po pokoju. Szkoda tylko, że nie zrobili poprawki z wina ryżowego, bo byśmy się ubawili jeszcze bardziej.
Jednak w końcu przyjechaliśmy tu do pracy, a nie imprezować i bawić się (no, przynajmniej oficjalnie). Oczywiście cały tydzień stawialiśmy się trzeźwi, czyści i wypoczęci. Mamy po 23 klasy, w każdej możemy robić tę samą lekcję, co nieco skraca czas konieczny do planowania. Na pierwszy ogień poszła zgadywanka: zgadnijcie jakie jest moje ulubione zwierzę? Tak, kot, bo koty są niezależne, mądre i ładne. Nie lubię węży, bo mogą ujebać. A wasze ulubione zwierzęta? Zgadnijcie jakie jest moje ulubione miasto w Chinach? Szanghaj, bo lubię nowoczesną architekturę i te wszystkie wielkie budynki. A wasze? I tak kilka razy, o jedzeniu, przedmiotach szkolnych, planach na lato. Zakładając, że idealna lekcja to 70-30 (70% czasu mówią uczniowie, 30% nauczyciel), to byliśmy daleko, bliżej 50-50, ale w niektórych klasach nawet to szło. Broń jest niestety obosieczna, wyobraźcie sobie ten ogień do opowiadania po raz osiemnasty o tym, że lubi się pomidory, a nie jada kaczek. Gdyby jeszcze uczniowie walili jakieś fajne odpowiedzi, a tu większość sadziła dokładnie to samo.
Mawiają, że raz do roku i nienabita strzelba musi wypalić, a jak się ma ponad 1000 uczniów, to czasem się trafi coś minimalnie kreatywnego. Wygrał wszystko chłopak, który zapytany o ulubiony dzień tygodnia odpowiedział, że lubi niedzielne popołudnia, bo wtedy może siedzieć w wannie i się samemu bawić. Było parę fajnych abstrakcji, np.
‘Nazywam się Szczur, więc nie lubię kotów, bo mi zagrażają’.
Inny budował wszystkie odpowiedzi na swej pasji do wędkarstwa - nie lubię kotów, bo to moja konkurencja w łowieniu ryb, lubię nadmorskie miasta, bo tam można łowić ryby, chciałbym studiować gdzieś nad morzem, bo ryby. W weekend pojadę na ryby, w te wakacje pojadę na ryby, w życiu chciałbym łowić ryby. Tu się chociaż uśmiałem, bo większość banał i musimy się więcej uczyć dla dobra naszego kraju.
Chińczycy nieco inaczej rozumieją ideę imienia. O żadnym świętym im oczywiście nie mogę powiedzieć, więc za bardzo nie da się tego wyjaśnić, że w świecie zachodnim nie używa się imion takich jak Smok, Szczur, Tiny Thinking, Foolish. Również nie bardzo da się przybrać imię i nazwisko po kimś znanym - w jednej klasie miałem Obamę, zebraliśmy łącznie trzech bin Ladenów i kilkunastu Kobe Bryantów. Nie brakuje entuzjastów personaliów w stylu LZH, XCS - wołaj takiego do odpowiedzi jak on swojego imienia nie rozumie. Intryguje, czy uczeń o imieniu Fuck Sky wie, co sobie wybrał i czy napisze kiedyś to imię na jakimś teście. 23 lekcje razy 40 minut daje w sumie 920 minut, jak doliczę sobie okienka i przerwy lunchowo-obiadowe, to spędzam w szkole około 32 godzin, połowę z tego zajmując się swoimi sprawami, gadając z nauczycielami, uczniami, pisząc im komentarze po lekcjach, jedząc i pijąc herbatę. Szczęśliwie nie zaczynam za wcześnie, raz nawet o 11:50, więc mogę się solidnie wyspać.
Refleksje po pierwszym tygodniu w małej chińskiej szkółce na prerii:
- klasy po 60-80 osób da się uczyć, chociaż raczej przeprowadzać lekcje, a nie nauczyć. Wielka w tym zasługa uczniów, którzy są wytrenowani do siedzenia cicho. Uczy się de facto góra dziesięć osób, a resztę ma się jako tło.
- spodziewałem się poziomu dna i donośnych odgłosów pukania od spodu. Szczęśliwie, w większości klas jest kilka osób, które są w stanie coś tam powiedzieć. Poprzeczkę zawiesiłem już tak nisko, że niemal leży na linii bramkowej. Mają tu zwyczaj nagradzania oklaskami poprawnych odpowiedzi, więc jeżeli nieszczęśnik powie trzy zdania (choćby totalnie połamane), to ma owację. Chwalę w sumie każdą próbę zabrania głosu. Zobaczymy dokąd na tym dojadę - czy uznają, że ‘co za cymbał, cieszy go cokolwiek, co wydukam’, czy też może więcej osób zacznie próbować mówić.
- uczniowie mają przynajmniej siedem lekcji języka wroga w tygodniu, niektórzy nawet i 9. Jest to ich jakiś dziesiąty rok nauki angielskiego. Ze mną każda grupa ma po jednej, więc wiele się spinać nie muszę, że niczego nie potrafią i gje na tym egzaminie napiszą. Jest rzeczą niewiarygodną, że po tylu latach i takiej ilości godzin z języka, ludzie ci mają tak straszne kłopoty ze skleceniem zdania, które ma sens i chociaż śladową strukturę, nie wspominając nawet o nieco swobodniejszym mówieniu. Większość tych problemów jest związana z myśleniem (lub też jego nieobecnością), które z kolei jest efektem tego cudownego systemu edukacyjnego, ale to temat na osobne rozważania.
Jak wszyscy zainteresowani wiedzą, w niedzielę skończyły się IO w Soczi, Kanada podwójnie wygrała w hokeja, Polska wygrała klasyfikację generalną z Chinami, ogólna idylla. O czym już mało kto wie, w ten sam trend wpisał się nasz sobotni wieczór. Do swego domu rodzinnego zaprosiła nas uczennica trzeciego roku. Przyszła w piątkowy wieczór, miała kartkę, a na niej zapisane, co chce powiedzieć. Po jakichś piętnastu minutach rozmowy spytała, czy byłoby możliwe, żebyśmy odwiedzili jej dom. Byłoby, wielkich planów na weekend nie mieliśmy, a istniała szansa, że się ubawimy, w najgorszym razie przeżyjemy ze dwie godziny nudy. Postanowiłem powiedzieć o tym naszym opiekunom, tak na wszelki wypadek, gdyby się okazało, że to jakaś straszna zbrodnia - do mnie do domu nauczyciele towarzysko nie przychodzili - to lepiej się wywinąć z tego. Trochę dymu oczywiście było. Parę smsów i rozmów też. W końcu udało nam się przekonać ich, że NIE BOIMY SIĘ OSIEMNASTOLETNIEJ CHINKI, KTÓRA JĄKA SIĘ Z NERWÓW, GDY Z NAMI ROZMAWIA!!! Podejrzewaliśmy też nieśmiało, że jej krewni to raczej nie ludzie z kategorii rodziny Sawyerów z ‘The Texas Chainsaw Massacre’.
Nasza nowa chińska przyjaciółka ma na imię mniej więcej Niuje. Jej głównym dramatem jest to, że nie chce żyć chińskim snem, nie chce mieć męża, wyższego wykształcenia i dobrej pracy w dużym mieście, bo chce malować. Chciała, żebyśmy to wyjaśnili jej rodzicom, ale szczęśliwie nie dobrnęliśmy do takich tematów. Pogadaliśmy ze wszystkimi, oni płakali, że nie wiedzieli wcześniej, że nie jemy mięsa i że wszędzie bekon i kaczka, my że przepraszamy, że nam wystarczy z naddatkiem to, co jest bez mięsa. Zadali nam wszystkie standardowe pytania, udzieliliśmy wszystkich standardowych odpowiedzi (Chiny takie piękne, ludzie tacy mili, uszanowanko, bardzo nam tu dobrze, ładnie bardzo i przyjemnie). Mieszkanie mieli czyste aż do przesady, gdyby ich ktoś wywiózł do laogaiu, to nie znaleźlibyśmy chyba wielu śladów obecności lokatorów. Żadnych dekoracji, gołe ściany, tylko TV, typowy stół, typowe plastikowe krzesełka dookoła niego, saturator do wody, kuchnia z szablonu, wszystko bez żadnych śladów personalizacji. Pooglądaliśmy ich zdjęcia z czasów, gdy mieszkali w Shenzhen - trafia mnie niemal, ilekroć widzę, że ludzie wywalają dobry biznes, bo muszą wracać zajmować się rodziną. Mieli tam cukiernię, ale oczywiście trzeba było wrócić do rodziców na zadupie w Hunanie. Oczywiste też, że tego za nic nie można powiedzieć.
Potem gadaliśmy głównie z Niuje i próbowaliśmy jej wyjaśnić, że jeżeli chce opuścić Chiny, to musi mieć paszport, a to chyba nie tak łatwo u nich dostać. Do tego jeszcze musi mieć jakąś wizę jeżeli chce do Unii lub USA. Dużą częścią dramatu jej życia jest to, że jej zabronili rysować i malować, bo ma się uczyć do egzaminu na studia. Przez to rok wcześniej uciekła z domu na tydzień i wcale nie chciała wracać, ale nie wystarczyło jej pieniędzy na dłuższą rozłąkę z rodziną. Sugerowaliśmy, że może mogłaby studiować coś bardziej artystycznego, ale kochani rodzice wybrali jej klasę z fizyką i chemią (których to oczywiście nienawidzi), więc musi iść na studia techniczne. Zasugerowałem, że może niech już idzie na te techniczne (na jakieś tam ją przyjmą) i wtedy spróbuje się uniezależnić finansowo. Dziewczyna (jak na poziom naszych uczniów) świetnie mówiła po angielsku, więc też i w tę stronę sugerowaliśmy, że może próbować angielski, znamy nauczycielki, które mówią gorzej od niej. Okazało się, że na tle klasy jest raczej średnia, ma wyniki z testów w okolicach 60-70%. Pokazała nam te testy, typowa mordęga, która zniechęci każdego do nauki języka, wybierz pomiędzy past perfect, past perfect continuous, passive past perfect continuous... Pytania do czytanek łatwe, ale słownictwo czytanek przesadnie wyszukane. Pocieszyliśmy ją, że to nie takie ważne w życiu, że w tekście o kosmitach źle wybrała tytuł paragrafu.
Na koniec zrobiliśmy sobie wszyscy zdjęcia, a Niuje uparła się wynagrodzić nam bardzo skromną kolację (jakieś cztery-pięć misek jedzenia, do pierwszych wymiotów niemalże) i podarowała kilka kilo mandarynek, orzechów, ostrego tofu i żużub. Mimo szczodrych prezentów, nie wychodziliśmy w skowronkach.
Po pierwsze, nie wydaje nam się, żeby nasza koleżanka wpasowała się w to piękne społeczeństwo, a w Chinach jest bardzo mało opcji bycia poza (i nie że Polska człowieka rozpieszcza wyborem ścieżek kariery, ale aż tak strasznie jeszcze nie jest). W Hunanie jeszcze mniej.
Po drugie, wymyślono, że jak nie jemy mięsa, to i na pewno nie pijemy, więc ojciec nie podał nam wcześniej przygotowanego bai jiu. Patrzyliśmy się więc kaprawym wzrokiem na butelkę w jednym rogu pokoju i fachowy słój do fermentacji przy drzwiach do kuchni.
Niuje nie jest jedyną osobą, która nas odwiedziła. Przychodzą zazwyczaj w grupie kilku uczniów, jedna jest tłumaczem, ma na kartkach zapisane dwadzieścia rzeczy, które chce nam powiedzieć. Chwała jeżeli rozumie informację zwrotną, zazwyczaj wymaga to trochę gimnastyki, czasem słowa po chińsku z naszej strony. Wzruszyła nas silna liczbą grupa, która wizytę rozpoczęła od śmiałej i odważnej deklaracji:
- Nie jesteśmy komunistami!
Jeszcze parę miesięcy naszej dywersji i odzyskamy odwiecznie piastowski gród Pekin!