Wymiar ogólny wyprawy
- Kunming
Kunming i może jest miastem wiecznej wiosny, ale w początkach czerwca trudno dostać z tego powodu orgazmu. Liczba atrakcji jest tak naprawdę umiarkowana, często są to parki rozrzucone po przedmieściach miasta, skanseno-lunaparki czy dopiero co odbudowane ze zgliszcz świątynie. Pośród tego typu cudów przewodnik sugerował muzeum mniejszości etnicznych, postanowiliśmy spróbować, bo oboje lubimy wizyty w muzeach - zawsze można dowiedzieć się czegoś nowego, zobaczyć coś ciekawego i spędzić miło ze dwie godziny.
Ja pierdolę...
Powiedzieć, że badziewie, to mało. Jakieś instrumenty ludowe, informacje zdawkowe (nie że po angielsku, nawet po chińsku nie było niczego poza nazwą przedmiotu i datą wykonania). Trochę ładnej ludowej biżuterii wyeksponowanej w koszmarnie niedoświetlonym pomieszczeniu. To było na piętrze drugim.
Całe pierwsze piętro to jakieś krasnale ogrodowe!!! Naprawdę, jest jedna sala, w której jakiś wariat postanowił wystawić współczesne zdobycze w zakresie chińskiej ceramiki i SĄ TAM KRASNALE OGRODOWE!!! A także ceramiczne Hello Kitty. W przylegającej do tej wystawy sali kinowej idzie film o białym artyście, który mówi, że Chiny to wielki rynek antyków i produktów etnicznych i jako artysta czuje się niezwykle zainspirowany. Opowiada to trzymając w rękach ceramiczne aniołki, które później były pewnie sprzedawane na świątecznym jarmarku we Wrocławiu, Dreźnie czy innym europejskim mieście.
Chwała, że to za darmo, ale jeżeli siądziecie sobie z piwem na ławce, to więcej ciekawych rzeczy zobaczycie niż na ekspozycjach oglądniętych w tym obiekcie.
Yuantong Temple
Świątynia oficjalnie ma 1200 lat historii, ale spokojnie, wszystko wygląda na nowe. Obstawiamy, że czasy pewnej Rewolucji pomogły dokonać redesignu obiektu. Chińskie podejście do renowacji zabytków to w głównej mierze "wywalimy stare i wstawimy nowe zrobione na stare", no bo po co się męczyć nad czyszczeniem kamienia, odtwarzaniem polichromii czy uzupełnianiem ubytków.
6 RMB za bilet, po stronie warto, ale bez dzikiego zachwytu.
Xi Shan, czyli Wzgórze Zachodnie
Przysłowie podobno głosi, że jeżeli nie byłeś na Zachodnim Wzgórzu, to nie byłeś w Kunmingu. My byliśmy i zdecydowanie nie ma po co. Naprawdę. To nie to, że my narzekamy na wszystko, tylko po prostu nie ma po co. Jedzie się w cholerę dwoma autobusami, bo wzgórze mieści się na przedmieściach (nie jest to bardzo dziwne). Po drodze można sobie utknąć w korku na jakąś godzinę. Tuż obok wzgórza jest jezioro, które pewnie kiedyś było ładne. Teraz jest upiększone rurociągiem i opasane drogami wielopasmowymi. Do tego deweloperka się szerzy i narąbali pełno bloków, budują dalsze. Sama 'wspinaczka' na wzgórze odbywa się asfaltówką, można też jechać autobusem lub wybrać kolejkę linową. Po drodze jest kilka świątyń, które można obejrzeć za 25 RMB od sztuki. Zrobiliśmy dobre 3 kilosa w górę, zajęło nam to oczywiście mniej czasu, niż przewidywały tablice informacyjne. Jedynym ciekawym miejscem na trasie była "starożytna ścieżka", czyli droga wiodąca po kamiennych schodach. Idzie się tak przez dobre 10-15 minut, jest to męczące, ale przynajmniej ciekawsze niż asfalt.
W oczekiwaniu na autobus z powrotem do centrum mogliśmy zaś obejrzeć, jak jeden z lokalnych turystów starannie i dokładnie myje ręce w błotnistej kałuży.
Okolice placu Jinbi
Nasz hostel ulokowany był na tymże placu, dlatego też okolice zwiedziliśmy dość dobrze. Jest to przyjemny rejon miasta, sam plac przylega do kwartałów zabudowy z wąskimi, urokliwymi uliczkami, na których w ciągu dnia sprzedawane są suweniry. Niedaleko placu znajduje się ulica Shulin, którą flankują dwie pagody - Dongsi i Xisi. Dongsi ulokowana jest w parku. Przy pagodzie Xisi kwitnie życie, dzieci nieskalane myślą o ochronie zabytków grają w piłkę, odbijając ją od ścian budowli. Jest to całkiem przyjemny fragment miasta, zwłaszcza wieczorem, kiedy nie ma już zbyt wielu turystów i interesantów. Idealne miejsce, żeby usiąść z butelką wina i kontemplować rzeczywistość.
Yunnańskie skarby wsi
Lijiang
Dotarcie tamże zajmuje jakieś osiem godzin pociągiem. Miasteczko to istny labirynt wąskich uliczek i niskiej zabudowy. Niby ślicznie, ale jest małe ale: to wszystko to rekonstrukcja. Zamieszkiwana przez lud Naxi (lub Nakhi), jedną z licznych mniejszości etnicznych Yunnanu. Słynęli niegdyś z tkactwa, ale szczęśliwie większość mistrzyń tej dziedziny wrzucono do więzienia w 1972 roku i umarły tamże. Zarzut: w młodości robiły ozdoby wyłącznie dla lokalnego władcy...
Dziesięć kilometrów od Lijiang ulokowana jest wioska słynąca z buddyjskich fresków, solidnie zdewastowanych w czasach takiej tam Rewolucji. Wjazd obecnie kosztuje 30 RMB, ale sprawdzają ten bilet za 80 z Lijiang. Większość turystów, którzy byli z nami, postanowiło sobie podziękować (obecnie dwie z czterech świątyń przechodzą restaurację, więc już w ogóle wątpliwa inwestycja). Sama mieścina malutka, chodzi się przyjemnie. Jeden z lokali robi całkiem dobrą pizzę. Miły wypad z Lijiang i odczucia nieco bardziej autentyczne, ale spokojnie: bez batiku nie wyjedziecie.
W pół drogi między Kunmingiem i Lijiang. Miasto, które kiedyś było mekką hippisów, obecnie znacznie mniej popularne. No cóż, jest w porządku, ale nie powala. Wszędzie setki sklepów, które sprzedają barachło, pałętają się ludzie w strojach ludowych, można sobie zrobić zdjęcie z alpaką. Wszystko wygląda na konkretnie odnowione, jest turystycznie, że bardziej się chyba nie da.
Jedną z flagowych atrakcji regionu było zawsze Shangri La. Niestety, w styczniu 2014 roku wybuchł pożar, zjarał większość starego miasta i obecnie mało kto tam jeździ. Odpuściliśmy sobie.
Wymiar personalny
Głównym problemem są krajowcy, o ile przejazd z Kunmingu do Huaihua mieliśmy super, o tyle droga tam była raczej horrorem. Na ponad sto osób w wagonie trafiło się czterech idiotów, ledwo co od pługa oderwanych. Cała reszta poszła sobie spać o 22, a ci gadali. Oczywiście nie spokojnie, tylko darli się jakby byli na meczu Chiny-Japonia. Istnieje chyba jakaś wykładnia, że łupiny po słoneczniku to nie są śmieci. Milion razy wiedzieliśmy (hotele, autobusy), że ktoś je słonecznik i pozostałości rzuca na glebę. Ci oczywiście też nasyfili słonecznikiem po całej podłodze. Przyszedł konduktor, opierdolił ich, kazał korzystać z tacki na śmieci. Gadaj zdrów, dalej łuskali na podłogę. Teraz zgadnijcie, gdzie siedzieli? Oczywiście tuż koło nas. Ilekroć szedłem zapalić albo do kibla, facet wypierdalał swoje nogi w romantycznych skarpetkach na moje miejsce. Raz jeden z nich nawet sobie siadł, jakby myślał, że nagle zostawiłem kobietę, wszystkie rzeczy i postanowiłem wyskoczyć z pociągu będącego w pełnym biegu. Był cholernie zdziwiony, gdy wróciłem i przekazałem mu karcące spojrzenie.
Apogeum ich możliwości miało miejsce o poranku, czyli 4 rano. Koleś jadł zupę i nagle kichnął, tym samym opluwając mnie makaronem i swoimi odrażającymi wydzielinami. I to nie jakoś symbolicznie, całe spodnie w makaronie i plunach. Tu okazało się, że pan rozumie dość dobrze język polski, bo gdy krzyknąłem 'KURWA, TY CHUJU PIERDOLONY!' to uszy po sobie i śmiech – no bo jak jest nerwowo i im głupio, to oni się śmieją. Prawie całowałem peron w Kunmingu, gdy mogliśmy w końcu wysiąść i pożegnać tych buców.
Jednak rekord padł w Dali. W mieścinie nie ma stacji kolejowej, najbliższa jest w Xiaguan, około dwudziestu kilometrów dalej. Szczęśliwie, pomyślano i zrobiono kasę biletową w Dali. Znaleźliśmy, była 16:50, kasa zamknięta, ale czynna do 18, pani pewnie zaraz wróci.
17:10. Pani nie ma. Znaleźliśmy księgę skarg i wpisaliśmy się. W tym samym budynku są też kasy biletów na jakieś lokalne przejażdżki melexami. Idziemy do nich, popłoch, się pytam, co z kolejowymi.
- Och, poszła do toalety!
- To ją musiało chyba porządnie przesrać, bo od 20 minut czekamy.
- Zaraz wróci.
Po pięciu minutach przyszła pani z innej kasy i powiedziała, że dzisiaj już nie będzie sprzedaży biletów kolejowych.
- A miała być w kiblu, czyżby się kłamało? Jest przecież 17:20, ma być jeszcze 40 minut czynne.
- Tak, tak, jutro, wróćcie jutro.
- Nie możemy wrócić jutro, jutro rano musimy jechać dalej.
- To może w Xiaguan jeszcze sprzedają bilety.
- To ja mam dwadzieścia kilometrów autobusem teraz jechać po bilet, bo pani koleżanka poszła do domu?
- Tak, tak!
Wyśmiałem ją i powiedziałem, że to jest outrageous. Idziemy wkurwieni solidnie, a po całym mieście wiszą tabliczki, że jak jesteś turystą i masz problem, to dzwoń.
- A, co nam zależy, niech nie będzie, że nie chcemy poprawić świata.
Dzwonię. Chiński. Jęczę po chińsku, żeby mi dali kogoś z angielskim.
- Have a nice day, goodbye!
Czy jest jakaś infolinia do złożenia skargi na infolinię do składania skarg? Turystyczna stolica regionu. Prowincja, gdzie zachodnich ludzi masz na każdym kroku, ale biuro obsługi turystycznej słowa nie mówi w języku wroga. Ba, a gdyby mnie napadnięto, okradziono i pobito, to co? Have a nice day?
To jest wstęp do rozważań o chińskim rynku pracy i dlaczego warto dobrze zdać Gaokao. Wszyscy moi uczniowie zgodnie twierdzą, że praca dla kraju jest super. Bo stabilna, bo płacą dobrze. W pojęciu 'posada państwowa' mieści się właśnie sprzedaż biletów kolejowych, a także infolinia turystyczna. Jak źle zdasz Gaokao i nie odbędziesz nauk na uniwersytecie, to fabryka i trampki, a tam trzeba pracować, bo inaczej cię szef-kapitalista wypierniczy na zbity ryj. Będziesz źle robił, to pod bramą stoją inni. Za to na państwowym masz chyba dożywocie, no chyba, że ci się przyśni jakiś wolny Tybet albo Falun Gong. Ale im się raczej nie przyśni, więc będą sobie siedzieli i nie robili spokojnie niczego za państwowe, ewentualnie have a nice day!
Potem zdarza się, że uczniowie mówią, ze na Zachodzie tak dobrze się zarabia. No tak (Polska to nie Zachód, w Polsce się tyra za śmieszne pieniądze, chyba nawet gorsze niż w Chinach jeżeli chodzi o siłę nabywczą), ale jednak tam oczekiwana jest jakaś praca, nikt nie posadzi pięciu osób, gdzie mogą siedzieć dwie, nikt nie będzie tolerował tego, że pani sobie poszła do domu, bo jej nudno. Pitolnie skargę i będą konsekwencje, nawet PKP wydaje się powoli poddawać tym okrutnym regułom gry. No a tu nie. Czemu ja miałbym zapłacić pracownikowi, który de facto przynosi mi straty (bo zakładam, że chińskie PKP coś zarabia na tym, że ja kupię bilety)? A jeszcze czemu miałbym mu płacić jakieś większe pieniądze? Czemu ktoś, kto tylko wkurwia turystę (źródło dewiz) swą niekompetencją ma mieć pracę? No ale to myślenie jeszcze tu nie dotarło, obawiamy się, że może nigdy nie dotrzeć. Brak pani równał się z tym, że musieliśmy jechać autobusem, kosztował mniej więcej dwa razy więcej niż pociąg, a czas przejazdu podobny. A potem niech mi ktoś powie, że ja taki podły i okrutny dla tych Chińczyków jestem, a to złoci ludzie są, tylko troszkę czasem niezorganizowani.
Najbardziej szkodliwy debil trafił się podczas wyjazdu z Dali. Szukaliśmy miejsca skąd odjeżdża autobus, wiedzieliśmy, że nie ma normalnej stacji, tylko że trzeba sobie znaleźć przystanek, który nie jest oznakowany. Łazimy, szukamy, widzimy, że idzie Chińczyk z białym i gadają po angielsku. No to pytamy, gdzie ten autobus chodzi. Chińczyk się zadumał. Dumał. My w sumie czasu wiele nie mamy, ten duma.
- Nie ma autobusów z Dali do Kunmingu, bo to jest za daleko. Musicie jechać do Xiaguan i stamtąd wziąć pociąg. Autobusy nie jeżdżą na tak dalekie dystanse.
Wyśmiałem go i poszedłem. Dwadzieścia metrów dalej taksiarz nie mówiący słowa po angielsku zrozumiał mój żenujący chiński i w dwie minuty zaprowadził do nieoficjalnej kasy biletowej. Pewnie miał z tego prowizję, ale i tak zapłaciliśmy tyle, ile mieliśmy. Zastanawia mnie tylko, czemuż to Mandaryn nie mógł powiedzieć: sorry, nie wiem, nie jestem stąd. Ależ tak! On by stracił twarz! Więc zamiast tracić twarz, postanowił wysłać nas w totalną pizdę, skomplikować nam życie dwadzieścia razy bardziej niż to koniecznie. Niech im dołożą taką sekcję do egzaminów: JAK KURWA NIE WIESZ, TO NIE PIERDOL! Gdyby pojęli tę umiejętność, to nasze życie uległoby znacznemu uproszczeniu. Podobnie, ale na mniejszą skalę wkurwu, szukaliśmy autobusu do Baisha z Lijiangu. Zmienili wszystkie trasy, bo rozkopane. Każda pytana osoba mówiła co innego. W końcu znalazł się policjant, który nas dobrze pokierował, ale spędziliśmy około 90 minut łażąc po całej okolicy i zbierając sprzeczne informacje nt. tego, skąd jeździ autobus do Baisha.
Kwaterunek
Podobnie miła była pani w Lijiang, miała kartkę, że powinna sprawdzić bilety wstępu do miasta, na szczęście tego nie robiła, świetny angielski i natychmiastowe odpowiedzi na wszystkie nasze (i Izraelity) pytania. MaMa Naxi Guesthouse, 35 RMB za osobę w dormie, pierwsza noc sami, druga w miłej ekipie. Piwo 10 RMB, śniadnie bodajże 24 RMB, więc drogo i da się taniej. Chata ładna, stara, stylowa, żadnej gównianej dyskoteki w nocy, cisza. Zdecydowanie polecamy.
30 RMB za noc, dorma ok, ludzie nieszczególni się trafili.
Aspekt bezpieczeństwa
Aspekt finansowy
- Shilin, kamienny las pod Kunmingiem. 175 RMB. Podobno ładny, ale super turystyczny, pełno ludzi chcących ci sprzedać szmelc.
- Wąwóz Skaczącego Tygrysa – tu akurat 65 RMB byśmy dali, ale nie wystarczyło nam czasu. Bolejemy, może się jeszcze kiedyś uda. Podobno lokalni są w stanie doprowadzić turystę do wścieklizny, co chwilę chcą pieniędzy – a to za zdjęcia, a to za sprzątanie, a to za wejście na kamień. Trzeba uważać przy drodze powrotnej, biorąc bus z końca szlaku można się wpakować w jakiś bilet za chore pieniądze (chyba 190 RMB).
- Jade Dragon Snow Mountain – tu jest taka kombinacja biletów i opłat, że nawet Lonely Planet pisze, że jak zrobisz poniżej 400 RMB, to dobrze poszło. Wejście na górę 190 RMB, jakieś kolejne wyciągi po 180-300 RMB, ludzie z pierdołami, do tego podobno tłok.
- Wioska karłów – dość dziwne zjawisko, zebrano ludzi niskiego wzrostu i zrobiono z nich atrakcję turystyczną. Podobno raczej odrzucające. 80 RMB.
- tarasy ryżowe Yuanyuang - 100 RMB. Nowa opłata, wprowadzona chyba niecały rok temu. No ludzie jeździli, to już nie będą. Przyczyniło się to do naszego olania tematu.
Nie mamy problemu z zapłaceniem za bilet wstępu do miejsc, które są tego warte, ale tu mówimy o raczej trzeciorzędnych atrakcjach lub miejscach potencjalnie ciekawych, ale nie wartych takich pieniędzy. Wiele obiektów to rekonstrukcje, postawione, bo ich genialny wódz nakazał rozpirzyć wszystko w drobny mak ledwo 40 lat temu. Teraz ja mam płacić za oglądanie rekonstrukcji świątyni, bo WY i wasi kochani wodzowie ją zdewastowali? Chyba się wam coś konkretnie popierdoliło. Mogę płacić za Angkor Wat, Taj Mahal, bo te miejsca są prawdziwe (inna bajka, że też obłęd cenowy, ale to pierwsza liga zabytków światowych). Wiele miejsc w Chinach nie jest w żadnej mierze autentycznych, powstały w ciągu ostatniej dekady, gdy nagle lokalni się zorientowali, że trochę łyso, że z pięknej pagody ostał się chlewik. Nie, nie dlatego, że było trzęsienie ziemi i pożar w XVII wieku, a dlatego bo 40 lat temu ich mamusie i tatusiowie puścili to z dymem.
Tu powracamy do tematu, że nam się trochę odechciewa zwiedzać Chiny: każde choćby śladowo interesujące miejsce jest oblegane przez legion turystów, wszędzie chce się sprzedawać człowiekowi gówno, wszędzie wrzask, tłok i nierzadko jeszcze śmieci. Po jakimś czasie zaczyna się wytaczać sobie trasę tak, by omijać te wybitne atrakcje. Szczęśliwie, jeszcze da się znaleźć coś w ludzkiej cenie, ale powoli zaczyna tego ubywać – patrz tarasy ryżowe, Fenghuang też było darmowe do 2013 roku, a teraz 148 RMB. To jest zdzierstwo, mniej więcej takie z jakim możemy spotkać się w Zakopanym, chore pieniądze za rzeczy zapewne tego nie warte, odwiedzane w rozwrzeszczanym stadzie. Nie jesteśmy nędzarzami, ale jest też jakaś granica darcia kasy z turystów, miejsce, w którym mówi się 'stop, nie warto'. Niestety, często mamy wrażenie, że w ChRL ją już przekroczono. Udaje nam się wynajdywać miejsca ładne i ciekawe, ale zawsze poprzedzone jest to sprawdzeniem sobie, czy aby już nie wprowadzono tam horrendalnych opłat za wstęp. Yunnańska wioska na zadupiu ma obecnie bilety w cenie wstępu do Luwru, w kraju, w którym ludzie przesadnie szałowo nie zarabiają. Jeżeli rodzina 2+2 będzie chciała wybrać się do Lijiangu i na Smoczą górę, to na same bilety wyda prawie 2000 RMB w ciągu dwóch dni. Wiele osób żyje za tyle przez miesiąc, zwłaszcza w Yunnanie, który jest biedną prowincją.
Aspekt kulinarny
Kilka dni później dowiedzieliśmy się, że był to jeleń.
Lud Naxi robi w Lijiangu i Dali niezłą wódkę ze śliwek (Meijiu), ale nie są aż takimi pasjonatami tematu jak Miao, niemniej polecamy, bo i tak smakuje to milion razy lepiej niż baijiu.