- córka sprzedawczyni ze sklepiku dwa metry obok naszej szkoły wychodzi ze sklepu. Dziewczę ma jakieś osiem lat, ale raczej dziesięć. Chce się jej. Defekować, nie spotkać księdza Gila. Jeżeli wyjdzie po schodach jedno piętro, to będzie już niemal w naszej toalecie, z której korzysta jej matka i druga pracowniczka, plus pełno osób akurat przechodzących w pobliżu i znających położenie przybytku. Ona o tym wie, jej matka o tym wie. Ale co z tego, skoro córa wychodzi, kuca i stawia kloca między dwoma zaparkowanymi samochodami. Na oczach moich (na szczęście nie dosłownie na moich oczach) i każdego przechodnia.
- prywatna szkoła zaczyna tracić uczniów na rzecz innej. Rozpoczynają się działania, by przywrócić jej dawną świetność, czytaj: liczebność uczniów. Pomysłów jest parę i ciągle przybywa. W tym tygodniu skierowano cały pion administracyjny do drapania schodów z brudu, co ma poprawić wizerunek szkoły. Nalepili też nowe naklejki. To, że obok schodów jest... Nie toaleta, nie kibel, ale po prostu obrzydliwy, cuchnący sracz, to akurat luz. To nie ma wpływu na obraz szkoły, że smród niesie się na kilkanaście metrów po okolicy.
- chciałbym to jakoś zrozumieć, chociaż tak naprawdę chyba nie. Szkoła zaczyna się o 8:30. Od 8:10, ze zwiększającym się natężeniem przybywa uczniów i ich rodziców. Dobra, mamy tam sześć sal, po jakieś 20 parę sztuk dzieci w grupie, czyli musi być dużo osób. Musi też być dużo rodziców, to wszystko jest zrozumiałe. Co jednak nie jest, to fakt, że stada ojców ledwo dostarczą dzieci do szkoły idą się wysrać do naszej szkolnej toalety. Powtórzę: dwie oszczane dziury w kafelkach, z bardzo ubogim systemem spłukiwania. Z czterech umywalek działają dwie, ale to nie ma znaczenia, bo żeby ktoś mył ręce to święto niemal. Kurwa, to chyba jest po prostu żelazny punkt w ich grafikach na weekend, sobota 8:20 oddaję dzieciaka na lekcje, a potem się idę porobić i oczywiście nie myję rąk, bo po co, fajnie mieć gówno za paznokciami. Oczywiście zostawiają po sobie taki chlew, że trudno tam potem wejść. Zaczynam, podejrzewać, że w domach mają jeszcze gorsze kible i dlatego to taki cymes poszaleć w szkole.
- żeby nie było, że przegięcia są jedynie na nurcie gastrycznym: omawiam (to o wiele za wiele powiedziane, ale ‘stękamy, jęczymy i walczymy ze światem’ brzmi gorzej) lekcję z Chinką. Będzie na maxa zaawansowanie, bo mam poćwiczyć z dziećmi cyferki do sześciu i frazę ‘how old are you?’. Pytam, czy nie ma w tej grupie nikogo starszego niż sześć lat.
- Ależ są, większość ma osiem lat.
No to za bardzo sobie nie pogadamy o ich wieku, skoro mają znać cyfry tylko do sześciu. Zróbmy do dziesięciu, wiele trudniej nie jest opanować, a przyda się do paru innych rzeczy. Jak mam uczyć dzieciarnię do sześciu skoro mają po osiem lat?
- Dasz im kostkę, rzucą i powiedzą.
- Kostka jest super, ale podaje wyniki od 1 do 6. Można mnożyć razy dwa, ale to nic nam nie da, skoro mamy ich uczyć do sześciu. Może jednak nauczymy ich do dziesięciu?
- Nie, bo w książce jest do sześciu. Nie można więcej.
- To jak mi podadzą swój wiek? Kto ma więcej niż sześć to won do domu?
- Rzucą kostką.
- A jak ktoś wyrzuci jedynkę (w grupie szesnastu uczniów dość prawdopodobne), to co? Mam go-ją uczyć ‘I am one year old’?
- Tak.
Robimy lekcję. Okazuje się, że jednak bez ósemki nie pójdzie, więc dzieci mówią mi po chińsku, a ja im po angielsku. I tak się bawimy. W końcu uczę ich siedem i osiem. W planie miało być, że znają zwierzęta, więc wchodzę na znane mi bardzo dobrze ścieżki: 1 cat - 2 cats - 5 cats.
- Nieee-e-e-e, nie można, tego nie ma w tej książce, to jest dopiero w drugim tomie, to będzie w przyszłym roku! - chiński wrzask przerywa moją zabawę.
- Hm, w miarę im idzie, może nauczymy ich z wyprzedzeniem? Być może jakoś im się to przyda, liczba mnoga czasem pojawia się w angielskim.
- Nieee, nie można ich uczyć liczby mnogiej. Mogą za to mówić: one cat ,three cat.
Robimy więc całe ćwiczenie: five fox, six dog, two panda. Jakież to wzbogacające! W końcu jest po lekcji, żegnam się i mogę iść do domu. Z poczuciem cudownie wypełnionego obowiązku i dobrze zrealizowanej misji:
Ludzie nie mogą mnie zrozumieć, gdy mówię, że moi chińscy współpracownicy to skończeni idioci i że kultywują najgorszy z możliwych systemów edukacyjnych, jak również tego, gdy mówię, że tu się naprawdę ciężko pracuje, bo robota wymaga wyłączenia mózgu. - Inna nauczycielka powiedziała, że byłoby dobrze, gdybyśmy powtórzyli sobie owoce, warzywa i zwierzęta. Na moją uwagę, że już chyba to tam robiliśmy (nie chyba, a na pewno, i to przynajmniej dwa razy, a chyba trzy), dowiaduję się, że nie, na pewno nie. Mnie to wisi kalafiorem, miałem tę lekcję sto razy, robię ją automatem, ale skoro rodzice tych uczniów płacą, to może jednak spróbowalibyśmy ich czegoś naprawdę nauczyć?
Ludzie nie chcą wierzyć, że słynący z pracowitości Chińczycy mogliby wyczyniać takie jaja. - przyszło pytanie od księgowej z organizacji mnie zatrudniającej. Księgowa pisze po plus minus angielsku, jakoś nie przyswoiła sobie, że w zdaniu powinno być orzeczenie, pewien szyk też nie jest takim złym pomysłem, więc James Joyce do czytania ten mail to nie jest. Pytanie zasadza się na tym, czy w październiku miałem jakieś wolne dni, czy też nie chorowałem (bo jak chorowałem, to wtedy po wynagrodzeniu srogo jadą - witamy w kraju socjalistycznym). Odpisuję, że nie, ale wyrobiłem nadgodziny, a konkretnie to pracowałem w jeden dzień weekendowy, więc wypada mi za niego zapłacić. Po chwili nadchodzi odpowiedź: czyli musimy ci obniżyć wynagrodzenie, bo nie pracowałeś.
Siny z wkurwienia piszę w punktach, że dnia tego i tamtego cała szkoła miała wolne, a ja musiałem iść do pracy i odbyć ekstatyczną lekcję, za którą bym chciał coś dostać, bo taki chuj ze mnie, że nie będę tu pracował dla idei.
Odpowiedź: to dobrze, to oni mi zapłacą normalnie, łaskawie nie obniżą mi wynagrodzenia, że pracowałem więcej.
Napisałem, że dobrze, zapłaćcie normalnie, zobaczycie jak świetnie na tym wszystkim wyjdziecie na dłuższą metę.
Ludzie się dziwią, gdy mówię, że świat powinien żyć w strachu, bo wyhodował kraj z ponad miliardem zachłannych obywateli... - Chcieliśmy pojechać do Nankinu, daleko nie mamy, 240 kilosa. Z Huainan dostępne są następujące połączenia: 14:05, 14:19 i 15 (geniusz na miarę PKP) i jeszcze 18:45, wszystko nie pasuje, więc trzeba by jechać z przesiadką w Hefei. Tu się okazuje, że wszystkie bilety wyprzedane. Dlaczego? Bo chińskie koleje się modernizują, uruchamiają pełno połączeń obsługiwanych przez pociągi typu D i G, a likwidują typu K. Na tej trasie pociąg typu K kosztuje około 40 kuai, typu D 80, zaś G 120. Chińczycy unikają tych pociągów jak ognia, więc wykupują K, gdy tylko się da. Ponieważ Chińczyk może sobie kupić bilety przez net z dziesięciodniowym wyprzedzeniem, a obcokrajowiec nie, nasze szanse nie prezentują się za dobrze.
Dałoby się wydać na ten pociąg D, no ale odchodzi z Huainan East - legendarnej stacji (nikt tam nie był i nikt dokładnie nie wie, gdzie ona jest) położonej na obrzeżach miasta, do której nie da się dojechać inaczej niż taksówką (podobno jest autobus, ale nikt nie wie jaki numer i skąd jeździ). Taksiarze nie chcą takiego kursu i biorą DWA RAZY więcej, bo liczą sobie za to, że wrócą puste, więc byłoby to dodatkowe 40 kuai (a potem trzeba wrócić,). Znowu jeżdżenie z przesiadką zajmuje w cholerę czasu, bo trzeba sobie na nią zarezerwować jakąś godzinę, do tego płaci się więcej za bilety.
Ludzie dziwią się, gdy mówię, że idzie tu ochujać z nudów, bo jakakolwiek wycieczka kosztuje chore pieniądze i jest strasznie skomplikowana logistycznie. - Huainan stara się o jakiś status lepszego miasta, dokładnie nie wiemy co to jest, ale z tej okazji władza postanowiła cywilizować metropolię. Policja żwawo łazi po ulicach i daje szczodrze mandaty za złe parkowanie, a potem pali pety z ukaranymi i rozmawia o czymś, zapewne kodeksie drogowym. Usunięto też wszystkich ulicznych sprzedawców, kociołki z zupą, patelnie z makaronem, babcie z pietruszką. W efekcie straciliśmy główne źródło pożywienia, warzywa z bazarków są o wiele lepsze niż ze sklepów, do tego w sklepach nie ma np. soi, a mandarynki i korzenie łopianu są o wiele droższe. Pytanie, czy ludzie powrócą za dwa dni, czy też znikną na zawsze.
To właśnie Chiny: żeby dostać jakiś papierowy status, który raczej wiele mieszkańcom nie da, jednym odbiera się zarobek, a tysiącom możliwość taniego zjedzenia posiłku. Znając jednak tutejszy zapał do robienia różnych rzeczy, za parę dni wszystko powróci do normy, ludzie dalej będą parkowali po skrzyżowaniach, a wesoło bulgoczące kociołki zajmą krawężniki. Może lepiej byłoby przeedukować to wszystko, że poza parkowaniem gdzie popadnie, to na przykład jeżdżenie na czerwonym nie jest zbyt fajne? Że jak się smaży makaron, to nie trzeba oleju wylewać na ulicę? Nie no, to by przecież zajęło więcej czasu, byłoby bardziej męczące, a efekty, jeżeli w ogóle jakieś, byłyby dopiero po pewnym czasie.
Ludzie nie rozumieją, gdy mówię, że proces cywilizowania Chin często przybiera bardzo dziwny wymiar.
Powtórzę: to jest przegląd tygodnia. Nie chciałbym zostawiać odbiorcy z poczuciem, że życie tutaj to straszny koszmar i tylko płacz, więc napiszę też, że bardzo miło spędziliśmy dzień ze chińskimi znajomymi nad wspaniałym syczuańskim hot potem, że dobre wino z Xinjiang jest na promocji, że dostałem niespodziewaną godzinę wolnego, że kierowniczka była w delegacji, więc mieliśmy w pracy cudownie święty spokój, aż dyrektor podarował mi dwa piwa po wspólnej lekcji. Nie wszystko jest beznadziejne, ale jednak parę rzeczy jest.