- Na co wydałby pan pieniądze, jakby pan wygrał 1000 zł w Totalizatorze Sportowym?
- Na wycieczkę do Związku Radzieckiego
- A jakby pan wygrał 10 tys. złotych?
- Pojechałbym na wczasy do Związku Radzieckiego
- A jakby pan wygrał 100 tys. złotych?
- Pojechałbym na dłuższy pobyt do Związku Radzieckiego
- Panie, co pan, nie znasz pan innych krajów, tylko ten Związek Radziecki?
- Inne kraje znam, ale pana nie znam.
My też znamy inne kraje, ale uparliśmy się, że chcemy pojeździć po Związku Radzieckim. Z racji niegdysiejszych rozmiarów tego niesamowitego państwa, wybór nie był łatwy.
Początkowo kombinowałem Kirgizja-Uzbekistan-Kazachstan-Tadżykistan. Już mi się to powoli zazębiało, już tylko czekałem aż Polakom zniosą wizy do Kazachstanu (znieśli w styczniu) i może do Uzbekistanu (w końcu nie znieśli i dalej to dość drogo wychodzi, za to Czesi nie muszą już kupować zaproszeń, my musimy), aż w końcu Aligator zapytał mnie:
- Czy tam nie jest przypadkiem zimnawo w kwietniu?
Okazało się, że jest. Mogliśmy wyrwać się na jakiś miesiąc, może półtora w kwietniu-maju. Zacząłem analizować, wychodziło mi, że klimat w tamtej części świata jest raczej przeciwko nam, zwłaszcza w górach. Co gorsza, jakość lokalnego transportu mogła sprawić, że uwalilibyśmy się gdzieś czekając aż śnieg stopnieje. Z wielkim żalem byłem zmuszony zarzucić ten pomysł. Co gorsza, nie miałem innego.
Mongolia? Klimat ten sam, za zimno i drogi mogą okazać się nieprzejezdne. Do tego zabawy w wizę, atrakcji na parę dni, a nie na miesiąc z okładem. Dobra, stryj z sowietyzmem, cokolwiek!
Bangladesz?
Aligator odmawia.
Pakistan?
Skomplikowana sprawa, też nie do końca ta pora roku na Himalaje.
Może jednak sowietyzm? Rosja?
Nie, po ponad półtora roku życia w Rosji, to byłoby chore, do tego w kwietniu jeszcze za chłodnawo na Syberię, wiza turystyczna droga, odpada.
Pewnego dnia zobaczyłem jakiś artykuł, potem poszukałem i wyszło mi coś zaskakującego: Azerbejdżan zmienił regulacje wjazdowe. Gdy w 2011/12 mieszkałem w Gruzji, polityka wizowa Azerbejdżanu była jedną z najbardziej frustrujących mnie rzeczy. Wiza azerbejdżańska wymagała wizyty w ambasadzie w Tbilisi, opłaty w wysokości bodajże 80 jewro, a potem jeszcze trzeba było sobie poczekać, czy zostaniemy uznanych za godnych wjazdu na teren raju na ziemi. O ile znosiłem w życiu takie upokorzenia, żeby dostać się np. do Iranu, o tyle Azerbejdżan nie był na liście miejsc, które mogłyby mnie skłonić do popełnienia aż takiej głupoty.
Jesienią 2012 roku mieszkałem jakieś 40 kilometrów od granicy tego kraju. Gdy w kwietniu tamtego roku wizytował mnie Aligator i zwiedzaliśmy kompleks (od razu kompleks, a może po prostu nieśmiały!) świątyń David Gareja, to widzieliśmy Azerbejdżan po horyzont. Niestety, nie mieliśmy magicznego wpisu w paszporcie, żeby tam wjechać. Jeszcze do pieca dawało, że Gruzja postawiła sobie koszary przy granicy i nawet w mojej szkole byłem na bieżąco, gdy walili z czołgów i takich innych, co pocisk kosztuje więcej niż emerytura obywatela i pensja nauczyciela razy trzydzieści lat.
O ile o Gruzji mogę długo, trochę też o Armenii, o tyle Azerbejdżan pozostawał częścią Kaukazu, której nie było mi dane zobaczyć. Gdy byłem w Dagestanie, widziałem autobusy do Baku, ale nie mogłem z nich skorzystać, no bo wiza. A tu nagle i niespodziewanie znak z niebios, wizę obecnie robi się w internetach, płaci za nią 20 USD (o tym jeszcze za chwilę) i dostaje do własnoręcznego wydruku. Lepiej, WizzAir otworzył loty Budapeszt-Baku i ceny były tak przyjemne, że po paru dniach postanowiliśmy zrobić objazdówkę Kaukazu. Pogodziliśmy się z tym, że będziemy mieli trochę powtórek, ale w końcu jeszcze w paru miejscach nie byliśmy. Poza tym Kaukaz to jedna z moich ulubionych części świata, więc ostatnie tygodnie życia w Moskwie spędziliśmy na wyczekiwaniu wyjazdu.
Zmiana regulacji wizowych i otwarcie kraju nie jest związane z tym, że ktoś tam stał się rozsądny lub porządny, o to nigdy nie posądzałbym żadnej władzy na Kaukazie. Stało się tak, bo ceny ropy przyjemnie zagruntowały. Azerbejdżan ropą i gazem stoi, więc najpierw mieszkańcy zobaczyli jak ich waluta wali ryjem w ziemię, a potem co bardziej światli z nich mogli zastanowić się, czy władza w kraju spędziła ostatnie ćwierćwiecze na robieniu sobie jaj i nurzaniu się w dzikiej korupcji podlanej nacjonalizmem, czy też na przeprowadzaniu reform mogących wpłynąć na wydajność gospodarki. Niespodzianki i przesadnie oryginalnych wniosków tu nie będzie. Ktoś pewnie policzył, że dzięki uproszczeniu procedur wizowych i dzięki otwarciu się na tanie linie lotnicze liczba turystów wzrośnie, a jak już przyjadą, to przywiozą ze sobą jakiegoś pieniążka, może nawet bardziej podniecającego niż azerski manat. Dla pewności, do ceny wizy doliczono nam 3 USD za płatność kartą (innej opcji zapłacenia, oczywiście, nie ma). Tak więc wiza teoretycznie kosztuje 20 USD, ale praktycznie 23 USD.
Droga do centrum przypomniała nam Chiny - wielkie, puste budynki mieszkalne, sklepy z najdziwniejszym badziewiem i śmieci, dużo śmieci niesionych przez wiatr. Pierwsze pozytywne zaskoczenie: działa lokalizacja Google, zaprowadziła nas jak po sznurku do hotelu. Nazwanie tego miejsca hotelem to pewna przesada; dziewczyna-studentka wymyśliła biznes i oferuje dość tanie noclegi ze śniadaniem. Pozytywnie nas zaskoczyła tym, że koło 7 rano pozwoliła nam zająć miejsce w dormitorium, co pozwoliło nam odespać radości lotu w nocy.
Gdy udało nam się zebrać do zwiedzania miasta, czekała na nas cała seria odkryć. Po pierwsze, wymienić pieniądze wcale łatwo nie jest, trzeba się udać do banku, a kurs może nie powalać. Nie ma katastrofy, ale nie należy spodziewać się, że zrobimy interes życia. W ciągu kilku dni pobytu nie znaleźliśmy żadnego kantoru poza bankami (chociaż przewodnik uparcie twierdził, że takowe istnieją). A w banku oczywiście miły absurdzik, spisywanie danych, jakieś kwity - szło to szybko i sprawnie, ale biada temu, kto zapragnie manatów po 16.
Mimo solidnych rozmiarów Baku, interesująca część miasta jest względnie mała i spokojnie można schodzić ją na piechotę. I o ile w centrum na każdym kroku widać petrodolary wpakowane w odbudowę miasta (w tym butiki z cenami godnymi Mediolanu), o tyle kilka kilometrów od centrum robi się miły, sowiecko-azjatycki syf. W Baku diablo wieje, wiało niemal przez cały nasz pobyt, chwile bez wiatru witaliśmy z oddechem ulgi i naprawdę, nie było ich wiele. O ile petrodolary pozwoliły dokonać takich wyczynów architektonicznych, że wow, o tyle nie zmieniły lokalnego podejścia do czystości i utylizacji odpadów. Śmieci. Tony śmieci niesionych przez wiatr. W Gruzji też nie jest dobrze, ale Baku to chyba najbardziej zaśmiecone miasto w jakim byłem, nawet w Chinach aż takiego dramatu nie widziałem. Dostanie w pysk przefruwającą torbą po chipsach to stała składowa spaceru dalej niż 500 metrów od centrum. Lokalnym wydaje się to nie przeszkadzać, nas doprowadzało do łez. Siatki jednorazowe dają wszyscy i wszędzie, najczęściej za darmo, więc ma co fruwać po mieście.
Baca chce się zapisać do partii. Dostaje pytanie:
- Wymieńcie 30 komunistów
- Lenin, Stalin, Chruszczow, Breżniew...
- Dalej, dalej!
- i 26 komisarzy z Baku.
Jeżeli chodzi o samo jedzenie, Azerbejdżan to raj wielbicieli kebabów i wegetariańskie piekło. Kebaby są wszędzie i są tanie, 3 manaty to standardowa cena, ale można zjeść za jeszcze mniej. Niestety, temat wegetarianizmu jest w Azerbejdżanie bardziej obcy niż temat praw człowieka w Chinach. Znaleźliśmy jeden lokal, który robił falafele, ale jeżeli akurat nie byliśmy w jego pobliżu, to przychodziło nam jeść dania mięsne. Najczęściej wygrywał Laxmacun, niby tureckie, ale dość popularne i ze znikomą ilością mięsa, przy tym ostre, więc nie było czuć smaku tej wykwintnej mielonki, którą do niego dawali. Sama kuchnia azerska chyba nie przewiduje, że możliwe jest jedzenie czegoś bez mięsa. Teoretycznie kutab (czyli taki naleśnik) można dostać z warzywami, ale nam się nie zdarzyło, zawsze były warzywa z mięsem.
Lepsze wspomnienia mamy związane z odkrywaniem lokalnych win. O ile w Moskwie zdarzało nam się widzieć, że coś tam z Azerbejdżanu monopole miewały, o tyle nie przypominam sobie, żeby cokolwiek docierało do krajów Unii Europejskiej. Wycieczka po okolicznych sklepach pozwoliła na ustalenie, że Islam Islamem, ale trochę wina robią. Z kilku przetestowanych przez nas żadne butów nie zerwało, ale już za jakieś pięć manatów mogliśmy cieszyć się czymś wcale pitnym. Nie jest to poziom Gruzji, ale szczęśliwie dało się znaleźć coś sensownego. Tak dobrze nie można się wypowiedzieć o lokalnym piwie - różne etykiety, różne nazwy, jedno oblicze dramatu, czyli za mało smaku piwa, a za dużo wody, woltaż dziecięcy, a czasem można naciąć się na ciepłe (w końcu w takim kwietniu bywa około 20 stopni, więc jak pić zimne?). Nieco, ale niewiele, lepiej jest w lokalach, gdzie piwo kosztuje manata. Lokale te jednak nie wydają się być przesadnie zainteresowane obsługą ruchu turystycznego, a przede wszystkim, kobiet. W centrum są lokale, gdzie płaci się solidnie, ale standard jakby bardziej zachodni, czyli popularna nuta, wyemancypowane Azerki i ogólna pompa. Mamy pewną awersję do takich klimatów, ale widzieliśmy, że są miejsca, gdzie można pójść po bandzie i to przez wszystkie wiraże. Poza nie wypadł pan odziany w łachmany, z włosami które przemieniły się samoczynnie w dredy, który pewnego wieczora siedział pod marketem i jadł kostki cukru. Kupiliśmy ładny chleb-lawasz i chcieliśmy mu go podarować. Miał jednak swoją godność:
- PASZOŁ TY NA CHOJ! - odparł widząc mój szczodry prezent.
Początkowo myślałem, że Baku będzie drogie i będziemy chcieli z niego szybko uciekać. Myliłem się, było tanio i wygodnie, więc nie spieszyliśmy się z opuszczeniem miasta 26 komisarzy. Jeden dzień poświęciliśmy na wizytę w zoroastriańskiej świątyni na obrzeżach miasta. Dostawanie się tam pozwoliło odkryć różne oblicza bakijskiego transportu (kilka przesiadek w metrze i busy), ale udało nam się i było warto. Jak przystało na miejsce słynące z kultu ognia, świątynia jest dość pokaźnych rozmiarów, ale niestety, odrestaurowana całkiem niedawno. Płonie zoroastriański ogień, ale z palnika gazowego, w paru miejscach sprzedają gówno dla turystów. Szczęśliwie, tych zbyt wielu tam nie dociera, więc nie ma katastrofy. W sumie to jeden z większych plusów Azerbejdżanu - kraj ten mało komu kojarzy się z turystyką i mało kto tam jeździ, dzięki temu przez większość czasu ma się święty spokój, a wiele miejsc tylko dla siebie. Upierdliwość ludności miejscowej też jest znikoma, więc zwiedzanie nie jest horrorem na miarę Azji lub popularniejszych miast Europy.
Dear Jenot
well, officially you can get a refund, the other reason is why they didn't do it? perhaps just didn't want to bother. One can launch a complain to managing authority but am not really sure about the procedure. But they definitely should have made you a refund at the first request.
Yours sincerely,
Communications director,
Zaur XXXXXXX
To jest po prostu piękne - no oficjalnie tak, ale im się nie chce i nic się z tym nie da zrobić, tak jest i tyle, na chuj robić problem? Potem zaś krążą takie rzewne opowieści jak to biednie i ciężko. Może dlatego, że korupcja, lenistwo i niekompetencja? Przyznam, że tak mnie rozbawili, że w pewnym sensie się ucieszyłem z tej całej przygody. Baku Card używam jako zakładki do książki, jest to jakaś pamiątka, chociaż mam też ciekawsze.
Swego czasu Aligator robił kurs nauczycielski z dziewczętami z Azerbejdżanu. Jeszcze zanim je poznałem, wiedziałem jedno - azerskie imiona żeńskie niesamowicie rozpalają wyobraźnię - Guntakin, Guney, Zeynad, Nuhra, przy tym dagestańskie Patimat brzmi jak pseudonim wyuzdanej portowej striptizerki. Wykorzystaliśmy tę znajomość i dzięki temu pewnego wieczora mogliśmy zobaczyć jak żyją ludzie, a konkretnie azerska klasa średnia. Bogactwa nie było, bizantyjskiego przepychu brakowało, ostatecznie zastaliśmy kilka osób na średnim metrażu. Najbardziej jednak dziwiła nas ascetyczność pomieszczeń, z naszego punktu widzenia było tam strasznie pusto. Z ich punktu widzenia, każdy dom w Europie przeładowany jest przedmiotami i należałoby przynajmniej z połowę z nich pochować (co zresztą uczyniły, gdy kiedyś były w Polsce). Nasz wegetarianizm wzbudził nieco popłochu, ale udało się podjąć nas jedzeniem bezmięsnym. Przy tym jakie one miały mięso dla siebie... Niebiosom dziękowaliśmy, że nie jemy mięsa. Aż trudno uwierzyć, że takie ładne Azerki mogą jeść coś tak odrażająco cuchnącego, pełnego tłuszczu, kości i mięsa, które w niektórych miejscach miało odcienie czerni. Z rozmów udało nam się ustalić, że mimo wpisu w Lonely Planet, to policja w Baku ma ogólnie wyjebane na rzeczy w stylu przechodzenie ulicy na dziko i tylko od przypadku do przypadku pozbiera jakieś łapówki, a to raczej od lokalnych, a nie turystów. Nie zdziwiło nas, że egzamin na prawo jazdy jest absolutną fikcją, uprawnienia można sobie kupić, a ktoś kto chciałby je robić po bożemu, odbierany jest jako wariat, mąciciel i podejrzany. W efekcie ruch uliczny wygląda tak sobie, lepiej niż w Indiach i Chinach, ale nieco gorzej niż w Rosji.
Nie przeżyliśmy przesadnego zaskoczenia, gdy dowiedzieliśmy się, że rodzina wywiera presję w kwestii brania ślubu i mnożenia się, również nie pomdleliśmy, gdy opowiedziano nam o dramatycznym skażeniu przyrody, w tym jezior. Głodowe emerytury? Nie, niemożliwe, w byłej republice sowieckiej? To musi być kłamstwo! Im człowiek dłużej żyje, tym mniej niespodzianek go spotyka. Tu jednak czekało nas coś pięknego: odkąd gruchnął kryzys, sobota stała się dniem pracującym. Jedna z nich jednak miała ludzkiego pana, który pozwalał im wychodzić aż GODZINĘ wcześniej w soboty. W ten sposób jej tydzień pracy wynosił 47 godzin tygodniowo, przy pensji takiej jak wtedy, gdy miała tych godzin 40. Zachciało się obalać socjalizm i wychodzić z ZSRR? Zaraz się jeszcze dowiedzą, że ten kryzys taki straszny, że i w niedziele trzeba robić, no tak tylko po 6 godzin niech będzie. W świetle tych opowieści prawdziwie szokowały informacje o tym, że młodzież chce uciekać, masowo uczy się angielskiego i/lub rosyjskiego, bo przyszłość wydaje im się malować w dość ciemnych barwach. Sam rosyjski ma status z czasów ZSRR, odbierany jest jako język wykształconych i elit, aż do takiego stopnia, że niektórzy się lansują, że nie znają azerskiego - bo chodzą do szkół z wykładowym rosyjskim.
Jedną z największych atrakcji całego kraju (a zaszalejmy: Kaukazu) jest Qobustan, oddalone kilkadziesiąt kilometrów od Baku miejsce, gdzie w odległości kilku kilometrów możemy podziwiać błotne wulkany i petroglify. Można dostać się tam w wersji łatwiejszej, ale znacznie mniej pasjonującej - wykupując wycieczkę, nasz hostel chciał 160 manatów za samochód. Ponieważ było nas tylko dwoje, wyszłoby po 80 za twarz, trochę dużo. Internet donosił, że da się tam dostać za grosze zbiorkomem, a taksówkę wynająć dopiero na miejscu. Dopiero ta wyprawa pozwoliła nam należycie ocenić rozmiar Baku - po przedmieściach jechaliśmy dobre 40 minut, głównie po szerokiej drodze bez świateł, co jakiś czas kogoś wysadzając lub zbierając. Wiedzieliśmy, że przesiąść mamy się przy centrum handlowym Dina. Spodziewaliśmy się - zwiedzeni nazwą - centrum handlowego. Zamiast tego wjechaliśmy w dramatyczny trzeci świat, w którym budy, pospiesznie sklejone jakieś 20 lat temu, oferowały produkty wiadomej jakości z Chińskiej Republiki Ludowej. Kupujących nie brakowało, tak jak i ruchu w interesie. Centrum ciągnęło się solidny kawał drogi (która z okazji dotarcia do tej świątyni konsumpcjonizmu zamieniła się w trakt). Gdy nas wysadzono, to myśleliśmy, że to jakaś pomyłka. Jakieś bloki betonu przy stacji benzynowej, kilka metrów dalej była toaleta publiczna. Dookoła wesoło fruwały śmieci, toczyły się puszki, a słoneczne promienie odbijały w pustych butelkach. Nie brakowało też odpadów nieco mniej banalnych - a to worek jutowy, a to kanisterek po oleju. Byłem pewien, że utkniemy tam na kilka godzin i skończy się na powrocie do Baku. Oczywiście myliłem się, w kilka minut później jechaliśmy do Qobustanu - bo ta zapadła stacja benzynowa za centrum handlowym okazała się być jakimś lokalnym węzłem komunikacyjnym. Kierowca jeszcze upewniał się, że zależy nam na atrakcji turystycznej, a nie na samej mieścinie. Gdy kilka razy potwierdziłem, że rysunki skalne, a nie jakaś bieda, mogłem oglądać jaki ten Azerbejdżan piękny. Śmieci, śmieci i śmieci. Co jakiś czas szyb naftowy, trochę Morza Kaspijskiego, ale dominowała półpustynia. Brzydko i smutno.
Intrygujące jest to, że do dwóch największych atrakcji kraju dostać się da jedynie korzystając z transportu taksówkowego. Po krótkich negocjacjach wsiedliśmy z panem i ruszyli w stronę pierwszej z nich, czyli wulkanów błotnych. Mnie by było szkoda samochodu na takie klepisko. Śmieci, śmieci, tony śmieci, jakieś smutne pozostałości trakcji elektrycznej, krajobraz księżycowy. W końcu dotarliśmy do wulkanów i zaczęło to wyglądać intrygująco, okolice z cyklu całkowity koniec świata. Dookoła pełno wulkaników błotnych, niektóre wesoło bulgoczące i plujące trochę błotem. Turystów kilku było, ale nie mieliśmy problemu, żeby móc znaleźć sobie obiekt dla samych siebie i poobserwować jak to gulgocze. Wulkany Qobustanu były swego czasu finalistami konkursu na nowe siedem cudów świata, ale przegrały. Dzięki temu nie ma tam wściekłej liczby turystów, nikt nie sprzedaje niczego, a cała atrakcja jest za darmo, chodzić można wszędzie, a jak ktoś miałby specjalne życzenie, to może się i w tym wulkanie wytarzać.
Z całego pobytu w Baku najbardziej zapadł nam w pamięć jeden z obywateli bywszego Związku Radzieckiego. Muhammad z Tadżykistanu. Dzielił z nami hostel i nie miał zbyt wiele do roboty. Gdy go poznałem, zagaił do mnie po angielsku. Był się w stanie komunikować, ale dość szybko przeszliśmy na rosyjski. Decyzji mogłem pożałować w kilka minut potem, gdy poprosił mnie o rolę tłumacza w jego dynamicznie rozwijającym się biznesie. Interes stulecia zasadzał się na sprzedaży gazu ziemnego z Rosji do Indii. Po drodze kluczową rolę odegrać miała ojczyzna Muhammada. Tadżykistan. Hindus po angielsku mówił nieco lepiej, ale nie do końca rozumiał, co też się dzieje. Tłumaczyłem więc, że Muhammad ma wtyki w Gazpromie i że jest mu w stanie załatwić gaz. Tamten miał się zająć transportem gazu z Tadżykistanu do Indii. Zapewne transport tego przez Pakistan byłby świetną zabawą, ale zachowałem swoje myśli dla siebie i tłumaczyłem te negocjacje, które zasadzały się na tym, że Muhammad chciał, żeby Hindus do niego oddzwonił. I tak w tym miejscu, gdzie Europa spotyka Azję, w kraju, w którego całą historię wpisany jest ogień, mogłem pośredniczyć w interesach pomiędzy wysokiej klasy wspólnikami z krajów dynamicznie się rozwijających.
Kolejnego dnia poinformował mnie, że zmienia rynek inwestycyjny. Na Jewro Sajuz, bo Unia Europejska zużywa dużo mazutu. Nie znam się na tym, ale jakoś nie wydaje mi się, że polityka energetyczna UE miałaby być powiązana z 'oleistą cieczą będąca pozostałością po destylacji niskogatunkowej ropy naftowej'. Znowu zachowałem swoje przemyślenia dla siebie i odpowiedziałem według swojej wiedzy na temat możliwości sprowadzenia mazutu do Polski. Odpowiedź zacząłem od tego, że Jewro Sajuz to takie magiczne miejsce, gdzie papiery jednak wypada mieć w porządku i że z racji tego, że obecnie na Rosję nałożoną są sankcje, a póki co jeszcze nie mamy granicy z Tadżykistanem, to nie bardzo widzę możliwości importowania jakichś wielkich ilości czegokolwiek. Padło pytanie o Krosno i możliwości inwestycji w Krośnie. 'Huta szkła' - tyle byłem w stanie z siebie wydusić. A czy w Krośnie jest lotnisko? Na to odpowiedź też znałem, ale jeżeli narodowa polityka rozwoju będzie dalej szła znanymi nam torami, to kto wie, może wkrótce w Krośnie powstanie lotnisko, a tadżyckie firmy będą tam przysyłały swoje towary, w tym i mazut. Temat umarł, następnego dnia Muhammad miał kolejną wizję: on będzie sprowadzał do Polski owoce i warzywa. Trochę mi się kończyła cierpliwość, o ile jeszcze opowieści o tym, że Tadżykistan to najpiękniejszy kraj świata, pokryty w 93% przez góry zniosę, o tyle piłowanie mi, że potrzebny jest pośrednik do importu owoców i warzyw, uważam za nieco wykańczające. Co więcej, pan bardzo chciał się zaprzyjaźnić z Aligatorem i co chwilę odczuwał potrzebę zrobienia sobie zdjęcia i przytulenia się. Istnieje poetyka hostelu, istnieje poetyka podróżowania, ale istnieje też mordercza upierdliwość. Po drugim dniu Muhammad zaczął wpadać w ten rejestr. To, czego przez dwa lata nie dokonali rosyjscy nacjonaliści opowiadając mi o Tadżykach, on przebił z nawiązką w cztery dni, a właściwie w dwa.
Po nacieszeniu się Baku postanowiliśmy jechać do Sheki, a Muhammad stwierdził, że na pewno będzie nam jego brakowało. Mimo delikatnych sugestii, że nie, on nie dawał się przekonać. W końcu wyszliśmy z hostelu, żeby po dotarciu na przystanek stwierdzić, że już na nas tam czeka. Cały jego dobytek mieścił się w plastikowej siatce - oto co znaczy hipsterskie hasło 'travel light'. Zdurnieliśmy. Zrobiliśmy w tył zwrot i pojechali w drugą stronę. Dopiero na wielkim i koszmarnie chaotycznym dworcu (dla ułatwienia nie da się tam dojechać metrem), pozwoliliśmy sobie odetchnąć z pewną ulgą. O ile jeszcze początkowo zastanawialiśmy się, czy jechać autobusem, czy marszrutką, to gdy zobaczyliśmy jak straszny burdel panuje w tym węźle komunikacyjnym, chwyciliśmy pierwsze, co było pod ręką.