Nasz zakład pracy bardzo nie lubi dawać swoim pracownikom (czytaj: nam) wolnego. Najchętniej nie dawałby go nigdy, jednak z racji tego, że Nowy Rok to najważniejsze święto w kraju, wolne dostajemy niejako z automatu. Oczywiście odliczają nam to z urlopu, co jest praktyką nieco odmienną od panujących w wielu innych miejscach.
Zastanawialiśmy się co zrobić z takim uśmiechem od losu. Dość szybko dar od losu okazał się być bardziej zamaszystym kopem w krocze niż uśmiechem. W stolicy zostawać nie chcieliśmy - już dobrze ponad rok się nią cieszymy i mimo wszystkich swoich zalet jest dla nas średnio relaksującym miejscem, a do tego większość cudów nas interesujących oglądnęliśmy dawno temu. Innym problemem jest to, że w czasie najdłuższego wolnego narodowego wszędzie musi być pełno ludzi, więc nie jest to najlepszy czas na cieszenie się Tretjakowką, Kremlem, a nawet domem Bułhakowa - kolejki do wejść na godzinę lub dwie stania to standard. Co gorsza - niektórzy nawet mogą o tym wiedzieć - styczeń w Rosji nie jest najprzyjemniejszym miesiącem. Jakby nie do końca wtedy chodzi się na długie spacery po parkach będąc ubranym w szorty i sandały. Mam swoją serię przemyśleń dotyczącą tego, że kraj sobie robi ogromne wolne, gdy wiadomo, że pogoda będzie fatalna. Z drugiej strony, prawosławnych urodzin Jezusa na jakiś czerwiec z 7 stycznia nie przeniosą, a i Nowy Rok jest dość sztywno umocowany w kalendarzu.
Pierwszy raz zapytano mnie o noworoczne plany na początku listopada. Rosjanie przygotowują się do tego wydarzenia miesiącami, więc już wtedy niektóre hotele i miejsca były zarezerwowane. Mieliśmy jakieś tam wizje, chociaż tak naprawdę to za bardzo nie mieliśmy wtedy do tego głowy. Przez następne parę tygodni nasze pomysły były takie:
Zrobiono nie tak dawno listę Siedmiu Cudów Rosji. Znalazły się na niej Bajkał, Kamczatka, Kurhan Mamaja (miejsce chwały poległych w Stalingradzie), Peterhof, Cerkiew Wasyla, skały Manpupuner i góra Elbrus. Ciekaw jestem ile osób dotarło do skał Manpupuner w Republice Komi. Po sprawdzeniu sobie opcji zrobienia tego, szczerze się uśmiechnąłem. Kurhan Mamaja jest dość łatwy do osiągnięcia, ale Wołgograd ma opinię miast dość takiego sobie. Tak więc lista siedmiu cudów Rosji nam nie pomogła.
Myśleliśmy sobie więc o różnych rzeczach i nie mogli się zdecydować na nic, bo jedna opcja była gorsza od drugiej. Właściwie nic nie rozpalało naszych serc. Rosja jest wielka, ale turystycznie średnio rozwinięta (jestem tu dosyć dyplomatyczny), informacji o połączeniach między miastami trzeba solidnie poszukać, a rozkłady autobusowe to sobie bywają, ale nie zawsze się pokrywają z tym co na necie, lepiej pytać na dworcu. A na dworcu potem mówią co innego niż w autobusie. Wiele miejsc jest dziko drogich, a z okazji nowego roku stają się jeszcze droższe. W końcu stwierdziliśmy, że cokolwiek, żeby tylko gdzieś pojechać. W ten sposób wybór padł na kombinację kilku miast, zdecydowanie mniej porywających niż np. Kazań, ale dających przy tym nadzieję na to, że nie będzie w nich wściekłych tłumów turystów i cen przyprawiających o palpitację serca. Zastanawialiśmy się, w którą stronę się udać. Kusił Smoleńsk, ale co potem? Skierowaliśmy się więc nieco bardziej na południe i cała operacja rozpoczęła się od kupna biletów do... Woroneża.
Po raz kolejny miałem cudowny ubaw: ilekroć współpracownicy rosyjscy pytali o plany noworoczne, to myśleli, że po chamsku odpowiadam największą bzdurę, żeby się odczepili. Wybór Woroneża na Nowy Rok to trochę tak jakby wybrać sobie Sosnowiec lub Radom i mówić ludziom, że coś tam przecież fajnego musi być.
Taki pomysł jest nonsensowny tylko pozornie. Może Woroneż nie pojawia się w tekstach historycznych tak częstu jak Praga, ale miasto założono w 1586 roku, czyli nie wczoraj. Do dzisiaj jest stolicą rolniczych terenów Czarnej Ziemi, to tu Piotr I rozpoczął tworzenie rosyjskiej floty, tu siedzibę przez wieki mieli biskupi. Wprawdzie w 1943 większość Woroneża została zniszczona, to jednak wydawało się, że przez kolejne kilkadziesiąt lat urodzono z tego dziedzictwa historycznego choćby kilka atrakcji.
Zastanawialiśmy się co zrobić z takim uśmiechem od losu. Dość szybko dar od losu okazał się być bardziej zamaszystym kopem w krocze niż uśmiechem. W stolicy zostawać nie chcieliśmy - już dobrze ponad rok się nią cieszymy i mimo wszystkich swoich zalet jest dla nas średnio relaksującym miejscem, a do tego większość cudów nas interesujących oglądnęliśmy dawno temu. Innym problemem jest to, że w czasie najdłuższego wolnego narodowego wszędzie musi być pełno ludzi, więc nie jest to najlepszy czas na cieszenie się Tretjakowką, Kremlem, a nawet domem Bułhakowa - kolejki do wejść na godzinę lub dwie stania to standard. Co gorsza - niektórzy nawet mogą o tym wiedzieć - styczeń w Rosji nie jest najprzyjemniejszym miesiącem. Jakby nie do końca wtedy chodzi się na długie spacery po parkach będąc ubranym w szorty i sandały. Mam swoją serię przemyśleń dotyczącą tego, że kraj sobie robi ogromne wolne, gdy wiadomo, że pogoda będzie fatalna. Z drugiej strony, prawosławnych urodzin Jezusa na jakiś czerwiec z 7 stycznia nie przeniosą, a i Nowy Rok jest dość sztywno umocowany w kalendarzu.
Pierwszy raz zapytano mnie o noworoczne plany na początku listopada. Rosjanie przygotowują się do tego wydarzenia miesiącami, więc już wtedy niektóre hotele i miejsca były zarezerwowane. Mieliśmy jakieś tam wizje, chociaż tak naprawdę to za bardzo nie mieliśmy wtedy do tego głowy. Przez następne parę tygodni nasze pomysły były takie:
- lecieć do Jekaterynburga, chwilę tam, a potem przez Perm jechać pociągiem do Kazania. Jekaterynburg leży przy Uralu, więc jeszcze zimniej niż Moskwa. W Permie był GUŁag do zwiedzania (Perm 36), ale nie jestem pewien czy dalej działa. Na wysłanego niegdyś maila nie odpisali, co może być odpowiedzią najgłośniejszą z możliwych. A i ten gułag nie jest w centrum miasta, poza tym Perm szałem turystyki nie jest. Dalej, przejazd do Kazania zajmuje naście godzin. Wspominałem, że cały kraj ma wolne, więc stopień trudności z biletami i kolejkami jest w te dni raczej wyższy niż niższy. Ceny noclegów w Kazaniu solidnie przebijały ceny noclegów w Berlinie. Odpadło. Na wiosnę bym się w to jeszcze mógł bawić, ale nie w styczniu.
- na północy mamy Murmańsk, Sołowki i Archangielsk. Sołowki są drogie i skomplikowane logistycznie o każdej porze roku, a o tej szczególnie. Murmańsk nie słynie ze zbyt wielu atrakcji turystycznych, Archangielsk też nie, więc i te opcje odpadły. Już nie wspominając o temperaturach.
- na południu jest Kaukaz i to by mnie bardzo cieszyło, ale są dwa problemy: ogrzewanie, którego w tamtej części nie świata nie należy brać za pewnik, bo przecież jest ciepło, więc nie wszyscy mają potrzebę instalowania sobie jakichś kaloryferów. Cieplej jest, ale temperatury w okolicach zera to jeszcze nie do końca upały. Drugim potencjalnym problemem jest tam lokalny transport, który wcale nie musi działać przy większych opadach śniegu. Uwalić się w jakimś nieogrzewanym hotelu z czasów sowieckich w centrum jakieś koszmarnego miasta? I tak odpadł Kaukaz.
Zrobiono nie tak dawno listę Siedmiu Cudów Rosji. Znalazły się na niej Bajkał, Kamczatka, Kurhan Mamaja (miejsce chwały poległych w Stalingradzie), Peterhof, Cerkiew Wasyla, skały Manpupuner i góra Elbrus. Ciekaw jestem ile osób dotarło do skał Manpupuner w Republice Komi. Po sprawdzeniu sobie opcji zrobienia tego, szczerze się uśmiechnąłem. Kurhan Mamaja jest dość łatwy do osiągnięcia, ale Wołgograd ma opinię miast dość takiego sobie. Tak więc lista siedmiu cudów Rosji nam nie pomogła.
Myśleliśmy sobie więc o różnych rzeczach i nie mogli się zdecydować na nic, bo jedna opcja była gorsza od drugiej. Właściwie nic nie rozpalało naszych serc. Rosja jest wielka, ale turystycznie średnio rozwinięta (jestem tu dosyć dyplomatyczny), informacji o połączeniach między miastami trzeba solidnie poszukać, a rozkłady autobusowe to sobie bywają, ale nie zawsze się pokrywają z tym co na necie, lepiej pytać na dworcu. A na dworcu potem mówią co innego niż w autobusie. Wiele miejsc jest dziko drogich, a z okazji nowego roku stają się jeszcze droższe. W końcu stwierdziliśmy, że cokolwiek, żeby tylko gdzieś pojechać. W ten sposób wybór padł na kombinację kilku miast, zdecydowanie mniej porywających niż np. Kazań, ale dających przy tym nadzieję na to, że nie będzie w nich wściekłych tłumów turystów i cen przyprawiających o palpitację serca. Zastanawialiśmy się, w którą stronę się udać. Kusił Smoleńsk, ale co potem? Skierowaliśmy się więc nieco bardziej na południe i cała operacja rozpoczęła się od kupna biletów do... Woroneża.
Po raz kolejny miałem cudowny ubaw: ilekroć współpracownicy rosyjscy pytali o plany noworoczne, to myśleli, że po chamsku odpowiadam największą bzdurę, żeby się odczepili. Wybór Woroneża na Nowy Rok to trochę tak jakby wybrać sobie Sosnowiec lub Radom i mówić ludziom, że coś tam przecież fajnego musi być.
Taki pomysł jest nonsensowny tylko pozornie. Może Woroneż nie pojawia się w tekstach historycznych tak częstu jak Praga, ale miasto założono w 1586 roku, czyli nie wczoraj. Do dzisiaj jest stolicą rolniczych terenów Czarnej Ziemi, to tu Piotr I rozpoczął tworzenie rosyjskiej floty, tu siedzibę przez wieki mieli biskupi. Wprawdzie w 1943 większość Woroneża została zniszczona, to jednak wydawało się, że przez kolejne kilkadziesiąt lat urodzono z tego dziedzictwa historycznego choćby kilka atrakcji.
Na pierwszym miejscu woroneskich atrakcji wszyscy zgodnie wymieniają Sobór Zwiastowania, dodając, że jest to trzeci największy obiekt z serii w kraju. Tu mają 100% racji, budowla jest wielka. Sprawą bardziej problematyczną jest to, czy jest ładna. Niestety, z oryginalnego budynku (z być może 1586 roku, być może z 1620) nie zostało nic po malowniczych latach 30-tych (lub też po II Wojnie Światowej - dwie wersje widziałem). Dzisiaj podziwiać można efekty prac z lat 1998-2009. Samo wnętrze nie jest jeszcze wykończone, ale już na czym oko zawiesić jest. Nie jest to wielki hit, dość generyczna cerkiew, która jest ogromna, ale przy tym oczywiście spod igły. Dookoła generyczny park, standardowa choinka, trochę wspomnień duchownych związanych z miejscem. W tym wszystkim najbardziej dziwi, że zostawili pochodzące z czasów sowieckich ogrodzenie. Albo jest to symbolizm wyższego rzędu (socjalizm zniewalający religię) albo uznano, że szkoda pieniędzy, płot jest solidny, więc niech sobie stoi. Jeżeli ktoś nie przeżyje dzikiego przypływu wiary, to trudno mu będzie spędzić w soborze więcej niż 30 minut.
Znane są mi dwa przypadki wspomnienia Woroneża w filmach. Jednym z nich jest radziecki klasyk 'Los Człowieka', w Polsce pamiętany najbardziej ze względu na scenę picia wódki szklankami, które to picie ratuje życie głównego bohatera. Andriej Sokołow, protagonista dzieła Bondarczuka, pochodzi z Woroneża, a bombardowanie tego miasta ma dość poważny wpływ na bohatera i fabułę filmu. Jest to bardzo dobry film, ale do promocji Woroneża wykorzystać się go za bardzo nie da.
Drugi przypadek, gdy zobaczyłem Woroneż w filmie, to krótka animacja z 1988 roku - 'Kot z ulicy Liziukowa'. Wizualnie dzieło jest biedne jak mieszkaniec nawet nie Woroneża, ale wioski pod Woroneżem. Pewnego dnia goniony przez psa kot Wasylij ucieka na drzewo i marzy sobie, żeby tak być jakimś potężnym zwierzęciem. Nadlatuje na to wrona i spełnia jego życzenie - z kota staje się hipopotamem, zostaje też przeniesiony w okolice jeziora Tanganika. Tam (nieco wzorem władzy radzieckiej) odmienia okolicę na podobne do tych ze swojego Woroneża. Oczywiście szybko okazuje się, że woli być kotem niż hipopotamem i że woli Woroneż od jakichś tam Afryk.
Drugi przypadek, gdy zobaczyłem Woroneż w filmie, to krótka animacja z 1988 roku - 'Kot z ulicy Liziukowa'. Wizualnie dzieło jest biedne jak mieszkaniec nawet nie Woroneża, ale wioski pod Woroneżem. Pewnego dnia goniony przez psa kot Wasylij ucieka na drzewo i marzy sobie, żeby tak być jakimś potężnym zwierzęciem. Nadlatuje na to wrona i spełnia jego życzenie - z kota staje się hipopotamem, zostaje też przeniesiony w okolice jeziora Tanganika. Tam (nieco wzorem władzy radzieckiej) odmienia okolicę na podobne do tych ze swojego Woroneża. Oczywiście szybko okazuje się, że woli być kotem niż hipopotamem i że woli Woroneż od jakichś tam Afryk.
Wizja hipopotama uzmysławia nam jak trudno było wtedy pójść do zoo i zobaczyć zwierzę na żywo, na podobny trop interpretacyjny naprowadzają nas przedstawienia słonicy i lwa. Szczęśliwie, krokodyl wygląda jak krokodyl. Stężenie Woroneża w tej animacji jest obłędne - od otwierającej planszy przez kota powtarzającego, że jest z Woroneża, aż po robienie ulicy Liziukowa w środku sawanny. Zgaduję sobie, że reżyser - Wiaczesław Kotionoczkin, który w swoim życiu pracował nad wieloma filmami, np. 'Wilkiem i Zającem' - dostał polecenie, żeby zrobić coś dla ludzi z takiego typowego radzieckiego miasta jak Woroneż. Niestety, był rok 1988, ZSRR miało za chwilę zdechnąć, a lokalna publika zyskać dostęp do kapitalistycznych produktów, więc 'Kot z ulicy Liziukowa' nie stał się klasykiem na miarę 'Wilka i Zająca'.
Poza Woroneżem.
Poza Woroneżem.
W roku 2006 odsłonięto tam pomnik Kota z ulicy Liziukowa. Oczywiście na ulicy Liziukowa.
A co innego mieli ukochać? Mieli wybór? No więc mogli ukochać to dzieło albo o nim zapomnieć i czekać aż ktoś znowu nakręci coś z Woroneżem w roli głównej i może niekoniecznie będzie to dokument o narkomanii i alkoholizmie. Postanowili więc zrobić dobrą minę do złej gry i w 2003 roku wystawili pomnik kluczowej scenie z filmu/etiudy. Miejsce mieli podane na tacy. Generał Liziukow był - NIESPODZIANKA!!! - wojskowym, bohaterem ZSRR, który zginął w 1942 w okolicach Woroneża podczas kontrnatarcia na Froncie Briańskim. Wcześniej jeszcze załapał się na stalinowskie więzienie, intryguje więc, czy dobór kociego adresu był celowy (niech ludzie sprawdzą i wiedzą! A zamiast kota to spopularyzujemy generała), czy też autorzy filmu po prostu chcieli wybrać najbanalniejszą sowiecką ulicę tamtych czasów, Liziukow brzmi niezgorzej w zestawieniu z 'katjonok' i tak to się zdarzyło, że katjonok zamieszkał tamże.
Sam pomnik oczywiście jest nieco na uboczu Woroneża, bo przecież inaczej byłoby za łatwo. Podobno jeżeli się chwyci kota za wąsy, to będzie się miało dużo szczęścia (więc będziemy mieli). Dla lokalnych to znaczy tyle, że np. uda im się kupić bilet do Moskwy, w jedną stronę. Okolice pomnika są znakiem czasów, raczej depresyjnym - obok monumentu znajduje się McDonald's i targowisko sprzedające cuda z azjatyckich krajów (skarpetki i gacie, a nie przyprawy i szmaragdy). Trochę generycznych budynków, jakiś warsztat samochodowy, supermarket z promocjami. Sam pomnik to wysiłek kilku sponsorów, pomnę, że jednych z nich był Hammerite. Ponieważ pomnik jest z metalu, to ma to sens. Sama bryła jest cytatem kluczowej sceny z filmu, wliczając w to kształt gałęzi, który umożliwia posadzenie dziecka koło kota. Wszystko pokryte srebrzanką wiadomej firmy. Efekt jest zabawno-intrygujący i nawet przyciąga ludzi, oczywiście głównie z dziećmi. Wiele się tam nie da zrobić, po wytarmoszeniu kota za wąsy (podobno czasem odpadają) każdy robi w tył zwrot, ogarnia, że tak jak Woroneż jest typowym rosyjskiem miastem, tak ulica Liziukowa jest typową ulicą typowego rosyjskiego miasta i rozpoczyna odwrót w swoją stronę.
Dzieło można obejrzeć tutaj, trwa 9 minut, a bez końcówki nawet 8:
https://www.youtube.com/watch?v=UpRgR8KvaVU (napisy angielskie są fatalne, ale nawet nie znając rosyjskiego, zawiłą intrygę pojąć się da).
W 2016 roku rozpoczęto produkcję kontynuacji przygód Kota Wasyla. Mają być one w 3D. Nie wstrzymywałbym oddechu.
A co innego mieli ukochać? Mieli wybór? No więc mogli ukochać to dzieło albo o nim zapomnieć i czekać aż ktoś znowu nakręci coś z Woroneżem w roli głównej i może niekoniecznie będzie to dokument o narkomanii i alkoholizmie. Postanowili więc zrobić dobrą minę do złej gry i w 2003 roku wystawili pomnik kluczowej scenie z filmu/etiudy. Miejsce mieli podane na tacy. Generał Liziukow był - NIESPODZIANKA!!! - wojskowym, bohaterem ZSRR, który zginął w 1942 w okolicach Woroneża podczas kontrnatarcia na Froncie Briańskim. Wcześniej jeszcze załapał się na stalinowskie więzienie, intryguje więc, czy dobór kociego adresu był celowy (niech ludzie sprawdzą i wiedzą! A zamiast kota to spopularyzujemy generała), czy też autorzy filmu po prostu chcieli wybrać najbanalniejszą sowiecką ulicę tamtych czasów, Liziukow brzmi niezgorzej w zestawieniu z 'katjonok' i tak to się zdarzyło, że katjonok zamieszkał tamże.
Sam pomnik oczywiście jest nieco na uboczu Woroneża, bo przecież inaczej byłoby za łatwo. Podobno jeżeli się chwyci kota za wąsy, to będzie się miało dużo szczęścia (więc będziemy mieli). Dla lokalnych to znaczy tyle, że np. uda im się kupić bilet do Moskwy, w jedną stronę. Okolice pomnika są znakiem czasów, raczej depresyjnym - obok monumentu znajduje się McDonald's i targowisko sprzedające cuda z azjatyckich krajów (skarpetki i gacie, a nie przyprawy i szmaragdy). Trochę generycznych budynków, jakiś warsztat samochodowy, supermarket z promocjami. Sam pomnik to wysiłek kilku sponsorów, pomnę, że jednych z nich był Hammerite. Ponieważ pomnik jest z metalu, to ma to sens. Sama bryła jest cytatem kluczowej sceny z filmu, wliczając w to kształt gałęzi, który umożliwia posadzenie dziecka koło kota. Wszystko pokryte srebrzanką wiadomej firmy. Efekt jest zabawno-intrygujący i nawet przyciąga ludzi, oczywiście głównie z dziećmi. Wiele się tam nie da zrobić, po wytarmoszeniu kota za wąsy (podobno czasem odpadają) każdy robi w tył zwrot, ogarnia, że tak jak Woroneż jest typowym rosyjskiem miastem, tak ulica Liziukowa jest typową ulicą typowego rosyjskiego miasta i rozpoczyna odwrót w swoją stronę.
Dzieło można obejrzeć tutaj, trwa 9 minut, a bez końcówki nawet 8:
https://www.youtube.com/watch?v=UpRgR8KvaVU (napisy angielskie są fatalne, ale nawet nie znając rosyjskiego, zawiłą intrygę pojąć się da).
W 2016 roku rozpoczęto produkcję kontynuacji przygód Kota Wasyla. Mają być one w 3D. Nie wstrzymywałbym oddechu.
W centrum Woroneża jest plac.
A na placu jest Lenin.
Taki modelowy, typowo standardowy Lenin, taki, że bardziej Leninem być nie może. Monument autorstwa chyba już nikt nie wie kogo dłonią wskazuje świetlaną przyszłość, której nad Woroneżem szybko nie zobaczą.
A pod jego dłonią trwały zabawy zimowe, z kuligiem dziecięcym w centrum. Jeździła piękna ciuchcia, przerobiona z diabli wiedzą czego, pewnie traktora lub ciągnika, i depresyjnie mrugała oczyma. Robiła kółka o promieniu może czterech metrów. Jeden przejazd bajkowym pociągiem kosztował 150 rubli. W składzie pociągu płaczą dzieci, dookoła biegają rodzice z telefonami i piłują ryje 'Ksjusza, się uśmiechaj!, Sasza się przesuń!'. Staliśmy przy Leninie i stwierdziliśmy, że jest to lepsze niż zoo. Że to większy odjazd niż Buzkashi. Że musimy iść do jakichś świątyń, kościołów i synagog, a potem odmówić modły i złożyć dary za to, że nie przyszło nam spędzać dzieciństwa w Woroneżu.
Stojąc i patrząc na to wszystko w końcu dotarło do mnie, że to jest to, że tak wygląda Rosja. Od Kaliningradu po Kamczatkę, tak wyglądają rosyjskie miasta: Lenin i koszmarna zabawka, zapewne dzieło jakiegoś lokalnego alkoszy. Ta zabawka jest katastrofalnie obrzydliwa, ale innych rozrywek zbyt wielu nie ma, więc święto znaczy to, że weźmie się dziecko pod Lenina, a potem się idzie pić. Nie wymagajmy od ludzi rzeczy nieludzkich, nie można żyć w takim miejscu i nie pić. Obok była też opcja jeżdżenia na łyżwach, sponsorem lodowiska było KFC. I to był kolejny cios w pysk, bo jakby ten Lenin był za mało depresyjny, to jeszcze pod tym ubaw sponsorowany przez jedną z najbardziej flagowych korporacji świata. Kusiło stanąć koło Lenina i krzyknąć do ludzi:
- Wiecie czemu tu tak macie? Połowa problemu to ten Lenin i jakieś 70 lat jakie wam ufundował. Druga połowa to KFC, ciekawe na ile lat ten.
- Wiecie czemu tu tak macie? Połowa problemu to ten Lenin i jakieś 70 lat jakie wam ufundował. Druga połowa to KFC, ciekawe na ile lat ten.
Potem zaś zrozumiałem, że Woroneż to stolica Czarnych Ziem. Że to miasto wcale atrakcyjne dla mieszkających w okolicach Tambowa i że oni nawet mogą chcieć się tam dobrowolnie przeprowadzić...
Aleksander Litwinienko, słynny z tego, że otruto go izotopem Polonu, pochodził z Woroneża. Zapewne dość dobrze znał te wszystkie rozrywki, ten oszałamiający standard życia, te szanse i perspektywy. Ciekawe czy to dzięki Woroneżowi zdecydował się zrobić, co zrobił.
Aleksander Litwinienko, słynny z tego, że otruto go izotopem Polonu, pochodził z Woroneża. Zapewne dość dobrze znał te wszystkie rozrywki, ten oszałamiający standard życia, te szanse i perspektywy. Ciekawe czy to dzięki Woroneżowi zdecydował się zrobić, co zrobił.
W każdym rosyjskim mieście średnich rozmiarów musi być muzeum. Lista jest dość banalna i krótka, zazwyczaj są to muzea wojny, miasta i regionu lub przyrodnicze. W Woroneżu poszli na połączenie wszystkich takich atrakcji w jedno. Otrzymujemy więc muzeum regionalne, w którym:
Jako całość nie było to fatalnie złe, bywałem w gorszych muzeach i to nie tylko w Rosji. W końcu mieli jenoty, fatalne zdjęcia Chruszczowa, trochę Stalina (na dyplomach szkolnych i osiągnięć kołchoźniczych), dużo więcej Lenina. Istnienie tego obiektu pozwala na maskowanie problemu bezrobocia w stolicy Czarnych Ziem - obsługi w muzeum było więcej niż zwiedzających. Teoretycznie obcokrajowcy powinni płacić 240 rubli za wstęp, ale pani zapytała nas czy aby nie jesteśmy dziećmi, studentami lub emerytami, więc weszliśmy za ruską cenę 180 rubli, co uważam za dość rozsądne, ponieważ płacimy w tym kraju podatki. Poza tym starałem się nie mówić bardzo wiele, więc być może nie zdemaskowałem się lingwistycznie, że nie jestem Rosjaninem. A zresztą wizja turysty-obcokrajowca w takim miejscu jak Woroneż?
- około trzech pięter poświęconych jest historii miasta i regionu, od czasów pierwszych osad ludzkich i mamutów. Skorupy! Dużo skorup! Aż tak dużo, że w sumie chyba nie chcą ich mieć, więc wysypali je w wielkich koszach, można sobie wziąć na pamiątkę bez większych problemów. Dziryty jakieś, groty do dzid, miecze, wojownicy. Potem trochę ciekawiej, jakiś handelek, różne stopnie rozwoju miasta i klas w nim mieszkających. Dużo o flocie i Piotrze I (wliczając w to odcisk jego dłoni i kopię maski pośmiertnej - wierząc w to, rękę miał większą od głowy).
- XX wiek, była rewolucja, bo w okolicy mieszkało dużo rolników. Lubię jak z dokumentów wychodzi prawdziwy obraz życia - mieli dyplom z lat trzydziestych dla jakiegoś biedaka, który osiągnął poziom nie-analfabetyzmu, czyli pewnie umiał się podpisać i może coś przeczytać, ale już nie napisać; na dyplomie był też poziom wyższy, czyli czytania i pisania. Niestety, kandydat go nie osiągnął. Po latach 20-tych już nic ciekawego w Woroneżu się nie wydarzyło, nie było żadnych zesłań, aresztowań, a z wojny to jedynie 1945 i odbudowa miasta. Było trochę zdjęć Chruszczowa, który gdzieś tam się zapałętał na fali podboju kosmosu.
- średnich rozmiarów sala na czwartym piętrze opowiadała właśnie historię podboju kosmosu i wkład Woroneża w nią. Części modułów rakietowych wyprodukowano w znajdujących się tamże fabrykach. Dużo dużych części. Wzruszające. Było dwóch kosmonautów z Woroneża, obaj napisali książki, pokazano jakieś ich świadectwa pobierania nauk. Zapewne ze 40 lat temu ta ekspozycja była największym horrorem uczniów woroneskich szkół - ciągnęli ich i mówili: patrzcie chamy, on miał piątkę z fizyki, a ty nie, nie będziesz kosmonautą jak się nie postarasz!
- dział o kulturze Woroneża był wielce symboliczny, parę zdjęć z 1982 roku, gdy to wystawiono balet oparty na 'Baśniach z 1001 nocy'. Tak patrząc na to wszystko, to obawiam się, że potem już wiele nie wystawili.
- na piątym piętrze mieli dział zwierzęcy. Najpierw robactwo. O jakie ładne motyle, to z Woroneża? A gdzie tam, Sowieckie Republiki Tadżykistan i Kirgizja (jak widać, po 1991 roku nie udało się przeprowadzić pewnej korekty geopolitycznej). Poza motylami robactwo, dużo robactwa, w tym trującego robactwa, a pomiędzy nimi biogramy autorów tych zbiorów. Czyli w Woroneżu jest albo alkoholizm, albo gonienie robactwa po krzakach raczej oddalonych od miasta. Albo jedno i drugie. W końcu sala ostatnia. Zwierzęta okolic Woroneża, z zaznaczeniem jak bardzo zagrożone są. Pomiędzy nimi rodzina jenotów. Piękne. Poza tym lisy, jakieś kruki, gawrony, a nawet wymarła ryba (osiągała do dwóch metrów i ileś tam kilo wagi, to zżarli wszystkie około 50 lat temu). Jak im się udało aż tak wiele osiągnięć? Jakieś ptactwo wodne, czerwona księga, stopień zagrożenia I. Jakieś robaczki, czerwona księga, zagrożenie III. Rybki dość małe, jasne, że zagrożone. Jakiś gawron, na liście do bycia wpisanym do Czerwonej Księgi - ogłoszono to niemal z dumą. Jenotów nie udało się zagrozić, wilków też nie, ale właściwie wszystko co miało nieszczęście żyć w okolicy już tak.
Jako całość nie było to fatalnie złe, bywałem w gorszych muzeach i to nie tylko w Rosji. W końcu mieli jenoty, fatalne zdjęcia Chruszczowa, trochę Stalina (na dyplomach szkolnych i osiągnięć kołchoźniczych), dużo więcej Lenina. Istnienie tego obiektu pozwala na maskowanie problemu bezrobocia w stolicy Czarnych Ziem - obsługi w muzeum było więcej niż zwiedzających. Teoretycznie obcokrajowcy powinni płacić 240 rubli za wstęp, ale pani zapytała nas czy aby nie jesteśmy dziećmi, studentami lub emerytami, więc weszliśmy za ruską cenę 180 rubli, co uważam za dość rozsądne, ponieważ płacimy w tym kraju podatki. Poza tym starałem się nie mówić bardzo wiele, więc być może nie zdemaskowałem się lingwistycznie, że nie jestem Rosjaninem. A zresztą wizja turysty-obcokrajowca w takim miejscu jak Woroneż?
Dodajmy, że muzeum nie jest jedynym sposobem na maskowanie bezrobocia. Kolejnym jest policja. Tylu policjantów nie widziałem nigdzie, stada strzegące same siebie, patrolujące miasto piechotą lub starymi samochodami. Woroneż ma niską przestępczość. Obstawiam, że większość z niej związana jest z prawem drogowym - nie wszyscy kierowcy zatrzymują się na czerwonym, a nie wszyscy piesi czekają na zmianę świateł.
Flagową atrakcją miasta, reprodukowaną na wielu pamiątkach, jest pomnik wspominający założenie floty we właśnie tym miejscu. Za nim stoi wielkie centrum handlowe. Jednak kot z wiadomej ulicy prezentował się znacznie lepiej.
Ostatnią atrakcją Woroneża, nieco rozproszoną, są rzeźby różnych cudów - a to psa z 'Biały Bim, Czarne Ucho', a to Wysockiego, Jesienina, kogokolwiek kto się nawinął pod rękę, żeby go wyrzeźbić i wpakować na jakiś skwerek lub jedną z mniej lub bardziej głównych ulic. Jakość artystyczna rzeźb jest dyskusyjna, zwierzęce wyszły nieco lepiej niż ludzkie. Rekordem jest Wysocki, który otrzymał tak przerażający monument, że mógłby równie dobrze być podpisany 'Jurij Gagarin' i w takim samym stopniu byłby podobny do oryginału.
Ostatnią atrakcją Woroneża, nieco rozproszoną, są rzeźby różnych cudów - a to psa z 'Biały Bim, Czarne Ucho', a to Wysockiego, Jesienina, kogokolwiek kto się nawinął pod rękę, żeby go wyrzeźbić i wpakować na jakiś skwerek lub jedną z mniej lub bardziej głównych ulic. Jakość artystyczna rzeźb jest dyskusyjna, zwierzęce wyszły nieco lepiej niż ludzkie. Rekordem jest Wysocki, który otrzymał tak przerażający monument, że mógłby równie dobrze być podpisany 'Jurij Gagarin' i w takim samym stopniu byłby podobny do oryginału.
Cieszy też, że szalejąca dekomunizacja nie dosięgła tego miasta. Można więc wejść na ulicę Dzierżyńskiego, przejść się przez Ordżonikidze, a potem stanąć na skrzyżowaniu Marksa i Engelsa. Niestety, nie ma Stalina, za to oczywiście jest Lenin.
Odkąd przyjechaliśmy do Woroneża oczom naszym ukazywały się ulotki głoszące darmową pomoc alkoholikom, narkomanom i bezdomnym. Przylepione do słupa, wyświetlane na ekranach przy dworcu, przyczepione do szyb marszrutek i w sklepach. Albo mają jakąś wersję grantów z UE i na to wyciągają pieniądze, albo dramat osiągnął takie rozmiary, że uznano, że coś trzeba z nim zrobić, bo populacja wymrze. A ta składa się z ludzi raczej posuniętych w latach, bardzo rzadko widzieliśmy kogoś z grupy wiekowej 20-40. Dużo emerytów, trochę dzieci. Umiarkowanie radosnego obrazu dopełnia architektura miasta, nie brakuje pustostanów, w wielu miejscach biją po oczach napisy ARENDA, czasem SKLEP ZLIKWIDOWANY. Ulice i chodniki były zazwyczaj pokryte lodem tak, że ledwo dawało się przemieszczać, co kilka kroków poślizgując się i niemal waląc na ryj. A jak nie lód, to woda i mrożone błocko. Po kilkuset metrach buty miało się jak po wielodniowej przeprawie przez bagna. Pomaga transport lokalny, który kosztuje całe 15 rubli za bilet, a od 22 do 6 rano - 20. Życzymy szczęścia w rozgryzieniu go, map nie stwierdziliśmy, więc ilekroć chcieliśmy dokądś jechać, to należało przeprowadzić ankietę na przystanku, a potem uzyskać dość rozbieżne odpowiedzi. Mimo wszystko nie działało to przesadnie depresyjnie, bardziej rozrywkowo. Może też dlatego, że spędziliśmy tam dwa dni, zapewne po tygodniu mielibyśmy inne przemyślenia.
Na plus zapisujemy też ludzi, którzy w odróżnieniu od Moskwy pchają się mniej, a nawet pomagają. Złotymi zgłoskami w naszej pamięci zapisał się pan, który wyglądał na takiego, który nie ma nic przeciwko alkoholowi. Chociaż popołudnie było wczesne, to dało się odczuć, że już pił, a raczej, że nie robi sobie przerw od kilku dni/lat (niepotrzebne skreślić). Poprosił mnie o papierosa, a gdyby była możliwość to o dwa. Możliwość była i on tak się wzruszył, że zaczął zapraszać mnie na piwo do craftowego baru w pobliżu. Nie wiem jaki to craftowy bar tam mógł być między garażami, ale był wręcz załamany, gdy z uśmiechem mu wyjaśniałem, że naprawdę jestem wzruszony, ale ja tego nie widzę. Gdy w środku nocy pytaliśmy ludzi o drogę, to powiedzieli, że nie wiedzą, ale złożyli nam życzenia noworoczne.
Nie będziemy nikomu opowiadać, że Woroneż jest jakimś wybitnym hitem turystycznym i ukrytą perłą Rosji, do której należy pielgrzymować, a potem się w niej zakochać i polecać innym. Nie jest, ale nie jest też horrorem, którego należałoby unikać za wszelką cenę. Jeżeli akurat człowiek znajdzie się w pobliżu, bo np. jedzie na Ukrainę lub Kaukaz, to Woroneż stanowi całkiem niezłą opcję na spędzenie dnia, a może nawet dwóch. Zobaczymy też czy te kocie wąsy nie są oszukane i czy naprawdę przyniosą nam szczęście.
Na plus zapisujemy też ludzi, którzy w odróżnieniu od Moskwy pchają się mniej, a nawet pomagają. Złotymi zgłoskami w naszej pamięci zapisał się pan, który wyglądał na takiego, który nie ma nic przeciwko alkoholowi. Chociaż popołudnie było wczesne, to dało się odczuć, że już pił, a raczej, że nie robi sobie przerw od kilku dni/lat (niepotrzebne skreślić). Poprosił mnie o papierosa, a gdyby była możliwość to o dwa. Możliwość była i on tak się wzruszył, że zaczął zapraszać mnie na piwo do craftowego baru w pobliżu. Nie wiem jaki to craftowy bar tam mógł być między garażami, ale był wręcz załamany, gdy z uśmiechem mu wyjaśniałem, że naprawdę jestem wzruszony, ale ja tego nie widzę. Gdy w środku nocy pytaliśmy ludzi o drogę, to powiedzieli, że nie wiedzą, ale złożyli nam życzenia noworoczne.
Nie będziemy nikomu opowiadać, że Woroneż jest jakimś wybitnym hitem turystycznym i ukrytą perłą Rosji, do której należy pielgrzymować, a potem się w niej zakochać i polecać innym. Nie jest, ale nie jest też horrorem, którego należałoby unikać za wszelką cenę. Jeżeli akurat człowiek znajdzie się w pobliżu, bo np. jedzie na Ukrainę lub Kaukaz, to Woroneż stanowi całkiem niezłą opcję na spędzenie dnia, a może nawet dwóch. Zobaczymy też czy te kocie wąsy nie są oszukane i czy naprawdę przyniosą nam szczęście.