Co jakiś czas otrzymujemy natchnione treści przypominające o tym, że nasz pracodawca ma szkoły umieszczone na podmoskwiu. Kuszą nas ofertami pracy tamże frazami w stylu "Moskwa jest daleko, gdy chcesz, a blisko gdy potrzebujesz". "Wszystkie lekcje w jednej szkole". Niestety, nie dodają już, że możesz mieć ich połowę rano, a drugą wieczorem. Nigdy nie rozważaliśmy relokacji na podmoskwie, może gdyby była jakaś motywacja finansowo-zawodowa, to tak. Ale takowej nigdy nam nie przedstawiono, więc albo te oferty ignorowaliśmy, a gdy już były skierowane osobiście i się nie dało, to dziękowaliśmy za nie. Z jakiegoś powodu ludzie z całej Rosji wolą mieszkać w Moskwie, a nie w mieścinach na podmoskwiu. Dla ludzi z Krakowa: Bronowice kontra Wieliczka. Dla ludzi z Warszawy: Mokotów kontra Janki.
Jednak pewnej listopadowej niedzieli zdecydowaliśmy się na wizytę w Podolsku. Nie powodowało nami jedynie szaleństwo, a przynajmniej nie tylko nasze. Jeden z naszych współpracowników pracuje w tym niesamowitym miejscu, a ponieważ w ciągu ostatnich miesięcy spędziliśmy z nim trochę czasu, to jakoś tak wyszło, że podczas urodzin innego kolegi (spędzanych w bani, piękny wieczór, bo oczywiście bania podwójna) zasnuliśmy wizje, że może byśmy tak kiedyś odwiedzili to jedyne w swoim rodzaju skupisko ludzkie. Chcieliśmy być mili, a on to wziął na poważnie i w kilka tygodni później zaprosił nas na Święto Dziękczynienia. To, że obchodził to wydarzenie, gdy jedni zaprosili drugich do wspólnego stołu, a ci ich w zamian potem wyrżnęli do nogi, zdradza jaka jest okładka jego paszportu. Dodajmy, że kolega uważa podmoskwie za wspaniałe miejsce do życia, bo jest wiele tras do biegania. Jego pasją są maratony, lubi też triatlony, oczywiście nie pali i nie pije. Właściwie to nie wiem jakim cudem się ze sobą zadajemy. Jednak skoro nas zaprosił, to nie wypadało nie jechać. Skusiła się jeszcze nasza koleżanka, inni mieli akurat coś bardzo ważnego do roboty i odłożyli swe wizyty w Podolsku na bliżej nieokreśloną przyszłość.
Dostawanie się do Podolska nie jest jakąś wielką opowieścią, wybraliśmy opcję marszrutki ze stacji metra Yuzhnaya (czyli południowa, co nieco zdradza w jakim kierunku od Moskwy należy szukać naszej destynacji). Po godzince siedzenia w nieogrzewanym transporterze (luksus ten kosztował 90 rubli) wysiedliśmy za jakimś placem z Leninem. Powiedziałbym, że Moskwę nieco odleniniono, ale wyjazd poza granice miasta owocuje powrotem w lata dawno minione. Leninów nie brakuje, im większy wypizdów, bardziej patologiczne pijaństwo, wyższa stopa bezrobocia i bardziej rozległe połacie smutku, tym większa szansa, że będą stada Leninów.
Według naszej wiedzy w Podolsku nie ma zbyt wielu miejsc z listy światowego dziedzictwa UNESCO. W necie też jakoś Podolska nie sprzedają na zbyt wiele sposobów, wyszło nam, że najlepszy zapewne będzie monastyr. Musieliśmy poczekać na naszego człowieka, w tym czasie znaleźliśmy jedną z flagowych atrakcji: pomnik pierwszego tańca Nataszy Rostowej. Stoi przed centrum handlowym i nie interesuje nikogo ani niczego poza padającym deszczem.
Rżewski tańczy na balu z 17-letnią Olgą Iwanowną:
- A skądże u panienki takie białe i gładkie rączki?
- Bo ja noszę zawsze białe rękawiczki.
- A to panienka, za przeproszeniem, farmazony jakieś opowiada, bo ja od dwudziestu lat noszę białe kalesony, a dupa czerwona i pryszczata.
Tańczy Rżewski z Nataszą, w pewnym momencie mówi:
- Ale u was szyja.....
- Całe ciało mam takie! - odpowiada kokieteryjnie Natasza.
- To się myć trzeba...
- Doktorze, po raz ostatni mówię, że to wstążka z gorsetu Natalii Rostowej, który rozwiązywałem bez użycia rąk, a nie tasiemiec!
Porucznik Rżewski ubierając się na bal wkłada do prawej kieszeni spodni banana.
- Na co wam banan w spodniach, poruczniku ? - pytają go.
- Ot, cóż... zatańczę z jakąś damą, ona przylgnie do mnie, poczuje banana i przesunie się tak by przytulić się z drugiej strony.... A tu będziemy już na nią czekali!!!
Niestety, porucznikowi Rżewskiemu (z bananem czy bez) Podolsk jeszcze pomnika nie postawił.
Wydostanie się z okolic cerkwi łatwe nie było. Skończyło się na spacerze przez podolskie opołotki (jeżeli Podolsk to moskiewskie opołotki, to czym są podolskie opołotki?). W końcu trolejbus numer bodajże 2 zawiózł nas na dworzec. Porada życiowa: jeżeli was totalnie pojebało i przyjedziecie do Podolska, to miejcie dużo drobnych, bo system komunikacji używa innych kart niż Moskwa. Zwą się one Striełka i na pewno ich nie chcecie mieć jak tam nie mieszkacie, bo i po co. W rezultacie musicie płacić 42 ruble za każdy przejazd. (ZDZIERSTWO!) Tu opcji jest kilka, wszystkie związane są z interakcją z panią biletową: albo macie dokładnie 42 ruble, albo płacicie i dostajecie kilogram reszty, albo machacie ruską zbliżeniową kartą płatniczą. Po pierwszym przejeździe i zebraniu paru kilogramów drobnych, przeszliśmy na etap liczenia wszystkiego do ostatniej kopiejki, kartą płacić się nie odważyliśmy. Pani była wzruszona, że turyści przyjechali do Podolska. Nie mieliśmy serca wyjaśniać jej czemu.
Przy dworcu okazało się, że na drodze do pomnika Jekatieryny Wtarej los dał nam nieco socrealizmu. Nasza świadomość społeczna podciągnęła się o kilka pięter, gdy zobaczyliśmy pomnik robotnika i hasło mu towarzyszące.
- A co to za muzeum?
- Sekret!
- A ile sekret kosztuje?
- 100 rubli za twarz.
Konsternacja.
- Nie mówi, to nic nie mają.
- Ej, 100 rubli? Jest chociaż miły, ja bym ryzykował!
W końcu z tych dwóch opcji przeważyła hazardowa. Kustosz nie mógł uwierzyć. CZWORO GOŚCI! To mógł być rekord niezależnych turystów - bo zapewne wszystkie szkoły ciągną tam swoich uczniów. Poprosił, żeby poczekać i pobiegł włączyć dla nas światła na wystawie.
Mawiają, że z gówna bicza nie ukręcisz. Dzięki odwiedzeniu wystawy muzeum miejskiego w Podolsku zobaczyliśmy to bardzo dokładnie. Starano się i próbowano, zrobiono, co tylko się dało. Niestety, bicza nie było, była to co najwyżej packa na muchy.
A gdzie tam, 'ZAPŁACIĆ!!! A jak zapłacicie, to was wyśmiejemy. Bo do domu Lenina wejść obecnie nie można, ale w sąsiednim domu możecie zobaczyć wystawę poświęconą działalności rodziny Uljanowów w Podolsku'
- Ile ten zaszczyt?
- 250 rubli. A bilety kupuje się tam daleko. Nie opłaca się.
Doszło też do dość kuriozalnej sytuacji: ponieważ kolega nie pije alkoholu, przywieźliśmy bezalkoholowe szampany i piwa, które to w Rosji tanie nie są, bo przecież jak ktoś jest psychiczny i nie pije, to jego problem. Przy tym rozmiary tego rynku sugerują, że nie brakuje ludzi, którzy jednak nie piją, ale mają wspomnienia z tym związane - pobliski sklep oferuje z pięć typów piwa bezalkoholowego, a nawet bardzo wysublimowane sieci alkoholowe mają zawsze coś bez alkoholu. Chcieliśmy zrobić przyjemność koledze, kolega chciał zrobić przyjemność nam i kupił wódki smakowe. Siedzieliśmy więc i pili wódkę z szampanem non alko.
Przy okazji rozmów odkryliśmy, że ceny warzyw są wyższe w Podolsku niż w stolicy. Nie mówimy o jakichś organicznych cudach od farmera, a o cenach w sieciówkach takich jak Diksi.
Z tego co znalazł spróbował zmontować zestaw, którym podobno Indianie nakarmili białych. Dziwne, że pielgrzymi nie dali dyla po tym. Może to był plan wytrucia przybyszy? Jak bardzo lubię amerykańską muzykę, literaturę i filmy, tak w życiu nie jadłem niczego dobrego z USA, już nawet rosyjska kuchnia przebija tę z Nowego Świata. Niestety, kolacja z okazji Święta Dziękczynienia nie odmieniła tej tendencji. Jako wegetarianie nie nacieszyliśmy się kurczakiem udającym indyka, a sałatka była bardzo odmienna od tych jakie zazwyczaj jemy. Na pociechę, nasz kolega jest bardziej walnięty niż ustawa przewiduje i gra na oboju. Co też można grać na oboju? Hymny narodowe. Przygotował się na nasze przybycie i odegrał nam hymn Polski, a naszej koleżance hymn Czech. Był to początek do rozmowy o tym, co hymn mówi o narodzie. U nas walka i niepodległość, u niej, że szukają domu. Kolega znał jeszcze parę innych hymnów, w tym oczywiście Rosji, ale niestety, Korei Północnej nie. Czasem się zastanawiam, czy bardziej walnięty jest koleś goniący żonę z siekierą po klatce schodowej, czy chłop, który biega o 6 rano po mrozie, a potem ćwiczy się w graniu hymnów na oboju. Czasem jeszcze pływa w pobliskiej rzece, oczywiście w jak najgorszej pogodzie. Jedną z najlepszych części pracy w tym fachu jest ciągłe spotykanie ludzi nieco mniej standardowych.
Większość pasażerów wyglądała na ludzi, którzy pochodzą z podmoskwia, ale pracują w Moskwie. Tachali wielkie siaty pełne domowego jedzenia, towarzyszyły im rzewne pożegnania na peronie. Pociągi z Podolska jeżdżą przez stacje metra Carycyno, Tekstylszcziki i na dworzec Kurski, całość tej trasy zajmuje około godziny. Jeżeli ktoś może sobie znaleźć pracę w takich okolicach, to życie w Podolsku ma sens, mieszkania są o wiele tańsze niż w Moskwie. Wprawdzie do kina, teatru lub na koncert łatwo pójść nie jest, ale też nie każdy ma takie potrzeby. W samym Podolsku są tony lokali i restauracji, więc kulinarnie nie trzeba się męczyć do Moskwy. Niestety, mimo nazwy reklamowej, Podolsk w żaden sposób nie honoruje piłkarza tureckiego klubu Galatasaray, czyli Lukasa Podolskiego. Jest to pewne oszustwo, ale co zrobić, życie jest ich pełne.
Podolsk mnie rozczarował: liczyłem, że będzie tam dzika patologia, pijani o 12 w południe, gonienie żony z siekierą po ulicy i jakieś dzieci taplające się w błocie na krawężniku. Niestety, ludzie są raczej cywilizowani. Jedna atrakcja świetna, ze dwie akceptowalne, kilka żałosnych. Na pewno nikomu nie będę polecał odwiedzin w miejscu, gdzie kiedyś był sam Lenin. Z powodów personalnych i tego, że byliśmy zaproszeni na pierwsze w naszym życiu Święto Dziękczynienia, dla nas było warto.
Już w pociągu do Moskwy zapytałem Aligatora i koleżankę:
- Ktoś z was wymieniłby Moskwę na Podolsk?
Odpowiedzią najpierw była głucha cisza, a potem pełne przerażenia jedno słowo.
- Nie.