Zazwyczaj na dźwięk słów „egzotyczny kraj” myślimy Laosie, Birmie lub innej Kolumbii, Etiopii czy też Argentynie. Jednak obecnie – przynajmniej statystycznie - znacznie krócej będziemy szukać kogoś, kto odwiedził Kambodżę (około miliona turystów rocznie) lub Laos (ponad milion), niż znajdującą się tuż za płotem... Mołdawię (300 tysięcy, przy czym znaczny tego odsetek to wizyty rodzinne).
Znam dość dużo osób, które były niemal wszędzie. Australia, Nowa Zelandia, Wenezuela, Kenia... Znam nawet takich, co zjechali Turkmenistan. Znam zawodnika, który był w Korei Północnej. Do końcówki kwietnia nie znałem jednak nikogo, kto był w Mołdawii. A przynajmniej kogoś, kto by tam był i podzielił się ze mną tym niesamowitym doświadczeniem.
Kraj ze stolicą w Kiszyniowie interesował mnie od lat. W dużej mierze dzięki temu, że cyklicznie wygrywał konkursy na najbrzydszą stolicę Europy i najbiedniejsze państwo kontynentu. Dobrze radził sobie także w rankingach przestępczości, korupcji i nielegalnej emigracji. Nawet w skali postsowietów, Mołdawia plasowała się na szczycie depresji, biedy, zapóźnienia i wszystkiego, czego lepiej nie mieć. Liczba atrakcji turystycznych w całym kraju wynosi praktycznie zero – od biedy jest jeden monastyr. Infrastruktura i jakość wszystkiego są wręcz legendarnie złe. Przez to Aligator nigdy nie chciał tam jechać, więc pozostało poczekać na taki moment, kiedy będę mógł się wybrać sam. Nastał on pod koniec kwietnia: miałem przymusowe wolne w pracy, a Aligator nie.
Przedbiegi do wycieczki do Mołdawii zajęły jakieś pięć lat. Jasne więc, że oczekiwałem wiele.
Znam dość dużo osób, które były niemal wszędzie. Australia, Nowa Zelandia, Wenezuela, Kenia... Znam nawet takich, co zjechali Turkmenistan. Znam zawodnika, który był w Korei Północnej. Do końcówki kwietnia nie znałem jednak nikogo, kto był w Mołdawii. A przynajmniej kogoś, kto by tam był i podzielił się ze mną tym niesamowitym doświadczeniem.
Kraj ze stolicą w Kiszyniowie interesował mnie od lat. W dużej mierze dzięki temu, że cyklicznie wygrywał konkursy na najbrzydszą stolicę Europy i najbiedniejsze państwo kontynentu. Dobrze radził sobie także w rankingach przestępczości, korupcji i nielegalnej emigracji. Nawet w skali postsowietów, Mołdawia plasowała się na szczycie depresji, biedy, zapóźnienia i wszystkiego, czego lepiej nie mieć. Liczba atrakcji turystycznych w całym kraju wynosi praktycznie zero – od biedy jest jeden monastyr. Infrastruktura i jakość wszystkiego są wręcz legendarnie złe. Przez to Aligator nigdy nie chciał tam jechać, więc pozostało poczekać na taki moment, kiedy będę mógł się wybrać sam. Nastał on pod koniec kwietnia: miałem przymusowe wolne w pracy, a Aligator nie.
Przedbiegi do wycieczki do Mołdawii zajęły jakieś pięć lat. Jasne więc, że oczekiwałem wiele.
Mimo względnej bliskości Polski, dostanie się do Mołdawii nie jest wcale takie łatwe. Oczywiście można sobie polecieć z Warszawy, bilety zazwyczaj kosztują około 500 PLN w dwie strony, ponieważ low-costy jeszcze nie odkryły tej destynacji. Jeżeli chce się wydać nieco mniej, pozostaje wersja lądowa. W 2015 roku rozważaliśmy z kolegą wycieczkę ze Lwowa, ale pokonała nas wizja około 22 godzin w autobusie. Dystans między Lwowem a Kiszyniowem wynosi 600 kilometrów. Niby drogi na wschodzie są jeszcze mniej idealne niż w Polsce, ale jednak, średnia prędkość przemieszczania się poniżej 30km/h? W ramach żartu wspomnę tylko, że jechanie własnym samochodem do tego raju też może nie być najlepszym pomysłem: policja słynie z pewnych inklinacji do zatrzymywania pojazdów na blachach innych niż lokalne. A zatrzymują nie do końca po to, żeby sobie zrobić zdjęcia i przywitać nas w swoim kraju. Jeżeli jeszcze nie jesteśmy jedynym właścicielem pojazdu, wówczas wymagane jest posiadanie upoważnienia od notariusza, oczywiście w języku przynajmniej rosyjskim. Można też mieć tłumaczenie przysięgłe, tu też nie przesadzają i wystarcza rosyjskie, już nie piłują się o mołdawski. Mało znam ludzi, którzy mieli wystarczającą fantazję, żeby jechać swoim autem na Ukrainę, a jeżeli chodzi o Mołdawię, to poprzeczka zawieszona jest jeszcze wyżej.
Co do opcji pociągowej, to można i tak: z Polski na Ukrainę, z Ukrainy do Mołdawii. Pociągi z ojczyzny czy to do Lwowa, czy do Kijowa, są drogie. Potem jest taniej, ale bilety lepiej kupić z pewnym wyprzedzeniem, bo nie zawsze są dostępne. Klasycznie robi się to transportem szosowym do Lwowa, tam kupuje bilety do Czerniowiec, w Czerniowcach można przeskoczyć na jakąś lokalną elektriczkę, która za grosze przewozi do Mołdawii, a tam z jakiegoś wywiejowa łapać marszrutkę do stolicy. Czas trudny do oszacowania, ale też zajmie to nieco dłużej niż przejazd analogicznej odległości po UE.
Mój wybór padł na autobus: kiedyś było bezpośrednie połączenie Przemyśl-Kiszyniów, ale zniknęło ono lata temu. Nawet jak było w rozkładach, to wiem, że nie zawsze jeździło. Tak więc późnego sobotniego wieczora wsiadłem w autobus firmy Busfor do Czerniowiec. Cieszyłem się na tę noc w busie jak na egzekucję, ale byłem bardzo zmęczony po całym tygodniu pracy, do tego jestem dość nawykły do spania w autobusach, więc liczyłem, że sobie pokimam, a potem obudzę już po drugiej stronie mocy.
Zapomniałem tylko o takim drobiazgu, że nawykłem do spania w autobusach jakości FlixBusa, a nie w reliktach z czasów pierwszej prezydentury Kwaśniewskiego. Już z zewnątrz wyglądało to źle, ale pełen obraz nędzy i rozpaczy czekał na mnie w środku. Śmierdziało kombinacją brudu, alkoholu i ludzkiego potu, a toaleta nie działała. Chyba byłem jedynym nie-Ukraińcem na pokładzie. Pasażerowie reprezentowali trzy pokolenia pracowników, których realia ekonomiczne nakłoniły do wyjazdu do Polski. Niektórzy byli solidnie pijani, inni trochę mniej. Oczywiście wygrałem bardzo atrakcyjne miejsce: koło pana, który ważył grubo ponad setę, a do tego był takich rozmiarów, że w samolocie kazaliby mu kupić dwa miejsca. Starsza pani przede mną położyła mi się na kolanach – oparcie siedzenia było złamane, więc się nie blokowało. Autobus nabity był po sam sufit. Jeszcze zanim ruszyliśmy, zacząłem żałować, że nie kupiłem wódki. Jedyną rzeczą, która działała, było wi-fi. Hasło do niego wypisano na wielkiej kartce A4, którą powieszono na ekranie telewizora, który pewnie też nie działał (i chwała bogu). Czytać niczego poza tą kartką się nie dało. Facet koło mnie dyszał i co chwilę na mnie spadał. Przepychałem go, a on patrzył przepraszająco, zasypiał, ponownie lądował na mnie. Symultanicznie filtrował alkohol, więc cuchnęło. W sumie nie miało to większego znaczenia, ten za mną też cuchnął. Jeszcze zanim wyjechaliśmy z Warszawy, przeklinałem się za pomysł odwiedzenia Mołdawii.
Zapomniałem tylko o takim drobiazgu, że nawykłem do spania w autobusach jakości FlixBusa, a nie w reliktach z czasów pierwszej prezydentury Kwaśniewskiego. Już z zewnątrz wyglądało to źle, ale pełen obraz nędzy i rozpaczy czekał na mnie w środku. Śmierdziało kombinacją brudu, alkoholu i ludzkiego potu, a toaleta nie działała. Chyba byłem jedynym nie-Ukraińcem na pokładzie. Pasażerowie reprezentowali trzy pokolenia pracowników, których realia ekonomiczne nakłoniły do wyjazdu do Polski. Niektórzy byli solidnie pijani, inni trochę mniej. Oczywiście wygrałem bardzo atrakcyjne miejsce: koło pana, który ważył grubo ponad setę, a do tego był takich rozmiarów, że w samolocie kazaliby mu kupić dwa miejsca. Starsza pani przede mną położyła mi się na kolanach – oparcie siedzenia było złamane, więc się nie blokowało. Autobus nabity był po sam sufit. Jeszcze zanim ruszyliśmy, zacząłem żałować, że nie kupiłem wódki. Jedyną rzeczą, która działała, było wi-fi. Hasło do niego wypisano na wielkiej kartce A4, którą powieszono na ekranie telewizora, który pewnie też nie działał (i chwała bogu). Czytać niczego poza tą kartką się nie dało. Facet koło mnie dyszał i co chwilę na mnie spadał. Przepychałem go, a on patrzył przepraszająco, zasypiał, ponownie lądował na mnie. Symultanicznie filtrował alkohol, więc cuchnęło. W sumie nie miało to większego znaczenia, ten za mną też cuchnął. Jeszcze zanim wyjechaliśmy z Warszawy, przeklinałem się za pomysł odwiedzenia Mołdawii.
Uważam, że granica polsko-ukraińska jest miejscem zdecydowanie zbyt rzadko odwiedzanym przez większość rodaków. Skorzystanie z niej pozwala bardzo szybko przypomnieć sobie, dlaczego strefa Schengen jest nieco wygodniejsza do życia niż to, co mieliśmy przed 2007. Na przejściu z Polski na Ukrainę był klasyk, czyli: wszyscy wysiadać, do okienka z papierami. Kolejka, pokazać pysk, po pozytywnej weryfikacji pyska z paszportem - przejść. Dwie osoby posiedziały w Polsce nieco dłużej niż powinny, więc w nagrodę mogły i na granicy zostać nieco dłużej. Stan osobowy niemal się wyrównał, bo dano nam w zamian Ukraińca, któremu nie udało wjechać się do Polski. Okazało się, że miał coś nie tak z zaproszeniem i brakowało mu rezerwacji hotelowej. Był tym dość poirytowany, ale otrzymał szybki kurs od rodaków: że nawet w niedzielę we Lwowie gdzieś tam wyrobi rezerwację hotelu w Krakowie, a po przekroczeniu granicy ją anuluje, i tyle. Z ich rozmów wynikało, że rozwinął się cały segment biznesowy, który trudni się tym, żeby pobrać pieniądze za wydanie zaproszenia, które zaświadcza, że celem wizyty obywatela jest turystyka. Niektórych to zwiedzanie musiało solidnie wciągnąć, skoro przekroczyli 180 dni pobytu. Z drugiej strony, co się dziwić: Polska to piękny kraj, 180 dni zwiedzania to ledwo się liźnie temat, nawet wszystkich sekretów Małopolski nie pozna!
Koło 7:30 rano byliśmy we Lwowie i pasażerów ubyło. Miałem dwa miejsca dla siebie, dorodny pan poszedł sobie filtrować swoją banię gdzieś indziej. Przez następne kilka godzin odrabiałem zaległości z nocy. Budziłem się na postojach, zwiedzaliśmy takie ciekawe miasta jak np. Rohatyń czy Iwano Frankowsk. Drogi na Ukrainie okazały się być w lepszym stanie niż pamiętałem, robiliśmy kolejne kilometry znacznie szybciej, niż przewidywał to rozkład. Za oknami co jakiś czas widziałem rytuały związane z celebrowaniem wielkanocnej niedzieli palmowej. Cały czas mogłem też obserwować odpowiedź na pytanie, czy warto zwiedzić Ukrainę poza dużymi miastami. Za oknami autobusu widoczna była taka depresja, że zacząłem dobrze wspominać Rosję i jej mniej spektakularne części. Bieda centra handlowe, kombinacja wiekowej szarugi bloków połączonych z cegłówkami nowszych budynków. Wszechobecne salony gier hazardowych, sklepy monopolowe. Jakieś cerkwie, a może też kościoły. Również nowoczesne i brzydkie. Ludzie odwaleni i wyglądający przy tym fatalnie smutno.
W Kołomyji przesadzono nas na marszrutkę. Z tej przesiadki dobrze pamiętam, że toaleta kosztowała trzy g/(h)rywny. Jednak większość pasażerów wybrała lanie w krzakach. Można czytać uczone pisma, artykuły i książki socjologiczne, ale to dopiero pokazuje, jaki jest poziom życia. To mniej niż 50 groszy, ale niemal wszyscy wybrali lanie na krawężniku – nawet nie krzakach, bo tych za wiele nie było.
Koło 7:30 rano byliśmy we Lwowie i pasażerów ubyło. Miałem dwa miejsca dla siebie, dorodny pan poszedł sobie filtrować swoją banię gdzieś indziej. Przez następne kilka godzin odrabiałem zaległości z nocy. Budziłem się na postojach, zwiedzaliśmy takie ciekawe miasta jak np. Rohatyń czy Iwano Frankowsk. Drogi na Ukrainie okazały się być w lepszym stanie niż pamiętałem, robiliśmy kolejne kilometry znacznie szybciej, niż przewidywał to rozkład. Za oknami co jakiś czas widziałem rytuały związane z celebrowaniem wielkanocnej niedzieli palmowej. Cały czas mogłem też obserwować odpowiedź na pytanie, czy warto zwiedzić Ukrainę poza dużymi miastami. Za oknami autobusu widoczna była taka depresja, że zacząłem dobrze wspominać Rosję i jej mniej spektakularne części. Bieda centra handlowe, kombinacja wiekowej szarugi bloków połączonych z cegłówkami nowszych budynków. Wszechobecne salony gier hazardowych, sklepy monopolowe. Jakieś cerkwie, a może też kościoły. Również nowoczesne i brzydkie. Ludzie odwaleni i wyglądający przy tym fatalnie smutno.
W Kołomyji przesadzono nas na marszrutkę. Z tej przesiadki dobrze pamiętam, że toaleta kosztowała trzy g/(h)rywny. Jednak większość pasażerów wybrała lanie w krzakach. Można czytać uczone pisma, artykuły i książki socjologiczne, ale to dopiero pokazuje, jaki jest poziom życia. To mniej niż 50 groszy, ale niemal wszyscy wybrali lanie na krawężniku – nawet nie krzakach, bo tych za wiele nie było.
Oczywiście, po przesiadce musiała być jakaś atrakcja. Był nią krańcowo pijany pan w klapkach. Padł na tylnych siedzeniach marszrutki i zasnął. Jeszcze nie odjechaliśmy dobrze od Kołomyji, gdy rozdzwonił się telefon kierowcy. Okazało się, że ktoś zostawił torbę w dużym autobusie.
- Zbudźcie alkoholika, czy to jego – rzucił kierowca do ogółu pasażerów. Pana obudzono. Powiedział, że nie.
Uwierzyliśmy mu na słowo. Jakoś nie bardzo chciało się nam wracać z piętnaście kilometrów po czyjeś bety.
Co jakieś piętnaście minut słyszałem, że pan odkręca butelkę wódki, wali łyka, i śpi dalej. Zazdrościłem mu, mnie moje kolana już bardzo dziękowały za kilkanaście godzin tej komfortowej podróży. Jego telefon dzwonił jak dziki, ale on miał inne priorytety.
Kierowca był dość miły, ludzie negocjowali z nim podwózki i robił im przystanki w przeróżnych miejscach, nierzadko w krzakach. To jest pewna wyższość systemu wschodniego nad zachodnim – poproś sobie w takim Krakowie, żeby cię wysadzili poza przystankiem. A na Ukrainie nie ma sprawy, wioska smutna jak chuj i stajemy na kilka minut, peta można spalić, a panie czekają na syna czy męża, żeby po nie podjechał jakimś wysłużonym samochodem, a potem odebrał – na pierwszym miejscu torby ceratowe z jakimiś artefaktami, na drugim je.
Trochę po 13 wjechaliśmy do Czerniowiec, a śpiący pan się przebudził na dobre. Odgłosy, które wydawał, pozwalały przypuszczać, że naszła go ochota na womitowanie. Zdążył wysiąść i udał się w krzaki. Może to widok rodzinnych okolic tak na niego podziałał?
- Zbudźcie alkoholika, czy to jego – rzucił kierowca do ogółu pasażerów. Pana obudzono. Powiedział, że nie.
Uwierzyliśmy mu na słowo. Jakoś nie bardzo chciało się nam wracać z piętnaście kilometrów po czyjeś bety.
Co jakieś piętnaście minut słyszałem, że pan odkręca butelkę wódki, wali łyka, i śpi dalej. Zazdrościłem mu, mnie moje kolana już bardzo dziękowały za kilkanaście godzin tej komfortowej podróży. Jego telefon dzwonił jak dziki, ale on miał inne priorytety.
Kierowca był dość miły, ludzie negocjowali z nim podwózki i robił im przystanki w przeróżnych miejscach, nierzadko w krzakach. To jest pewna wyższość systemu wschodniego nad zachodnim – poproś sobie w takim Krakowie, żeby cię wysadzili poza przystankiem. A na Ukrainie nie ma sprawy, wioska smutna jak chuj i stajemy na kilka minut, peta można spalić, a panie czekają na syna czy męża, żeby po nie podjechał jakimś wysłużonym samochodem, a potem odebrał – na pierwszym miejscu torby ceratowe z jakimiś artefaktami, na drugim je.
Trochę po 13 wjechaliśmy do Czerniowiec, a śpiący pan się przebudził na dobre. Odgłosy, które wydawał, pozwalały przypuszczać, że naszła go ochota na womitowanie. Zdążył wysiąść i udał się w krzaki. Może to widok rodzinnych okolic tak na niego podziałał?
Ku memu wielkiemu zaskoczeniu, w Czerniowcach byliśmy dobre trzy godziny przed rozkładowym czasem przyjazdu. Początkowo planowałem przespać się tam, zwiedzić miasto (czytaj: wypić piwo w parku i zrobić zdjęcie cerkwi), a dopiero następnego dnia jechać do Kiszyniowa.
Tymczasem na dworcu stał ON, czyli środek transportu do Kiszyniowa! A raczej ona, czyli marszrutka. W ciągu kilku minut znalazłem kierowcę, upewniłem się, że na pewno pojedzie, dopadłem dworcowego internetu i odwołałem rezerwację na osiem minut przed tym, zanim by mnie za nią skasowali.
Zachęcony tak licznymi sukcesami, ruszyłem szukać czegoś do picia. Znalazłem jedynie aptekę, która - niespodzianka – zimnych napojów nie oferowała. Naiwnie myślałem, że uda mi się kupić trochę mołdawskiej waluty, albo chociaż więcej hrywien, ale niestety, żaden z licznych kantorów nie działał. Co się dziwić, w Polsce w niedzielę wielkanocną też wiele bym nie załatwił, chociaż chyba na dworcu jakieś zimne picie bym kupił.
O 14:15 wyruszyliśmy w stronę Shangri La. Pozostało mi jakieś 330 kilometrów. Liczyłem na to, że koło 19 będę w Kiszyniowie. Mogła być i 20, byle przed zmrokiem. Ruszyliśmy. Granicę udało się przekroczyć bez problemu, a dzięki działającemu tam kantorowi zostałem szczęśliwym posiadaczem lei mołdawskich. Nie było źle, działała klimatyzacja, pasażerów było niewielu. Podziwiałem widoki za oknem, na tyle na ile można podziwiać pola. Więcej pól. Czasem jakieś drzewko. Coś postsowieckiego – chatynka, budynek sklepu, oznaczenie, że miasto. Stan taki, jaki musi być, jak się o coś kilka dekad nie dba. Droga stała się nieco gorsza od tej na Ukrainie, ale jeszcze akceptowalna.
Pierwszy postój, Bryczany. Ktoś zadzwonił do kierowcy i czekaliśmy aż przyjedzie. Była okazja zapalić sobie, ale była to też okazja do pierwszego kontaktu z autochtonami. Pijany i upośledzony pan chciał pieniądze, coś mi mówi, ze zbierał na alkohol, no ale może na procesję wielkanocną. Potem przyszedł inny pan, z rozwaloną twarzą i też nieco pijany. Co zaskakujące, również chciał pieniędzy. Kierowca zabronił im wsiadać do marszrutki, a ja stwierdziłem, że wolę sobie posiedzieć w środku. Chwała niebiosom, że w tej części świata z pyska przechodzę za lokalnego, więc przynajmniej mnie nie męczyli. Poza tym myślę, że turystów w Bryczanach mają jakieś zero, więc nie spodziewali się, że może trafić się ktoś, kogo trzeba bardziej pomęczyć, bo na pewno jest bogaty.
Tymczasem na dworcu stał ON, czyli środek transportu do Kiszyniowa! A raczej ona, czyli marszrutka. W ciągu kilku minut znalazłem kierowcę, upewniłem się, że na pewno pojedzie, dopadłem dworcowego internetu i odwołałem rezerwację na osiem minut przed tym, zanim by mnie za nią skasowali.
Zachęcony tak licznymi sukcesami, ruszyłem szukać czegoś do picia. Znalazłem jedynie aptekę, która - niespodzianka – zimnych napojów nie oferowała. Naiwnie myślałem, że uda mi się kupić trochę mołdawskiej waluty, albo chociaż więcej hrywien, ale niestety, żaden z licznych kantorów nie działał. Co się dziwić, w Polsce w niedzielę wielkanocną też wiele bym nie załatwił, chociaż chyba na dworcu jakieś zimne picie bym kupił.
O 14:15 wyruszyliśmy w stronę Shangri La. Pozostało mi jakieś 330 kilometrów. Liczyłem na to, że koło 19 będę w Kiszyniowie. Mogła być i 20, byle przed zmrokiem. Ruszyliśmy. Granicę udało się przekroczyć bez problemu, a dzięki działającemu tam kantorowi zostałem szczęśliwym posiadaczem lei mołdawskich. Nie było źle, działała klimatyzacja, pasażerów było niewielu. Podziwiałem widoki za oknem, na tyle na ile można podziwiać pola. Więcej pól. Czasem jakieś drzewko. Coś postsowieckiego – chatynka, budynek sklepu, oznaczenie, że miasto. Stan taki, jaki musi być, jak się o coś kilka dekad nie dba. Droga stała się nieco gorsza od tej na Ukrainie, ale jeszcze akceptowalna.
Pierwszy postój, Bryczany. Ktoś zadzwonił do kierowcy i czekaliśmy aż przyjedzie. Była okazja zapalić sobie, ale była to też okazja do pierwszego kontaktu z autochtonami. Pijany i upośledzony pan chciał pieniądze, coś mi mówi, ze zbierał na alkohol, no ale może na procesję wielkanocną. Potem przyszedł inny pan, z rozwaloną twarzą i też nieco pijany. Co zaskakujące, również chciał pieniędzy. Kierowca zabronił im wsiadać do marszrutki, a ja stwierdziłem, że wolę sobie posiedzieć w środku. Chwała niebiosom, że w tej części świata z pyska przechodzę za lokalnego, więc przynajmniej mnie nie męczyli. Poza tym myślę, że turystów w Bryczanach mają jakieś zero, więc nie spodziewali się, że może trafić się ktoś, kogo trzeba bardziej pomęczyć, bo na pewno jest bogaty.
Nasza droga przez Mołdawię prowadziła przez różne ciekawe miejsca, w których zatrzymywaliśmy się, kierowca gdzieś dzwonił, a po iluś minutach kogoś dowozili. Na wszystkich tych dworcach nie dało się niczego kupić, a większość się mniej lub bardziej sypała. Dopiero koło 18:30, w Balti (czyli Bielcach) udało mi się znaleźć coś do picia.
- Po co to otwiera, przecież nie działa! - dobiegło mnie zza lady sklepowej ledwo sięgnąłem do lodówki. Rzeczywiście, nie działało.
Było solidnie gorąco, a ja mogłem sobie pić ciepłą colę, wodę, a także zapalić lokalnego L&Ma.
Miasto nazywane stolicą północy Mołdawii zrobiło na mnie niesamowite wrażenie. Piękne, szerokie ulice, wręcz bijąca po oczach czystość, odważne rozwiązania architektoniczne, najwyższej próby infrastruktura i bardzo zadbani ludzie.
Tyle, że nie.
Sypiący się postsowiet, w drogach łaty na łatach, dominujący kolor to brudny szary. Na dworcu pijani ludzie, dość dużo bezdomnych (też nie z klubu abstynenta), ktoś grzebiący w śmieciach, facet kłócący się z kobietą, a potem rzucający piwem o dworzec, awantura w barze o to, że kelnerka nie chce podać panu piwa do stolika, tylko mówi, że ma sobie wziąć z lady. Przechadzający się w sąsiedztwie policyjny patrol udawał, że tego wszystkiego nie widzi.
Uczy nas się w szkole, że rozbiory to taka tragedia, ale popatrzmy na sprawę inaczej: niegdyś to miasto należało do Polski. Dzięki drugiemu rozbiorowi, to już nie nasz problem, tylko Mołdawii!
Im dłużej staliśmy w Bałti, tym bardziej obawiałem się przyjazdu do Kiszyniowa po zmroku.
Nabici niemal pod sufit wyruszyliśmy. Po 21 dojechaliśmy. Oczywiście, dworzec jest kawał drogi od centrum. Aż nie chciało mi się wierzyć, że złapię jakiś transport publiczny, ale udało się i za kilka lei przejechałem do centrum. Podróżowanie z GPSem jest takie nudne, wytyczyłem sobie drogę do hostelu i ruszyłem. Szczęśliwie, miasta takie jak Kiszyniów czynią takie spacery ciekawszymi. Droga prowadziła przez nieoświetlone ulice i chodniki. Czasem dziura, czasem bezdomne psy, czasem faceci wyglądający na gangusów. Daleko nie było – w ogóle Kiszyniów okazał się mniejszy, niż się spodziewałem – ale nie powiem, że był to przyjemny spacer. Naiwnie szukałem też czegoś do jedzenia, ale nie udało się. Wątek ten będzie powracał.
W hostelu czekała mnie kolejna niespodzianka, bo głównym recepcjonistą był murzyn z USA. Nie do końca się tego spodziewałem, ale po przekazaniu mu 125 lei, dostałem pokój.
- Czy wyrazisz zgodę na dzielenie pokoju z kobietą?
- Ja myślę, że lepiej by ją było zapytać…
Okazało się, że ona swój pogląd na sprawę wyraziła wcześniej, bo dostała dzięki temu czwórkę dla siebie. Zamknęła się w niej tak skutecznie, że z dziesięć minut nie mogła otworzyć drzwi. Proszę, tak się mówi, że w okolicach 1 maja wszędzie drogo, rezerwacje trzeba robić, a tu człowiek wchodzi, płaci jakieś 25 PLN i ma od razu pokój półprywatny!
- Po co to otwiera, przecież nie działa! - dobiegło mnie zza lady sklepowej ledwo sięgnąłem do lodówki. Rzeczywiście, nie działało.
Było solidnie gorąco, a ja mogłem sobie pić ciepłą colę, wodę, a także zapalić lokalnego L&Ma.
Miasto nazywane stolicą północy Mołdawii zrobiło na mnie niesamowite wrażenie. Piękne, szerokie ulice, wręcz bijąca po oczach czystość, odważne rozwiązania architektoniczne, najwyższej próby infrastruktura i bardzo zadbani ludzie.
Tyle, że nie.
Sypiący się postsowiet, w drogach łaty na łatach, dominujący kolor to brudny szary. Na dworcu pijani ludzie, dość dużo bezdomnych (też nie z klubu abstynenta), ktoś grzebiący w śmieciach, facet kłócący się z kobietą, a potem rzucający piwem o dworzec, awantura w barze o to, że kelnerka nie chce podać panu piwa do stolika, tylko mówi, że ma sobie wziąć z lady. Przechadzający się w sąsiedztwie policyjny patrol udawał, że tego wszystkiego nie widzi.
Uczy nas się w szkole, że rozbiory to taka tragedia, ale popatrzmy na sprawę inaczej: niegdyś to miasto należało do Polski. Dzięki drugiemu rozbiorowi, to już nie nasz problem, tylko Mołdawii!
Im dłużej staliśmy w Bałti, tym bardziej obawiałem się przyjazdu do Kiszyniowa po zmroku.
Nabici niemal pod sufit wyruszyliśmy. Po 21 dojechaliśmy. Oczywiście, dworzec jest kawał drogi od centrum. Aż nie chciało mi się wierzyć, że złapię jakiś transport publiczny, ale udało się i za kilka lei przejechałem do centrum. Podróżowanie z GPSem jest takie nudne, wytyczyłem sobie drogę do hostelu i ruszyłem. Szczęśliwie, miasta takie jak Kiszyniów czynią takie spacery ciekawszymi. Droga prowadziła przez nieoświetlone ulice i chodniki. Czasem dziura, czasem bezdomne psy, czasem faceci wyglądający na gangusów. Daleko nie było – w ogóle Kiszyniów okazał się mniejszy, niż się spodziewałem – ale nie powiem, że był to przyjemny spacer. Naiwnie szukałem też czegoś do jedzenia, ale nie udało się. Wątek ten będzie powracał.
W hostelu czekała mnie kolejna niespodzianka, bo głównym recepcjonistą był murzyn z USA. Nie do końca się tego spodziewałem, ale po przekazaniu mu 125 lei, dostałem pokój.
- Czy wyrazisz zgodę na dzielenie pokoju z kobietą?
- Ja myślę, że lepiej by ją było zapytać…
Okazało się, że ona swój pogląd na sprawę wyraziła wcześniej, bo dostała dzięki temu czwórkę dla siebie. Zamknęła się w niej tak skutecznie, że z dziesięć minut nie mogła otworzyć drzwi. Proszę, tak się mówi, że w okolicach 1 maja wszędzie drogo, rezerwacje trzeba robić, a tu człowiek wchodzi, płaci jakieś 25 PLN i ma od razu pokój półprywatny!
W Mołdawii nie mają zakazu handlu w święta, więc korzystając ze wskazówek gospodarza odwiedziłem supermarket. Zimna woda, jakiś chleb i ser na rano. Zimne piwo. Dawno tak nie zasłużyłem na zimne piwo jak tego dnia. Przed sklepem kilka osób żebrało i piło, więc uznałem, że to znak, że można się z nimi solidaryzować w tym drugim.
Hostel, prysznic, pokój z Azjatką. Biorąc pod uwagę różnicę czasu, właśnie minęło 25 godzin odkąd wyszedłem z mieszkania w Warszawie. Mniej więcej tyle samo, co dostawanie się do Kiszyniowa, zająłby mi lot do Sydney.
Hostel, prysznic, pokój z Azjatką. Biorąc pod uwagę różnicę czasu, właśnie minęło 25 godzin odkąd wyszedłem z mieszkania w Warszawie. Mniej więcej tyle samo, co dostawanie się do Kiszyniowa, zająłby mi lot do Sydney.