Kutaisi mogłoby zmienić nazwę na coś w stylu Saakashviligrad, Saakashvilipol albo Saakashvilikan. Poprzedni prezydent (zanim go jeszcze chcieli posadzić) dokładał starań, żeby drugie co do wielkości miasto kraju zyskało na znaczeniu. Chciał, żeby Kutaisi przyciągnęło inwestycje (to mityczne przyciąganie zbawiennych inwestycji i zachodniego kapitału, w które wierzą wszędzie na wschód od Odry) i stało się bardziej znaczące. Wyszło to tak sobie. W nowoczesnym budynku parlamentu odbywają się obrady, ale już sam rząd siedzi w Tbilisi, a budowa obiektu pochłonęła niemało pieniędzy. Co sprawie się nie przysłużyło, gdy wysadzano ogromny pomnik II Wojny Światowej, żeby zrobić miejsce na nowy parlament, zginęły dwie osoby, które go broniły.
Chociaż trochę ponad 200 kilometrów dzielących Tbilisi od Kutaisi to nie tak daleko, to są to lata świetlne jeżeli chodzi o atrakcje i wygodę. Trudno nawet mówić o jakiejś rywalizacji, bo zarówno stolica jak i Batumi rozwalają Kutaisi w drzazgi. W drugim co do wielkości mieście kraju powitał nas chaotyczny i rozlazły bazar, oddalony solidnie od centrum dworzec i stado taksiarzy. Metra oczywiście nie ma (przy populacji w okolicach 150 tysięcy to nie takie dziwne), ale jeżeli chodzi o dystanse, to jest to wcale niemałe i można się naspacerować. Niestety, za bardzo nie ma po co, bo jest szaro, nieciekawie, a jakość sklepów i ich zaopatrzenie dość jasno mówi, że ekonomia raczej się zwija niż roz. Nawet znalezienie jakiejś cywilizowanej gastronomii za bardzo nam się nie udało, no ale szczęśliwie, to Gruzja, więc chaczapuri, lobio i stół z ceratą dały radę.
Mimo usilnych starań nie odczuliśmy majestatu wieków miejsca, które było stolicą mitycznej Kolchidy. Miasto jak miasto, znacznie większe niż być powinno. Lokalni próbują wskoczyć na wózek z turystyką, ale raczej nie do końca im to idzie - konkurencja jest ogromna, ceny w maju zjechane były bardzo nisko. Może w wakacje mają więcej szczęścia, ale pewnie wielu turystów odpuszcza sobie to piękne miasto i od razu wyjeżdża, bo siedzieć za bardzo nie ma po co. Jeżeli chodzi o atrakcje, to też za wiele nie ma, chyba że zaliczymy do nich bazar przy jednym z dworców. W wielu przewodnikach lubią zachęcać do odwiedzania lokalnych miejsc handlu ulicznego, co ma nam pozwolić na zrozumienie tego jak niesamowicie ciekawa i złożona jest egzystencja mieszkańców. W Kutaisi targowisko jest rozmiarów lotniska, można kupić na nim towary z tak egzotycznych krajów jak np. Chiny, Turcja lub Korea Południowa, a także produkty lokalne - przywiędłe warzywa, stylisko do łopaty, wypieki. Można skorzystać z bogatego sektora usług fryzjerskich i manicuringu. Najwspanialsze jest jednak to, że można w ogóle ominąć to miejsce.
Całe szczęście, że Bagrati widziałem już kiedyś w 2011 gdy jeszcze na liście była. Jeżeli pamięć mnie nie zawodzi, wówczas nie miała zbyt wiele dachu, ale pracowano nad nim. Obecnie dach ma, wygląda raczej tak sobie, ale na tle panoramy Kutaisi to bardzo jasny punkt. Myślę, że ostatecznie wyleciała za kuriozalną przybudówkę-nawę, która pasuje jak picz do kożucha. Katedra jak katedra, ten obiekt, raczej nie powali nikogo mającego jakiekolwiek doświadczenie z regionem.
Lotnisko w Kutaisi stało się bazą dla wielu tanich linii lotniczych. Pewnym minusem są godziny przylotów-odlotów, zazwyczaj środek nocy, w końcu ma być tanio. Podobno Georgian Bus jeździ na lotnisko w ludzkiej cenie i jest jakoś tam zgrany z lotami, ale właściciel hotelu powiedział, że bywały przypadki, że przewoźnik zapomniał sobie przyjechać. Za taksówkę o 2 w nocy zapłaciliśmy 25 lari, co wynosi więcej niż podawane na necie 20, ale z drugiej strony noc, lar podupadł, zamawiał to facet z hostelu, nie bardzo mogliśmy się spóźnić na nasz lot, więc tę walkę odpuściliśmy. Lotnisko jest malutkie, ale w miarę niebrzydkie. Wiele osób odprowadzało znajomych, jeszcze więcej nie było na trzeźwo, więc panowała dość specyficzna atmosfera. Sam bar lotniskowy był czynny o tej chorej godzinie, zainteresowanych lokalnymi trunkami nie brakowało, do stopnia kolejkowania do tego wodopoju. Dzięki temu Kutaisi oferuje całkiem miłą opcję pożegnania się z Gruzją - nie przypominam sobie aż takich hitów na lotnisku w Tbilisi. Wydaje mi się, że za 2 lari można było dostać banię koniaczku, ale może się mylę, sam średnio miałem nastrój na picie o tej godzinie i to przed lotem WizzAirem. W końcu nadeszła magiczna godzina, przyleciał wielki, żelazny ptak, wziął nas wszystkich do swojego brzucha i odlecieliśmy w stronę stolicy Niemca.
Z jednej strony można powiedzieć, że Kaukaz zawsze pozostaje taki sam, Kazbegi, Morze Czarne i wino. Z drugiej, wiele się zmieniło. Turystyka rozwija się jak szalona, jak niegdyś w Polsce, gdy w kilka lat Kraków przeszedł od 'ale super, turyści!' do 'o kurwa, turyści!'. Azerbejdżan jest jeszcze daleko od tego etapu, Armenia w Erywaniu już go osiągnęła, a Gruzja powoli zaczyna to mieć na terenie niemal całego kraju (poza takim Akhaltsikhe, a strzelam, że i w Rustavi jest spokojnie). Niestety, poza turystyką nie widać wielu pomysłów na rozwój regionu. Dopóki przybywa lotów i zainteresowanych krajem, to można to ciągnąć, ale w końcu nastąpi załamanie i dla wielu osób temat się skończy, chociaż wiele pensjonatów prowadzonych jest w formie homestayu, więc najwyżej po prostu nie zarobią i będą sobie biednie żyć. Z drugiej strony, jeżdżący obecnie jako taksiarze raczej nie pojadą robić MBA do Londynu, gdy okaże się, że nie ma jak zarobić z pracy na taryfie.
Dzięki temu boomowi turystycznemu podróżowanie jest raczej łatwe. Coraz więcej rzeczy da się załatwić internetowo, informacji o wszystkim przybywa lawinowo. Ceny są z tych przyjaznych, ale też nie są to grosze i zamawianie całego świniaka za dwa euro. Ubyło trochę poziomów odjazdu, w stylu spanie w pokojach bez okien, wody i ogrzewania, picie czaczy z kierowcą, który nas za chwilę będzie odwoził. Podniósł się poziom samochodów i marszrutek, oczywiście dalej można znaleźć radosne Żiguli, rozpadające się Łady i Transita z nieco wybitą szybą, ale oczywiście każdy chce mieć importowany samochód, a w marszrutkach coraz częściej panuje standard niegdyś niespotykany. Trzyma się beznadziejny i niebezpieczny ruch drogowy, ale i tak miałem wrażenie, że nieco się poprawiło.
Gruzini od XX 2017 roku mają też prawo jeżdżenia do Unii Europejskiej bez wiz, co zapewne zaowocuje tym, że młodzież nie będzie wracała, bo znalezienie jakiejkolwiek pracy w UE pozwoli im na życie na o wiele wyższym poziomie niż prace wykonywane w Gruzji. Pytaniem otwartym pozostaje, czy da im szczęście, ale w wielu wypadkach zapewne tak. Trudno karmić się wizją, że Gruzin będzie ryczał poza granicami kraju tym, że nie ogląda szczytu Kazbegi. Niejeden kupi sobie Playstation i tyle będzie nostalgii - bo w wielu wypadkach nigdy tego Kazbegu nie widzieli, bo ich rodzin nie było stać lub nie mieli parcia, żeby tam się ciągnąć. Otwarcie kraju daje niesamowite szanse kobietom, które mają dość skomplikowaną drogę do wyzwolenia w ojczyznie, a i możliwości robienia kariery solidnie ograniczone. Oczywiście nie dla każdej, ale dla wielu wizja rodzenia dzieci, lepienia khinkałów i oglądania męża z kolegami i czaczą może przegrać z opcją jakiejkolwiek pracy dającej niezależność. Pytaniem jest na jaką skalę i kiedy się to wydarzy, od kilku lat widać, że Gruzja będzie pierwsza, bo tendencje prozachodnie są tam większe niż proamerykańskie w Polsce w latach 90-tych. Mimo wszystko, myślę, że możemy spać spokojnie, za naszego życia kraje Gruzja, Armenia i Azerbejdżan nie staną się Szwajcariami Kaukazu.
Nawet jeżeli, to zawsze pozostanie Abchazja.