W ośrodku wypoczynkowym dla pracowników FSO w pokoju było zakwaterowanych dwóch panów. Jeden stara się zagaić rozmowę:
- Na co wydałby pan pieniądze, jakby pan wygrał 1000 zł w Totalizatorze Sportowym?
- Na wycieczkę do Związku Radzieckiego
- A jakby pan wygrał 10 tys. złotych?
- Pojechałbym na wczasy do Związku Radzieckiego
- A jakby pan wygrał 100 tys. złotych?
- Pojechałbym na dłuższy pobyt do Związku Radzieckiego
- Panie, co pan, nie znasz pan innych krajów, tylko ten Związek Radziecki?
- Inne kraje znam, ale pana nie znam.
My też znamy inne kraje, ale uparliśmy się, że chcemy pojeździć po Związku Radzieckim. Z racji niegdysiejszych rozmiarów tego niesamowitego państwa, wybór nie był łatwy.
Początkowo kombinowałem Kirgizja-Uzbekistan-Kazachstan-Tadżykistan. Już mi się to powoli zazębiało, już tylko czekałem aż Polakom zniosą wizy do Kazachstanu (znieśli w styczniu) i może do Uzbekistanu (w końcu nie znieśli i dalej to dość drogo wychodzi, za to Czesi nie muszą już kupować zaproszeń, my musimy), aż w końcu Aligator zapytał mnie:
- Czy tam nie jest przypadkiem zimnawo w kwietniu?
Okazało się, że jest. Mogliśmy wyrwać się na jakiś miesiąc, może półtora w kwietniu-maju. Zacząłem analizować, wychodziło mi, że klimat w tamtej części świata jest raczej przeciwko nam, zwłaszcza w górach. Co gorsza, jakość lokalnego transportu mogła sprawić, że uwalilibyśmy się gdzieś czekając aż śnieg stopnieje. Z wielkim żalem byłem zmuszony zarzucić ten pomysł. Co gorsza, nie miałem innego.
Mongolia? Klimat ten sam, za zimno i drogi mogą okazać się nieprzejezdne. Do tego zabawy w wizę, atrakcji na parę dni, a nie na miesiąc z okładem. Dobra, stryj z sowietyzmem, cokolwiek!
Bangladesz?
Aligator odmawia.
Pakistan?
Skomplikowana sprawa, też nie do końca ta pora roku na Himalaje.
Może jednak sowietyzm? Rosja?
Nie, po ponad półtora roku życia w Rosji, to byłoby chore, do tego w kwietniu jeszcze za chłodnawo na Syberię, wiza turystyczna droga, odpada.
- Na co wydałby pan pieniądze, jakby pan wygrał 1000 zł w Totalizatorze Sportowym?
- Na wycieczkę do Związku Radzieckiego
- A jakby pan wygrał 10 tys. złotych?
- Pojechałbym na wczasy do Związku Radzieckiego
- A jakby pan wygrał 100 tys. złotych?
- Pojechałbym na dłuższy pobyt do Związku Radzieckiego
- Panie, co pan, nie znasz pan innych krajów, tylko ten Związek Radziecki?
- Inne kraje znam, ale pana nie znam.
My też znamy inne kraje, ale uparliśmy się, że chcemy pojeździć po Związku Radzieckim. Z racji niegdysiejszych rozmiarów tego niesamowitego państwa, wybór nie był łatwy.
Początkowo kombinowałem Kirgizja-Uzbekistan-Kazachstan-Tadżykistan. Już mi się to powoli zazębiało, już tylko czekałem aż Polakom zniosą wizy do Kazachstanu (znieśli w styczniu) i może do Uzbekistanu (w końcu nie znieśli i dalej to dość drogo wychodzi, za to Czesi nie muszą już kupować zaproszeń, my musimy), aż w końcu Aligator zapytał mnie:
- Czy tam nie jest przypadkiem zimnawo w kwietniu?
Okazało się, że jest. Mogliśmy wyrwać się na jakiś miesiąc, może półtora w kwietniu-maju. Zacząłem analizować, wychodziło mi, że klimat w tamtej części świata jest raczej przeciwko nam, zwłaszcza w górach. Co gorsza, jakość lokalnego transportu mogła sprawić, że uwalilibyśmy się gdzieś czekając aż śnieg stopnieje. Z wielkim żalem byłem zmuszony zarzucić ten pomysł. Co gorsza, nie miałem innego.
Mongolia? Klimat ten sam, za zimno i drogi mogą okazać się nieprzejezdne. Do tego zabawy w wizę, atrakcji na parę dni, a nie na miesiąc z okładem. Dobra, stryj z sowietyzmem, cokolwiek!
Bangladesz?
Aligator odmawia.
Pakistan?
Skomplikowana sprawa, też nie do końca ta pora roku na Himalaje.
Może jednak sowietyzm? Rosja?
Nie, po ponad półtora roku życia w Rosji, to byłoby chore, do tego w kwietniu jeszcze za chłodnawo na Syberię, wiza turystyczna droga, odpada.
Siedzieliśmy z paroma kopiejkami i bez pomysłów. Chyba pierwszy raz trafiło nam się coś takiego. Zazwyczaj nie mieliśmy czasu lub pieniędzy. A tu mieliśmy jedno i drugie. Nie mieliśmy wizji, co z tym wszystkim zrobić.
Pewnego dnia zobaczyłem jakiś artykuł, potem poszukałem i wyszło mi coś zaskakującego: Azerbejdżan zmienił regulacje wjazdowe. Gdy w 2011/12 mieszkałem w Gruzji, polityka wizowa Azerbejdżanu była jedną z najbardziej frustrujących mnie rzeczy. Wiza azerbejdżańska wymagała wizyty w ambasadzie w Tbilisi, opłaty w wysokości bodajże 80 jewro, a potem jeszcze trzeba było sobie poczekać, czy zostaniemy uznanych za godnych wjazdu na teren raju na ziemi. O ile znosiłem w życiu takie upokorzenia, żeby dostać się np. do Iranu, o tyle Azerbejdżan nie był na liście miejsc, które mogłyby mnie skłonić do popełnienia aż takiej głupoty.
Jesienią 2012 roku mieszkałem jakieś 40 kilometrów od granicy tego kraju. Gdy w kwietniu tamtego roku wizytował mnie Aligator i zwiedzaliśmy kompleks (od razu kompleks, a może po prostu nieśmiały!) świątyń David Gareja, to widzieliśmy Azerbejdżan po horyzont. Niestety, nie mieliśmy magicznego wpisu w paszporcie, żeby tam wjechać. Jeszcze do pieca dawało, że Gruzja postawiła sobie koszary przy granicy i nawet w mojej szkole byłem na bieżąco, gdy walili z czołgów i takich innych, co pocisk kosztuje więcej niż emerytura obywatela i pensja nauczyciela razy trzydzieści lat.
O ile o Gruzji mogę długo, trochę też o Armenii, o tyle Azerbejdżan pozostawał częścią Kaukazu, której nie było mi dane zobaczyć. Gdy byłem w Dagestanie, widziałem autobusy do Baku, ale nie mogłem z nich skorzystać, no bo wiza. A tu nagle i niespodziewanie znak z niebios, wizę obecnie robi się w internetach, płaci za nią 20 USD (o tym jeszcze za chwilę) i dostaje do własnoręcznego wydruku. Lepiej, WizzAir otworzył loty Budapeszt-Baku i ceny były tak przyjemne, że po paru dniach postanowiliśmy zrobić objazdówkę Kaukazu. Pogodziliśmy się z tym, że będziemy mieli trochę powtórek, ale w końcu jeszcze w paru miejscach nie byliśmy. Poza tym Kaukaz to jedna z moich ulubionych części świata, więc ostatnie tygodnie życia w Moskwie spędziliśmy na wyczekiwaniu wyjazdu.
Zmiana regulacji wizowych i otwarcie kraju nie jest związane z tym, że ktoś tam stał się rozsądny lub porządny, o to nigdy nie posądzałbym żadnej władzy na Kaukazie. Stało się tak, bo ceny ropy przyjemnie zagruntowały. Azerbejdżan ropą i gazem stoi, więc najpierw mieszkańcy zobaczyli jak ich waluta wali ryjem w ziemię, a potem co bardziej światli z nich mogli zastanowić się, czy władza w kraju spędziła ostatnie ćwierćwiecze na robieniu sobie jaj i nurzaniu się w dzikiej korupcji podlanej nacjonalizmem, czy też na przeprowadzaniu reform mogących wpłynąć na wydajność gospodarki. Niespodzianki i przesadnie oryginalnych wniosków tu nie będzie. Ktoś pewnie policzył, że dzięki uproszczeniu procedur wizowych i dzięki otwarciu się na tanie linie lotnicze liczba turystów wzrośnie, a jak już przyjadą, to przywiozą ze sobą jakiegoś pieniążka, może nawet bardziej podniecającego niż azerski manat. Dla pewności, do ceny wizy doliczono nam 3 USD za płatność kartą (innej opcji zapłacenia, oczywiście, nie ma). Tak więc wiza teoretycznie kosztuje 20 USD, ale praktycznie 23 USD.
Pewnego dnia zobaczyłem jakiś artykuł, potem poszukałem i wyszło mi coś zaskakującego: Azerbejdżan zmienił regulacje wjazdowe. Gdy w 2011/12 mieszkałem w Gruzji, polityka wizowa Azerbejdżanu była jedną z najbardziej frustrujących mnie rzeczy. Wiza azerbejdżańska wymagała wizyty w ambasadzie w Tbilisi, opłaty w wysokości bodajże 80 jewro, a potem jeszcze trzeba było sobie poczekać, czy zostaniemy uznanych za godnych wjazdu na teren raju na ziemi. O ile znosiłem w życiu takie upokorzenia, żeby dostać się np. do Iranu, o tyle Azerbejdżan nie był na liście miejsc, które mogłyby mnie skłonić do popełnienia aż takiej głupoty.
Jesienią 2012 roku mieszkałem jakieś 40 kilometrów od granicy tego kraju. Gdy w kwietniu tamtego roku wizytował mnie Aligator i zwiedzaliśmy kompleks (od razu kompleks, a może po prostu nieśmiały!) świątyń David Gareja, to widzieliśmy Azerbejdżan po horyzont. Niestety, nie mieliśmy magicznego wpisu w paszporcie, żeby tam wjechać. Jeszcze do pieca dawało, że Gruzja postawiła sobie koszary przy granicy i nawet w mojej szkole byłem na bieżąco, gdy walili z czołgów i takich innych, co pocisk kosztuje więcej niż emerytura obywatela i pensja nauczyciela razy trzydzieści lat.
O ile o Gruzji mogę długo, trochę też o Armenii, o tyle Azerbejdżan pozostawał częścią Kaukazu, której nie było mi dane zobaczyć. Gdy byłem w Dagestanie, widziałem autobusy do Baku, ale nie mogłem z nich skorzystać, no bo wiza. A tu nagle i niespodziewanie znak z niebios, wizę obecnie robi się w internetach, płaci za nią 20 USD (o tym jeszcze za chwilę) i dostaje do własnoręcznego wydruku. Lepiej, WizzAir otworzył loty Budapeszt-Baku i ceny były tak przyjemne, że po paru dniach postanowiliśmy zrobić objazdówkę Kaukazu. Pogodziliśmy się z tym, że będziemy mieli trochę powtórek, ale w końcu jeszcze w paru miejscach nie byliśmy. Poza tym Kaukaz to jedna z moich ulubionych części świata, więc ostatnie tygodnie życia w Moskwie spędziliśmy na wyczekiwaniu wyjazdu.
Zmiana regulacji wizowych i otwarcie kraju nie jest związane z tym, że ktoś tam stał się rozsądny lub porządny, o to nigdy nie posądzałbym żadnej władzy na Kaukazie. Stało się tak, bo ceny ropy przyjemnie zagruntowały. Azerbejdżan ropą i gazem stoi, więc najpierw mieszkańcy zobaczyli jak ich waluta wali ryjem w ziemię, a potem co bardziej światli z nich mogli zastanowić się, czy władza w kraju spędziła ostatnie ćwierćwiecze na robieniu sobie jaj i nurzaniu się w dzikiej korupcji podlanej nacjonalizmem, czy też na przeprowadzaniu reform mogących wpłynąć na wydajność gospodarki. Niespodzianki i przesadnie oryginalnych wniosków tu nie będzie. Ktoś pewnie policzył, że dzięki uproszczeniu procedur wizowych i dzięki otwarciu się na tanie linie lotnicze liczba turystów wzrośnie, a jak już przyjadą, to przywiozą ze sobą jakiegoś pieniążka, może nawet bardziej podniecającego niż azerski manat. Dla pewności, do ceny wizy doliczono nam 3 USD za płatność kartą (innej opcji zapłacenia, oczywiście, nie ma). Tak więc wiza teoretycznie kosztuje 20 USD, ale praktycznie 23 USD.
A jak już o walutach, Azerbejdżan ma jedną z najwspanialszych walut świata. Manata. Od wielu lat miałem piękne wizje jak to Azerowie przynoszą do sklepów manaty i wymieniają je na towary. Przez lata też manat miał moc euro, dzięki temu wspomnienia o podróżach po tej części świata często rozpoczynały się od słów: O jak tam kurwa drogo!!! Dzięki krachowi waluty, w kwietniu 2017 roku manat wart był jakieś pół euro. Niestety, dokładniejsze badania zagadnienia doprowadziły do ustalenia, że manat powstał w wyniku zniekształcenia rosyjskiego słowa moneta, a nie z powodu miłości do tych stworzeń. A manat-zwierzę, to po azersku Lamantinlər. Tym samym stracili szansę na posiadanie tak pięknej waluty zwierzęcej. Mogli chociaż zrobić jakieś obrazki ze zwierzyną, ale niestety, nie zrobili. Nam manaty udało się kupić w Moskwie, ale łatwo nie było i nie sądzę, że gdziekolwiek w Polsce da się je zdobyć. Same banknoty są dość ładne, dużo lepsze niż średnia światowa i nawet instrumenty muzyczne nie wyglądają zbyt kuriozalnie.
W nawiązaniu do serii filmów 'Oszukać przeznaczenie' na lot wybraliśmy dzień 10 kwietnia. Chcieliśmy tanio, więc było tanio, czyli wylot o koszmarnej godzinie (23:50), a przylot o jeszcze gorszej (4:45). Z racji klimatu w Baku nie rosną brzozy, więc udało nam się przełamać złą passę Polaków do latania 10 kwietnia i we wczesnych godzinach porannych wylądowaliśmy w stolicy byłej republiki radzieckiej. Już na lotnisku widzieliśmy, że szlochają tęsknie wspominając poprzedni system. Koronnym dowodem na to byli taksiarze, których lica krzyczały, że chcą socjalizmu i że takie stanie przy aeroporcie i próby wyruchania każdego do ostatniego kapika są bardzo wbrew ich socjalistycznej naturze. Szczęśliwie, jest rok 2017 i mamy internet, więc wiedzieliśmy jak wydostać się z lotniska w wersji budżetowej. Baku aspiruje do miana bycia dość światową stolicą, więc zamiast biletów jedno przejazdowych istnieje Baku Card. Sprawy nie ułatwiają, bo można ją kupić w wersji miękkiej lub twardej - miękka podlega opłacie 30 kapików i daje nam 1,5 manata na przejazdy. Akurat przejazd z lotniska kosztował manata, ale po mieście to są grosze, 25 kapików za przejazd, więc na jednej karcie mamy sześć przejazdów, potem kupujemy następną. W wersji twardej sama karta kosztuje 2 manaty, ale można ją doładowywać bez końca. O karcie jeszcze będzie, ale nie sądzę, że jakikolwiek turysta jeździłby po Baku aż tyle, żeby mu się opłacała wersja solidniejsza.
Droga do centrum przypomniała nam Chiny - wielkie, puste budynki mieszkalne, sklepy z najdziwniejszym badziewiem i śmieci, dużo śmieci niesionych przez wiatr. Pierwsze pozytywne zaskoczenie: działa lokalizacja Google, zaprowadziła nas jak po sznurku do hotelu. Nazwanie tego miejsca hotelem to pewna przesada; dziewczyna-studentka wymyśliła biznes i oferuje dość tanie noclegi ze śniadaniem. Pozytywnie nas zaskoczyła tym, że koło 7 rano pozwoliła nam zająć miejsce w dormitorium, co pozwoliło nam odespać radości lotu w nocy.
Gdy udało nam się zebrać do zwiedzania miasta, czekała na nas cała seria odkryć. Po pierwsze, wymienić pieniądze wcale łatwo nie jest, trzeba się udać do banku, a kurs może nie powalać. Nie ma katastrofy, ale nie należy spodziewać się, że zrobimy interes życia. W ciągu kilku dni pobytu nie znaleźliśmy żadnego kantoru poza bankami (chociaż przewodnik uparcie twierdził, że takowe istnieją). A w banku oczywiście miły absurdzik, spisywanie danych, jakieś kwity - szło to szybko i sprawnie, ale biada temu, kto zapragnie manatów po 16.
Mimo solidnych rozmiarów Baku, interesująca część miasta jest względnie mała i spokojnie można schodzić ją na piechotę. I o ile w centrum na każdym kroku widać petrodolary wpakowane w odbudowę miasta (w tym butiki z cenami godnymi Mediolanu), o tyle kilka kilometrów od centrum robi się miły, sowiecko-azjatycki syf. W Baku diablo wieje, wiało niemal przez cały nasz pobyt, chwile bez wiatru witaliśmy z oddechem ulgi i naprawdę, nie było ich wiele. O ile petrodolary pozwoliły dokonać takich wyczynów architektonicznych, że wow, o tyle nie zmieniły lokalnego podejścia do czystości i utylizacji odpadów. Śmieci. Tony śmieci niesionych przez wiatr. W Gruzji też nie jest dobrze, ale Baku to chyba najbardziej zaśmiecone miasto w jakim byłem, nawet w Chinach aż takiego dramatu nie widziałem. Dostanie w pysk przefruwającą torbą po chipsach to stała składowa spaceru dalej niż 500 metrów od centrum. Lokalnym wydaje się to nie przeszkadzać, nas doprowadzało do łez. Siatki jednorazowe dają wszyscy i wszędzie, najczęściej za darmo, więc ma co fruwać po mieście.
Droga do centrum przypomniała nam Chiny - wielkie, puste budynki mieszkalne, sklepy z najdziwniejszym badziewiem i śmieci, dużo śmieci niesionych przez wiatr. Pierwsze pozytywne zaskoczenie: działa lokalizacja Google, zaprowadziła nas jak po sznurku do hotelu. Nazwanie tego miejsca hotelem to pewna przesada; dziewczyna-studentka wymyśliła biznes i oferuje dość tanie noclegi ze śniadaniem. Pozytywnie nas zaskoczyła tym, że koło 7 rano pozwoliła nam zająć miejsce w dormitorium, co pozwoliło nam odespać radości lotu w nocy.
Gdy udało nam się zebrać do zwiedzania miasta, czekała na nas cała seria odkryć. Po pierwsze, wymienić pieniądze wcale łatwo nie jest, trzeba się udać do banku, a kurs może nie powalać. Nie ma katastrofy, ale nie należy spodziewać się, że zrobimy interes życia. W ciągu kilku dni pobytu nie znaleźliśmy żadnego kantoru poza bankami (chociaż przewodnik uparcie twierdził, że takowe istnieją). A w banku oczywiście miły absurdzik, spisywanie danych, jakieś kwity - szło to szybko i sprawnie, ale biada temu, kto zapragnie manatów po 16.
Mimo solidnych rozmiarów Baku, interesująca część miasta jest względnie mała i spokojnie można schodzić ją na piechotę. I o ile w centrum na każdym kroku widać petrodolary wpakowane w odbudowę miasta (w tym butiki z cenami godnymi Mediolanu), o tyle kilka kilometrów od centrum robi się miły, sowiecko-azjatycki syf. W Baku diablo wieje, wiało niemal przez cały nasz pobyt, chwile bez wiatru witaliśmy z oddechem ulgi i naprawdę, nie było ich wiele. O ile petrodolary pozwoliły dokonać takich wyczynów architektonicznych, że wow, o tyle nie zmieniły lokalnego podejścia do czystości i utylizacji odpadów. Śmieci. Tony śmieci niesionych przez wiatr. W Gruzji też nie jest dobrze, ale Baku to chyba najbardziej zaśmiecone miasto w jakim byłem, nawet w Chinach aż takiego dramatu nie widziałem. Dostanie w pysk przefruwającą torbą po chipsach to stała składowa spaceru dalej niż 500 metrów od centrum. Lokalnym wydaje się to nie przeszkadzać, nas doprowadzało do łez. Siatki jednorazowe dają wszyscy i wszędzie, najczęściej za darmo, więc ma co fruwać po mieście.
Co do samego wysprzątanego centrum: pochodzi z przynajmniej XII wieku, jest wpisane na listę UNESCO i nietrudno zrozumieć dlaczego. Śliczna niska zabudowa, Wieża Dziewicza z XII wieku, pełno wijących się uliczek i pałac Chanów. Samo spacerowanie bez celu jest niezłą atrakcją, a gdy dodamy do tego muzea, to robi się rewelacyjnie. Nad miastem górują Flame Towers, świetne połączenie tradycji lokalnych - czyli gazu i ognia - z architekturą nowoczesną. Chwilami Baku kojarzyło mi się z Kuala Lumpur - tam Petronas Towers, tu Flame Towers, i jedno i drugie związane z wydobyciem paliw. Chwała, że jednak coś za te petrodolary zrobili, że miasto zyskało budowlę, która jest takim samym jego symbolem jak Wieża Dziewicza z XII wieku. Jeszcze o wieży: wstęp kosztuje osiem manatów i jest wart każdej płetwy - budowla jest fascynująca, a znajdująca się w środku wystawa rewelacyjna, interaktywna, zabawna, zrobiona z polotem rzadko spotykanym w muzeach. Lektura informacji o niej pozwoliła ustalić, że autorem jest chłop z Łotwy. Chwała, że ktoś pomyślał, zapłacił specjaliście i osiągnął to, co osiągnął. W tym grę w rzucanie antycznych granatów w mury lub też bronienie tych murów laniem antycznej oliwy na atakujących. Do tego legendy, teorie spiskowe, ciekawostki z dawnych czasów. Oglądnęliśmy i przeczytaliśmy absolutnie wszystko, co było do przeczytania i oglądnięcia. Podobnie pozytywnie odebraliśmy pałac Chanów, gdzie ubawu jest nieco mniej, ale skoro dali ten pałac na awers banknotu dziesięciomanatowego, to znaczy, że i tak nie mają niczego lepszego.
Jakoś nigdy nie kojarzyłem Azerbejdżanu z ciekawą architekturą. Błąd, bo widać na co poszły petrodolary z lat prosperity. Są więc Flame Towers w kształcie płomieni, które wieczorami wyświetlają dość ładne wizualki ognia i flagi. To nie koniec, takie muzeum dywanów mieści się w budynku w kształcie dywanu, nawet zwykłe budynki mieszkalne są ciekawsze niż zazwyczaj. Poza Flame Towers obłędnie wygląda centrum byłego prezydenta Heydara Aliyeva, które zaprojektowała Zaha Hadid. Z jednej strony, emerytura w kraju wynosić może poniżej 100 USD, z drugiej wydano szalone pieniądze na takie cuda. Gdy człowiek stoi przed czymś takim i gdy wiatr go niemal zdmuchuje (centrum jest na wzgórzu i tam wieje po prostu niewiarygodnie), to myśli sobie o tym ile ciekawych budynków powstało w ciągu ostatniej dekady w Krakowie. Potem mu wychodzi ile i odchodzi nieco zgaszony, że taki Azerbejdżan ma pomysł na siebie i na architekturę miejską, a Polska jakby nie za bardzo. Chwilami trochę się gubią i prowadzą walkę o największą flagę świata (tu po chwili prowadzenia w klasyfikacji Azerbejdżan został zdetronizowany przez Tadżykistan, który ich wyczekał i wywalił sobie jeszcze większą), ale niech sobie powiewa. Tak jak zaskoczyła nas architektura, tak też muzeum sztuki współczesnej dało w końcu nieco sowietyzmu w postaci sztuki naiwnej, za to traktującą o codziennym życiu obywateli tej dawnej republiki radzieckiej. Były więc kołchozy, traktory i fabryki. To muzeum też dają za darmo, jest nad brzegiem Morza Kaspijskiego i jest lepsze niż można by się spodziewać - po części dzięki kuriozalnej ekspozycji sztuki sowieckiej, a po części, bo w drugim budynku są wystawy artystów z całego świata, które są nieco lepsze niż obrazy o żniwach.
Na wszystkich listach rzeczy do zobaczenia w Azerbejdżanie jest muzeum miniaturowej książki. Trudno mi powiedzieć, że jest to jakiś wielki hit, kilkaset miniaturowych książek spokojnie leży w gablotkach, informacji za wiele nie ma, ale jest za bóg zapłać, do tego w samym centrum starówki, więc nie wypada narzekać.
Znacznie mniej popularną atrakcją jest park imienia Richarda Sorge, poświęcony radzieckiemu szpiegowi, który urodził się koło Baku. Jakimś cudem nie został zdekomunizowany i dzięki temu można cieszyć się zaskakująco dobrą rzeźbą, która oddaje hołd Bondowi czasów ZSRR. Niestety, reakcyjne siły sprawiły, że jest to właściwie jedyne nawiązanie do systemu dawno minionego (no i obrazy o żniwach). Miasto jest niemal w całości przebudowane, w muzeach sowietyzmu praktycznie nie ma, tak jakby cały XX wiek się nie wydarzył. Można natrafić na wspomnienie prac archeologicznych z dawnych lat, ale niestety, nie widzieliśmy niczego traktującego o 26 komisarzach z Baku, o bardziej szałowych postaciach dawnego systemu (Le-nin! Le-nin!) nie wspominając. A jak już o komisarzach mowa, to jest taki bieda dowcip:
Baca chce się zapisać do partii. Dostaje pytanie:
- Wymieńcie 30 komunistów
- Lenin, Stalin, Chruszczow, Breżniew...
- Dalej, dalej!
- i 26 komisarzy z Baku.
Baca chce się zapisać do partii. Dostaje pytanie:
- Wymieńcie 30 komunistów
- Lenin, Stalin, Chruszczow, Breżniew...
- Dalej, dalej!
- i 26 komisarzy z Baku.
Początkowo mieliśmy zostać w Baku trzy dni, ostatecznie zatrzymaliśmy się na nieco dłużej. Poziom trudności był niski, wszyscy mówią po rosyjsku (z angielskim też nie było źle), a azerski pisany jest alfabetem łacińskim z pewnymi wariacjami. Po opanowaniu paru nieco dziwnych (z naszego punktu widzenia) realizacji liter, da się zrozumieć przynajmniej nazwy miast i przystanków w metrze. Samo metro jest typowo sowieckim tworem z paroma nowoczesnymi dodatkami. I tak jak widać, że Sowieci wiedzieli jak budować metro, tak też widać, że bardziej współczesne systemy polityczne miały z tym bardzo poważne kłopoty. Dodane linie są kuriozalne, mapa jest nieintuicyjna i da się nieco pogubić albo nie wpaść na to, że po jednej trasie jeżdżą składy mające różne pętle. Na każdym kroku chwaliliśmy kryzys, bo mimo załamania waluty, ceny pozostałe na poziomie sprzed lat. W efekcie Azerbejdżan roku 2017 jest krajem dość tanim do podróżowania, budżet 20 euro dziennie spokojnie wystarcza na zwiedzanie stolicy i stołowanie się na mieście.
Jeżeli chodzi o samo jedzenie, Azerbejdżan to raj wielbicieli kebabów i wegetariańskie piekło. Kebaby są wszędzie i są tanie, 3 manaty to standardowa cena, ale można zjeść za jeszcze mniej. Niestety, temat wegetarianizmu jest w Azerbejdżanie bardziej obcy niż temat praw człowieka w Chinach. Znaleźliśmy jeden lokal, który robił falafele, ale jeżeli akurat nie byliśmy w jego pobliżu, to przychodziło nam jeść dania mięsne. Najczęściej wygrywał Laxmacun, niby tureckie, ale dość popularne i ze znikomą ilością mięsa, przy tym ostre, więc nie było czuć smaku tej wykwintnej mielonki, którą do niego dawali. Sama kuchnia azerska chyba nie przewiduje, że możliwe jest jedzenie czegoś bez mięsa. Teoretycznie kutab (czyli taki naleśnik) można dostać z warzywami, ale nam się nie zdarzyło, zawsze były warzywa z mięsem.
Lepsze wspomnienia mamy związane z odkrywaniem lokalnych win. O ile w Moskwie zdarzało nam się widzieć, że coś tam z Azerbejdżanu monopole miewały, o tyle nie przypominam sobie, żeby cokolwiek docierało do krajów Unii Europejskiej. Wycieczka po okolicznych sklepach pozwoliła na ustalenie, że Islam Islamem, ale trochę wina robią. Z kilku przetestowanych przez nas żadne butów nie zerwało, ale już za jakieś pięć manatów mogliśmy cieszyć się czymś wcale pitnym. Nie jest to poziom Gruzji, ale szczęśliwie dało się znaleźć coś sensownego. Tak dobrze nie można się wypowiedzieć o lokalnym piwie - różne etykiety, różne nazwy, jedno oblicze dramatu, czyli za mało smaku piwa, a za dużo wody, woltaż dziecięcy, a czasem można naciąć się na ciepłe (w końcu w takim kwietniu bywa około 20 stopni, więc jak pić zimne?). Nieco, ale niewiele, lepiej jest w lokalach, gdzie piwo kosztuje manata. Lokale te jednak nie wydają się być przesadnie zainteresowane obsługą ruchu turystycznego, a przede wszystkim, kobiet. W centrum są lokale, gdzie płaci się solidnie, ale standard jakby bardziej zachodni, czyli popularna nuta, wyemancypowane Azerki i ogólna pompa. Mamy pewną awersję do takich klimatów, ale widzieliśmy, że są miejsca, gdzie można pójść po bandzie i to przez wszystkie wiraże. Poza nie wypadł pan odziany w łachmany, z włosami które przemieniły się samoczynnie w dredy, który pewnego wieczora siedział pod marketem i jadł kostki cukru. Kupiliśmy ładny chleb-lawasz i chcieliśmy mu go podarować. Miał jednak swoją godność:
- PASZOŁ TY NA CHOJ! - odparł widząc mój szczodry prezent.
Początkowo myślałem, że Baku będzie drogie i będziemy chcieli z niego szybko uciekać. Myliłem się, było tanio i wygodnie, więc nie spieszyliśmy się z opuszczeniem miasta 26 komisarzy. Jeden dzień poświęciliśmy na wizytę w zoroastriańskiej świątyni na obrzeżach miasta. Dostawanie się tam pozwoliło odkryć różne oblicza bakijskiego transportu (kilka przesiadek w metrze i busy), ale udało nam się i było warto. Jak przystało na miejsce słynące z kultu ognia, świątynia jest dość pokaźnych rozmiarów, ale niestety, odrestaurowana całkiem niedawno. Płonie zoroastriański ogień, ale z palnika gazowego, w paru miejscach sprzedają gówno dla turystów. Szczęśliwie, tych zbyt wielu tam nie dociera, więc nie ma katastrofy. W sumie to jeden z większych plusów Azerbejdżanu - kraj ten mało komu kojarzy się z turystyką i mało kto tam jeździ, dzięki temu przez większość czasu ma się święty spokój, a wiele miejsc tylko dla siebie. Upierdliwość ludności miejscowej też jest znikoma, więc zwiedzanie nie jest horrorem na miarę Azji lub popularniejszych miast Europy.
Jeżeli chodzi o samo jedzenie, Azerbejdżan to raj wielbicieli kebabów i wegetariańskie piekło. Kebaby są wszędzie i są tanie, 3 manaty to standardowa cena, ale można zjeść za jeszcze mniej. Niestety, temat wegetarianizmu jest w Azerbejdżanie bardziej obcy niż temat praw człowieka w Chinach. Znaleźliśmy jeden lokal, który robił falafele, ale jeżeli akurat nie byliśmy w jego pobliżu, to przychodziło nam jeść dania mięsne. Najczęściej wygrywał Laxmacun, niby tureckie, ale dość popularne i ze znikomą ilością mięsa, przy tym ostre, więc nie było czuć smaku tej wykwintnej mielonki, którą do niego dawali. Sama kuchnia azerska chyba nie przewiduje, że możliwe jest jedzenie czegoś bez mięsa. Teoretycznie kutab (czyli taki naleśnik) można dostać z warzywami, ale nam się nie zdarzyło, zawsze były warzywa z mięsem.
Lepsze wspomnienia mamy związane z odkrywaniem lokalnych win. O ile w Moskwie zdarzało nam się widzieć, że coś tam z Azerbejdżanu monopole miewały, o tyle nie przypominam sobie, żeby cokolwiek docierało do krajów Unii Europejskiej. Wycieczka po okolicznych sklepach pozwoliła na ustalenie, że Islam Islamem, ale trochę wina robią. Z kilku przetestowanych przez nas żadne butów nie zerwało, ale już za jakieś pięć manatów mogliśmy cieszyć się czymś wcale pitnym. Nie jest to poziom Gruzji, ale szczęśliwie dało się znaleźć coś sensownego. Tak dobrze nie można się wypowiedzieć o lokalnym piwie - różne etykiety, różne nazwy, jedno oblicze dramatu, czyli za mało smaku piwa, a za dużo wody, woltaż dziecięcy, a czasem można naciąć się na ciepłe (w końcu w takim kwietniu bywa około 20 stopni, więc jak pić zimne?). Nieco, ale niewiele, lepiej jest w lokalach, gdzie piwo kosztuje manata. Lokale te jednak nie wydają się być przesadnie zainteresowane obsługą ruchu turystycznego, a przede wszystkim, kobiet. W centrum są lokale, gdzie płaci się solidnie, ale standard jakby bardziej zachodni, czyli popularna nuta, wyemancypowane Azerki i ogólna pompa. Mamy pewną awersję do takich klimatów, ale widzieliśmy, że są miejsca, gdzie można pójść po bandzie i to przez wszystkie wiraże. Poza nie wypadł pan odziany w łachmany, z włosami które przemieniły się samoczynnie w dredy, który pewnego wieczora siedział pod marketem i jadł kostki cukru. Kupiliśmy ładny chleb-lawasz i chcieliśmy mu go podarować. Miał jednak swoją godność:
- PASZOŁ TY NA CHOJ! - odparł widząc mój szczodry prezent.
Początkowo myślałem, że Baku będzie drogie i będziemy chcieli z niego szybko uciekać. Myliłem się, było tanio i wygodnie, więc nie spieszyliśmy się z opuszczeniem miasta 26 komisarzy. Jeden dzień poświęciliśmy na wizytę w zoroastriańskiej świątyni na obrzeżach miasta. Dostawanie się tam pozwoliło odkryć różne oblicza bakijskiego transportu (kilka przesiadek w metrze i busy), ale udało nam się i było warto. Jak przystało na miejsce słynące z kultu ognia, świątynia jest dość pokaźnych rozmiarów, ale niestety, odrestaurowana całkiem niedawno. Płonie zoroastriański ogień, ale z palnika gazowego, w paru miejscach sprzedają gówno dla turystów. Szczęśliwie, tych zbyt wielu tam nie dociera, więc nie ma katastrofy. W sumie to jeden z większych plusów Azerbejdżanu - kraj ten mało komu kojarzy się z turystyką i mało kto tam jeździ, dzięki temu przez większość czasu ma się święty spokój, a wiele miejsc tylko dla siebie. Upierdliwość ludności miejscowej też jest znikoma, więc zwiedzanie nie jest horrorem na miarę Azji lub popularniejszych miast Europy.
Największy dramat zaliczyliśmy dzięki Baku Card. Po dwóch dniach widzieliśmy, że nie ma sensu kupować karty, którą można ładować - komunikacja miejska jest tak tania, że papierowy bilet wystarczył nam na trzy dni. Gdy chciałem kupić kolejny, z pomocą przyszedł mi azerski młodzieniec, który chciał sobie poćwiczyć angielski. Zaoferował, że kupi nam bilety, bo automat jest taki skomplikowany, że nie podołamy. Dałem mu pieniądze, powiedziałem, co dokładnie chcemy. A on na to kupił nam plastikowe karty do ładowania. Cztery manaty w dupę i musiałem bardzo się trzymać, żeby się nie wydrzeć, że jak nie rozumie, to niech, kurwa, nie pomaga, bo więcej szkody niż pożytku. Podziękowałem przez zaciśnięte zęby, westchnąłem ciężko nad straconymi pieniędzmi i poszedłem doładować te wspaniałe karty. Tu oczywiście okazało się, że automaty działające to wystawiono na lotnisku, ale w mieście to już są takie zdezelowane maszyny, które bardziej nie działają niż działają. W efekcie nie udało mi się doładować karty - z kilkunastu monet jakie wrzuciłem, maszyna przyjęła tylko kilka. Starszy pan zamienił mi niektóre z moich kapików na swoje, ale nawet po tym manewrze mieliśmy jedynie 0,9, a karty nie można doładować kwotą mniejszą niż jeden manat. Z pomocą pana wydrukowaliśmy papier (maszyna nie oddaje pieniędzy) i poszliśmy do metra. Bardzo nas cieszyło, że zamiast iść coś pooglądać, to możemy odkrywać wątpliwe uroki zbiorkomu stolicy Azerbejdżanu. W metrze oddano nam 0,9, co je maszyna wzięła. Według wszystkich informacji, powinni też oddać po 2 manaty za Baku Card. Pan powiedział, że nie odda. Porozmawialiśmy dość długo na ten temat, poinformowałem go, że jego pracodawca oficjalnie reklamuje się, że Baku Card można oddać, ale pan powiedział, że on jej nie weźmie. Wkurwiłem się i wieczorem napisałem maila do odpowiedniego miejsca. Następnego dnia dostałem odpowiedź:
Dear Jenot
well, officially you can get a refund, the other reason is why they didn't do it? perhaps just didn't want to bother. One can launch a complain to managing authority but am not really sure about the procedure. But they definitely should have made you a refund at the first request.
Yours sincerely,
Communications director,
Zaur XXXXXXX
To jest po prostu piękne - no oficjalnie tak, ale im się nie chce i nic się z tym nie da zrobić, tak jest i tyle, na chuj robić problem? Potem zaś krążą takie rzewne opowieści jak to biednie i ciężko. Może dlatego, że korupcja, lenistwo i niekompetencja? Przyznam, że tak mnie rozbawili, że w pewnym sensie się ucieszyłem z tej całej przygody. Baku Card używam jako zakładki do książki, jest to jakaś pamiątka, chociaż mam też ciekawsze.
Swego czasu Aligator robił kurs nauczycielski z dziewczętami z Azerbejdżanu. Jeszcze zanim je poznałem, wiedziałem jedno - azerskie imiona żeńskie niesamowicie rozpalają wyobraźnię - Guntakin, Guney, Zeynad, Nuhra, przy tym dagestańskie Patimat brzmi jak pseudonim wyuzdanej portowej striptizerki. Wykorzystaliśmy tę znajomość i dzięki temu pewnego wieczora mogliśmy zobaczyć jak żyją ludzie, a konkretnie azerska klasa średnia. Bogactwa nie było, bizantyjskiego przepychu brakowało, ostatecznie zastaliśmy kilka osób na średnim metrażu. Najbardziej jednak dziwiła nas ascetyczność pomieszczeń, z naszego punktu widzenia było tam strasznie pusto. Z ich punktu widzenia, każdy dom w Europie przeładowany jest przedmiotami i należałoby przynajmniej z połowę z nich pochować (co zresztą uczyniły, gdy kiedyś były w Polsce). Nasz wegetarianizm wzbudził nieco popłochu, ale udało się podjąć nas jedzeniem bezmięsnym. Przy tym jakie one miały mięso dla siebie... Niebiosom dziękowaliśmy, że nie jemy mięsa. Aż trudno uwierzyć, że takie ładne Azerki mogą jeść coś tak odrażająco cuchnącego, pełnego tłuszczu, kości i mięsa, które w niektórych miejscach miało odcienie czerni. Z rozmów udało nam się ustalić, że mimo wpisu w Lonely Planet, to policja w Baku ma ogólnie wyjebane na rzeczy w stylu przechodzenie ulicy na dziko i tylko od przypadku do przypadku pozbiera jakieś łapówki, a to raczej od lokalnych, a nie turystów. Nie zdziwiło nas, że egzamin na prawo jazdy jest absolutną fikcją, uprawnienia można sobie kupić, a ktoś kto chciałby je robić po bożemu, odbierany jest jako wariat, mąciciel i podejrzany. W efekcie ruch uliczny wygląda tak sobie, lepiej niż w Indiach i Chinach, ale nieco gorzej niż w Rosji.
Nie przeżyliśmy przesadnego zaskoczenia, gdy dowiedzieliśmy się, że rodzina wywiera presję w kwestii brania ślubu i mnożenia się, również nie pomdleliśmy, gdy opowiedziano nam o dramatycznym skażeniu przyrody, w tym jezior. Głodowe emerytury? Nie, niemożliwe, w byłej republice sowieckiej? To musi być kłamstwo! Im człowiek dłużej żyje, tym mniej niespodzianek go spotyka. Tu jednak czekało nas coś pięknego: odkąd gruchnął kryzys, sobota stała się dniem pracującym. Jedna z nich jednak miała ludzkiego pana, który pozwalał im wychodzić aż GODZINĘ wcześniej w soboty. W ten sposób jej tydzień pracy wynosił 47 godzin tygodniowo, przy pensji takiej jak wtedy, gdy miała tych godzin 40. Zachciało się obalać socjalizm i wychodzić z ZSRR? Zaraz się jeszcze dowiedzą, że ten kryzys taki straszny, że i w niedziele trzeba robić, no tak tylko po 6 godzin niech będzie. W świetle tych opowieści prawdziwie szokowały informacje o tym, że młodzież chce uciekać, masowo uczy się angielskiego i/lub rosyjskiego, bo przyszłość wydaje im się malować w dość ciemnych barwach. Sam rosyjski ma status z czasów ZSRR, odbierany jest jako język wykształconych i elit, aż do takiego stopnia, że niektórzy się lansują, że nie znają azerskiego - bo chodzą do szkół z wykładowym rosyjskim.
Jedną z największych atrakcji całego kraju (a zaszalejmy: Kaukazu) jest Qobustan, oddalone kilkadziesiąt kilometrów od Baku miejsce, gdzie w odległości kilku kilometrów możemy podziwiać błotne wulkany i petroglify. Można dostać się tam w wersji łatwiejszej, ale znacznie mniej pasjonującej - wykupując wycieczkę, nasz hostel chciał 160 manatów za samochód. Ponieważ było nas tylko dwoje, wyszłoby po 80 za twarz, trochę dużo. Internet donosił, że da się tam dostać za grosze zbiorkomem, a taksówkę wynająć dopiero na miejscu. Dopiero ta wyprawa pozwoliła nam należycie ocenić rozmiar Baku - po przedmieściach jechaliśmy dobre 40 minut, głównie po szerokiej drodze bez świateł, co jakiś czas kogoś wysadzając lub zbierając. Wiedzieliśmy, że przesiąść mamy się przy centrum handlowym Dina. Spodziewaliśmy się - zwiedzeni nazwą - centrum handlowego. Zamiast tego wjechaliśmy w dramatyczny trzeci świat, w którym budy, pospiesznie sklejone jakieś 20 lat temu, oferowały produkty wiadomej jakości z Chińskiej Republiki Ludowej. Kupujących nie brakowało, tak jak i ruchu w interesie. Centrum ciągnęło się solidny kawał drogi (która z okazji dotarcia do tej świątyni konsumpcjonizmu zamieniła się w trakt). Gdy nas wysadzono, to myśleliśmy, że to jakaś pomyłka. Jakieś bloki betonu przy stacji benzynowej, kilka metrów dalej była toaleta publiczna. Dookoła wesoło fruwały śmieci, toczyły się puszki, a słoneczne promienie odbijały w pustych butelkach. Nie brakowało też odpadów nieco mniej banalnych - a to worek jutowy, a to kanisterek po oleju. Byłem pewien, że utkniemy tam na kilka godzin i skończy się na powrocie do Baku. Oczywiście myliłem się, w kilka minut później jechaliśmy do Qobustanu - bo ta zapadła stacja benzynowa za centrum handlowym okazała się być jakimś lokalnym węzłem komunikacyjnym. Kierowca jeszcze upewniał się, że zależy nam na atrakcji turystycznej, a nie na samej mieścinie. Gdy kilka razy potwierdziłem, że rysunki skalne, a nie jakaś bieda, mogłem oglądać jaki ten Azerbejdżan piękny. Śmieci, śmieci i śmieci. Co jakiś czas szyb naftowy, trochę Morza Kaspijskiego, ale dominowała półpustynia. Brzydko i smutno.
Intrygujące jest to, że do dwóch największych atrakcji kraju dostać się da jedynie korzystając z transportu taksówkowego. Po krótkich negocjacjach wsiedliśmy z panem i ruszyli w stronę pierwszej z nich, czyli wulkanów błotnych. Mnie by było szkoda samochodu na takie klepisko. Śmieci, śmieci, tony śmieci, jakieś smutne pozostałości trakcji elektrycznej, krajobraz księżycowy. W końcu dotarliśmy do wulkanów i zaczęło to wyglądać intrygująco, okolice z cyklu całkowity koniec świata. Dookoła pełno wulkaników błotnych, niektóre wesoło bulgoczące i plujące trochę błotem. Turystów kilku było, ale nie mieliśmy problemu, żeby móc znaleźć sobie obiekt dla samych siebie i poobserwować jak to gulgocze. Wulkany Qobustanu były swego czasu finalistami konkursu na nowe siedem cudów świata, ale przegrały. Dzięki temu nie ma tam wściekłej liczby turystów, nikt nie sprzedaje niczego, a cała atrakcja jest za darmo, chodzić można wszędzie, a jak ktoś miałby specjalne życzenie, to może się i w tym wulkanie wytarzać.
Dear Jenot
well, officially you can get a refund, the other reason is why they didn't do it? perhaps just didn't want to bother. One can launch a complain to managing authority but am not really sure about the procedure. But they definitely should have made you a refund at the first request.
Yours sincerely,
Communications director,
Zaur XXXXXXX
To jest po prostu piękne - no oficjalnie tak, ale im się nie chce i nic się z tym nie da zrobić, tak jest i tyle, na chuj robić problem? Potem zaś krążą takie rzewne opowieści jak to biednie i ciężko. Może dlatego, że korupcja, lenistwo i niekompetencja? Przyznam, że tak mnie rozbawili, że w pewnym sensie się ucieszyłem z tej całej przygody. Baku Card używam jako zakładki do książki, jest to jakaś pamiątka, chociaż mam też ciekawsze.
Swego czasu Aligator robił kurs nauczycielski z dziewczętami z Azerbejdżanu. Jeszcze zanim je poznałem, wiedziałem jedno - azerskie imiona żeńskie niesamowicie rozpalają wyobraźnię - Guntakin, Guney, Zeynad, Nuhra, przy tym dagestańskie Patimat brzmi jak pseudonim wyuzdanej portowej striptizerki. Wykorzystaliśmy tę znajomość i dzięki temu pewnego wieczora mogliśmy zobaczyć jak żyją ludzie, a konkretnie azerska klasa średnia. Bogactwa nie było, bizantyjskiego przepychu brakowało, ostatecznie zastaliśmy kilka osób na średnim metrażu. Najbardziej jednak dziwiła nas ascetyczność pomieszczeń, z naszego punktu widzenia było tam strasznie pusto. Z ich punktu widzenia, każdy dom w Europie przeładowany jest przedmiotami i należałoby przynajmniej z połowę z nich pochować (co zresztą uczyniły, gdy kiedyś były w Polsce). Nasz wegetarianizm wzbudził nieco popłochu, ale udało się podjąć nas jedzeniem bezmięsnym. Przy tym jakie one miały mięso dla siebie... Niebiosom dziękowaliśmy, że nie jemy mięsa. Aż trudno uwierzyć, że takie ładne Azerki mogą jeść coś tak odrażająco cuchnącego, pełnego tłuszczu, kości i mięsa, które w niektórych miejscach miało odcienie czerni. Z rozmów udało nam się ustalić, że mimo wpisu w Lonely Planet, to policja w Baku ma ogólnie wyjebane na rzeczy w stylu przechodzenie ulicy na dziko i tylko od przypadku do przypadku pozbiera jakieś łapówki, a to raczej od lokalnych, a nie turystów. Nie zdziwiło nas, że egzamin na prawo jazdy jest absolutną fikcją, uprawnienia można sobie kupić, a ktoś kto chciałby je robić po bożemu, odbierany jest jako wariat, mąciciel i podejrzany. W efekcie ruch uliczny wygląda tak sobie, lepiej niż w Indiach i Chinach, ale nieco gorzej niż w Rosji.
Nie przeżyliśmy przesadnego zaskoczenia, gdy dowiedzieliśmy się, że rodzina wywiera presję w kwestii brania ślubu i mnożenia się, również nie pomdleliśmy, gdy opowiedziano nam o dramatycznym skażeniu przyrody, w tym jezior. Głodowe emerytury? Nie, niemożliwe, w byłej republice sowieckiej? To musi być kłamstwo! Im człowiek dłużej żyje, tym mniej niespodzianek go spotyka. Tu jednak czekało nas coś pięknego: odkąd gruchnął kryzys, sobota stała się dniem pracującym. Jedna z nich jednak miała ludzkiego pana, który pozwalał im wychodzić aż GODZINĘ wcześniej w soboty. W ten sposób jej tydzień pracy wynosił 47 godzin tygodniowo, przy pensji takiej jak wtedy, gdy miała tych godzin 40. Zachciało się obalać socjalizm i wychodzić z ZSRR? Zaraz się jeszcze dowiedzą, że ten kryzys taki straszny, że i w niedziele trzeba robić, no tak tylko po 6 godzin niech będzie. W świetle tych opowieści prawdziwie szokowały informacje o tym, że młodzież chce uciekać, masowo uczy się angielskiego i/lub rosyjskiego, bo przyszłość wydaje im się malować w dość ciemnych barwach. Sam rosyjski ma status z czasów ZSRR, odbierany jest jako język wykształconych i elit, aż do takiego stopnia, że niektórzy się lansują, że nie znają azerskiego - bo chodzą do szkół z wykładowym rosyjskim.
Jedną z największych atrakcji całego kraju (a zaszalejmy: Kaukazu) jest Qobustan, oddalone kilkadziesiąt kilometrów od Baku miejsce, gdzie w odległości kilku kilometrów możemy podziwiać błotne wulkany i petroglify. Można dostać się tam w wersji łatwiejszej, ale znacznie mniej pasjonującej - wykupując wycieczkę, nasz hostel chciał 160 manatów za samochód. Ponieważ było nas tylko dwoje, wyszłoby po 80 za twarz, trochę dużo. Internet donosił, że da się tam dostać za grosze zbiorkomem, a taksówkę wynająć dopiero na miejscu. Dopiero ta wyprawa pozwoliła nam należycie ocenić rozmiar Baku - po przedmieściach jechaliśmy dobre 40 minut, głównie po szerokiej drodze bez świateł, co jakiś czas kogoś wysadzając lub zbierając. Wiedzieliśmy, że przesiąść mamy się przy centrum handlowym Dina. Spodziewaliśmy się - zwiedzeni nazwą - centrum handlowego. Zamiast tego wjechaliśmy w dramatyczny trzeci świat, w którym budy, pospiesznie sklejone jakieś 20 lat temu, oferowały produkty wiadomej jakości z Chińskiej Republiki Ludowej. Kupujących nie brakowało, tak jak i ruchu w interesie. Centrum ciągnęło się solidny kawał drogi (która z okazji dotarcia do tej świątyni konsumpcjonizmu zamieniła się w trakt). Gdy nas wysadzono, to myśleliśmy, że to jakaś pomyłka. Jakieś bloki betonu przy stacji benzynowej, kilka metrów dalej była toaleta publiczna. Dookoła wesoło fruwały śmieci, toczyły się puszki, a słoneczne promienie odbijały w pustych butelkach. Nie brakowało też odpadów nieco mniej banalnych - a to worek jutowy, a to kanisterek po oleju. Byłem pewien, że utkniemy tam na kilka godzin i skończy się na powrocie do Baku. Oczywiście myliłem się, w kilka minut później jechaliśmy do Qobustanu - bo ta zapadła stacja benzynowa za centrum handlowym okazała się być jakimś lokalnym węzłem komunikacyjnym. Kierowca jeszcze upewniał się, że zależy nam na atrakcji turystycznej, a nie na samej mieścinie. Gdy kilka razy potwierdziłem, że rysunki skalne, a nie jakaś bieda, mogłem oglądać jaki ten Azerbejdżan piękny. Śmieci, śmieci i śmieci. Co jakiś czas szyb naftowy, trochę Morza Kaspijskiego, ale dominowała półpustynia. Brzydko i smutno.
Intrygujące jest to, że do dwóch największych atrakcji kraju dostać się da jedynie korzystając z transportu taksówkowego. Po krótkich negocjacjach wsiedliśmy z panem i ruszyli w stronę pierwszej z nich, czyli wulkanów błotnych. Mnie by było szkoda samochodu na takie klepisko. Śmieci, śmieci, tony śmieci, jakieś smutne pozostałości trakcji elektrycznej, krajobraz księżycowy. W końcu dotarliśmy do wulkanów i zaczęło to wyglądać intrygująco, okolice z cyklu całkowity koniec świata. Dookoła pełno wulkaników błotnych, niektóre wesoło bulgoczące i plujące trochę błotem. Turystów kilku było, ale nie mieliśmy problemu, żeby móc znaleźć sobie obiekt dla samych siebie i poobserwować jak to gulgocze. Wulkany Qobustanu były swego czasu finalistami konkursu na nowe siedem cudów świata, ale przegrały. Dzięki temu nie ma tam wściekłej liczby turystów, nikt nie sprzedaje niczego, a cała atrakcja jest za darmo, chodzić można wszędzie, a jak ktoś miałby specjalne życzenie, to może się i w tym wulkanie wytarzać.
Już po tym byliśmy pod wrażeniem, a czekały na nas petroglify. Kolejny dzień podbudował pozycję Azerbejdżanu na miejscu lidera muzeów - znowu wszystko było ciekawe, w dobrym angielskim, z wielką ilością obrazków i rzeczy do poklikania. Siedzieliśmy w tym muzeum dość długo, więc gdy wyszliśmy, to nasz kierowca chciał nas zabrać z powrotem na przystanek autobusowy. Pozwoliliśmy sobie zirytować go nieco życząc sobie, żeby jednak zawiózł nas jeszcze parę kilometrów dalej, bo poza muzeum, to interesowałyby nas petroglify na żywo. Sapiąc z irytacji zabrał nas do głównej atrakcji kraju. Nie wiem, kurwa, czy myślał, że zmieniliśmy zdanie? Że nie chcemy jednak tego oglądać? Przytachaliśmy się, kupiliśmy bilety wstępu, zapłacili za jego wjazd, a potem uznaliśmy, 'a, jebać petroglify, wulkany wystarczą!'? Dzięki wszystkim moim podróżom napiszę kiedyś monografię o taksiarzach świata - dokąd nie pojedziesz króluje kombinatorstwo, nachalność, bezczelność i w miarę możliwości, omijanie podatków. Azerbejdżan to i tak nieźle, a pan łaskawie zawiózł nas dokąd chcieliśmy i przecierpiał, że oglądaliśmy tysiącletnie malunki przez dłuższą chwilę, bo skoro już przyciągnęliśmy się do Kraju Ognia, to chcieliśmy zobaczyć coś z jego największej atrakcji turystycznej.
Powrót do Baku udało nam się odbyć za pomocą transportu publicznego i kosztował nas kapiki, dokładnie 50. Czyli mimo sporej odległości, da się dostać do Qobustanu za jakąś złotówkę (plus taksi opłata, plus wstęp do muzeum). W skali różnych pułapek turystycznych, jest to bardzo niski poziom trudności, wręcz rozczarowujący.
Z całego pobytu w Baku najbardziej zapadł nam w pamięć jeden z obywateli bywszego Związku Radzieckiego. Muhammad z Tadżykistanu. Dzielił z nami hostel i nie miał zbyt wiele do roboty. Gdy go poznałem, zagaił do mnie po angielsku. Był się w stanie komunikować, ale dość szybko przeszliśmy na rosyjski. Decyzji mogłem pożałować w kilka minut potem, gdy poprosił mnie o rolę tłumacza w jego dynamicznie rozwijającym się biznesie. Interes stulecia zasadzał się na sprzedaży gazu ziemnego z Rosji do Indii. Po drodze kluczową rolę odegrać miała ojczyzna Muhammada. Tadżykistan. Hindus po angielsku mówił nieco lepiej, ale nie do końca rozumiał, co też się dzieje. Tłumaczyłem więc, że Muhammad ma wtyki w Gazpromie i że jest mu w stanie załatwić gaz. Tamten miał się zająć transportem gazu z Tadżykistanu do Indii. Zapewne transport tego przez Pakistan byłby świetną zabawą, ale zachowałem swoje myśli dla siebie i tłumaczyłem te negocjacje, które zasadzały się na tym, że Muhammad chciał, żeby Hindus do niego oddzwonił. I tak w tym miejscu, gdzie Europa spotyka Azję, w kraju, w którego całą historię wpisany jest ogień, mogłem pośredniczyć w interesach pomiędzy wysokiej klasy wspólnikami z krajów dynamicznie się rozwijających.
Kolejnego dnia poinformował mnie, że zmienia rynek inwestycyjny. Na Jewro Sajuz, bo Unia Europejska zużywa dużo mazutu. Nie znam się na tym, ale jakoś nie wydaje mi się, że polityka energetyczna UE miałaby być powiązana z 'oleistą cieczą będąca pozostałością po destylacji niskogatunkowej ropy naftowej'. Znowu zachowałem swoje przemyślenia dla siebie i odpowiedziałem według swojej wiedzy na temat możliwości sprowadzenia mazutu do Polski. Odpowiedź zacząłem od tego, że Jewro Sajuz to takie magiczne miejsce, gdzie papiery jednak wypada mieć w porządku i że z racji tego, że obecnie na Rosję nałożoną są sankcje, a póki co jeszcze nie mamy granicy z Tadżykistanem, to nie bardzo widzę możliwości importowania jakichś wielkich ilości czegokolwiek. Padło pytanie o Krosno i możliwości inwestycji w Krośnie. 'Huta szkła' - tyle byłem w stanie z siebie wydusić. A czy w Krośnie jest lotnisko? Na to odpowiedź też znałem, ale jeżeli narodowa polityka rozwoju będzie dalej szła znanymi nam torami, to kto wie, może wkrótce w Krośnie powstanie lotnisko, a tadżyckie firmy będą tam przysyłały swoje towary, w tym i mazut. Temat umarł, następnego dnia Muhammad miał kolejną wizję: on będzie sprowadzał do Polski owoce i warzywa. Trochę mi się kończyła cierpliwość, o ile jeszcze opowieści o tym, że Tadżykistan to najpiękniejszy kraj świata, pokryty w 93% przez góry zniosę, o tyle piłowanie mi, że potrzebny jest pośrednik do importu owoców i warzyw, uważam za nieco wykańczające. Co więcej, pan bardzo chciał się zaprzyjaźnić z Aligatorem i co chwilę odczuwał potrzebę zrobienia sobie zdjęcia i przytulenia się. Istnieje poetyka hostelu, istnieje poetyka podróżowania, ale istnieje też mordercza upierdliwość. Po drugim dniu Muhammad zaczął wpadać w ten rejestr. To, czego przez dwa lata nie dokonali rosyjscy nacjonaliści opowiadając mi o Tadżykach, on przebił z nawiązką w cztery dni, a właściwie w dwa.
Po nacieszeniu się Baku postanowiliśmy jechać do Sheki, a Muhammad stwierdził, że na pewno będzie nam jego brakowało. Mimo delikatnych sugestii, że nie, on nie dawał się przekonać. W końcu wyszliśmy z hostelu, żeby po dotarciu na przystanek stwierdzić, że już na nas tam czeka. Cały jego dobytek mieścił się w plastikowej siatce - oto co znaczy hipsterskie hasło 'travel light'. Zdurnieliśmy. Zrobiliśmy w tył zwrot i pojechali w drugą stronę. Dopiero na wielkim i koszmarnie chaotycznym dworcu (dla ułatwienia nie da się tam dojechać metrem), pozwoliliśmy sobie odetchnąć z pewną ulgą. O ile jeszcze początkowo zastanawialiśmy się, czy jechać autobusem, czy marszrutką, to gdy zobaczyliśmy jak straszny burdel panuje w tym węźle komunikacyjnym, chwyciliśmy pierwsze, co było pod ręką.
Z całego pobytu w Baku najbardziej zapadł nam w pamięć jeden z obywateli bywszego Związku Radzieckiego. Muhammad z Tadżykistanu. Dzielił z nami hostel i nie miał zbyt wiele do roboty. Gdy go poznałem, zagaił do mnie po angielsku. Był się w stanie komunikować, ale dość szybko przeszliśmy na rosyjski. Decyzji mogłem pożałować w kilka minut potem, gdy poprosił mnie o rolę tłumacza w jego dynamicznie rozwijającym się biznesie. Interes stulecia zasadzał się na sprzedaży gazu ziemnego z Rosji do Indii. Po drodze kluczową rolę odegrać miała ojczyzna Muhammada. Tadżykistan. Hindus po angielsku mówił nieco lepiej, ale nie do końca rozumiał, co też się dzieje. Tłumaczyłem więc, że Muhammad ma wtyki w Gazpromie i że jest mu w stanie załatwić gaz. Tamten miał się zająć transportem gazu z Tadżykistanu do Indii. Zapewne transport tego przez Pakistan byłby świetną zabawą, ale zachowałem swoje myśli dla siebie i tłumaczyłem te negocjacje, które zasadzały się na tym, że Muhammad chciał, żeby Hindus do niego oddzwonił. I tak w tym miejscu, gdzie Europa spotyka Azję, w kraju, w którego całą historię wpisany jest ogień, mogłem pośredniczyć w interesach pomiędzy wysokiej klasy wspólnikami z krajów dynamicznie się rozwijających.
Kolejnego dnia poinformował mnie, że zmienia rynek inwestycyjny. Na Jewro Sajuz, bo Unia Europejska zużywa dużo mazutu. Nie znam się na tym, ale jakoś nie wydaje mi się, że polityka energetyczna UE miałaby być powiązana z 'oleistą cieczą będąca pozostałością po destylacji niskogatunkowej ropy naftowej'. Znowu zachowałem swoje przemyślenia dla siebie i odpowiedziałem według swojej wiedzy na temat możliwości sprowadzenia mazutu do Polski. Odpowiedź zacząłem od tego, że Jewro Sajuz to takie magiczne miejsce, gdzie papiery jednak wypada mieć w porządku i że z racji tego, że obecnie na Rosję nałożoną są sankcje, a póki co jeszcze nie mamy granicy z Tadżykistanem, to nie bardzo widzę możliwości importowania jakichś wielkich ilości czegokolwiek. Padło pytanie o Krosno i możliwości inwestycji w Krośnie. 'Huta szkła' - tyle byłem w stanie z siebie wydusić. A czy w Krośnie jest lotnisko? Na to odpowiedź też znałem, ale jeżeli narodowa polityka rozwoju będzie dalej szła znanymi nam torami, to kto wie, może wkrótce w Krośnie powstanie lotnisko, a tadżyckie firmy będą tam przysyłały swoje towary, w tym i mazut. Temat umarł, następnego dnia Muhammad miał kolejną wizję: on będzie sprowadzał do Polski owoce i warzywa. Trochę mi się kończyła cierpliwość, o ile jeszcze opowieści o tym, że Tadżykistan to najpiękniejszy kraj świata, pokryty w 93% przez góry zniosę, o tyle piłowanie mi, że potrzebny jest pośrednik do importu owoców i warzyw, uważam za nieco wykańczające. Co więcej, pan bardzo chciał się zaprzyjaźnić z Aligatorem i co chwilę odczuwał potrzebę zrobienia sobie zdjęcia i przytulenia się. Istnieje poetyka hostelu, istnieje poetyka podróżowania, ale istnieje też mordercza upierdliwość. Po drugim dniu Muhammad zaczął wpadać w ten rejestr. To, czego przez dwa lata nie dokonali rosyjscy nacjonaliści opowiadając mi o Tadżykach, on przebił z nawiązką w cztery dni, a właściwie w dwa.
Po nacieszeniu się Baku postanowiliśmy jechać do Sheki, a Muhammad stwierdził, że na pewno będzie nam jego brakowało. Mimo delikatnych sugestii, że nie, on nie dawał się przekonać. W końcu wyszliśmy z hostelu, żeby po dotarciu na przystanek stwierdzić, że już na nas tam czeka. Cały jego dobytek mieścił się w plastikowej siatce - oto co znaczy hipsterskie hasło 'travel light'. Zdurnieliśmy. Zrobiliśmy w tył zwrot i pojechali w drugą stronę. Dopiero na wielkim i koszmarnie chaotycznym dworcu (dla ułatwienia nie da się tam dojechać metrem), pozwoliliśmy sobie odetchnąć z pewną ulgą. O ile jeszcze początkowo zastanawialiśmy się, czy jechać autobusem, czy marszrutką, to gdy zobaczyliśmy jak straszny burdel panuje w tym węźle komunikacyjnym, chwyciliśmy pierwsze, co było pod ręką.