- Give me taka – przemówiły po angielsku.
Usłyszawszy to, zrozumiałem, że ich spotkanie z panem służyło nauce języka angielskiego. Niepotrzebnie, termin „taka” nie jest przesadnie trudny do opanowania dla obcokrajowca. Byłem jednak pod wrażeniem. Jest podejście do uczenia zwane Task-Based Learning – uczniom daje się rzeczy, które mają zrobić (np. zaplanuj dwa tygodnie objazdu po Tajlandii), z wiarą, że oni sami będą używać potrzebnego języka, a jak nie będą znali, to zapytają. W ten sposób nie męczysz ich tym, że czasownik i dopełnienie, tylko że „mówi się tak”. To był idealny przykład tego podejścia: jeżeli chcesz żebrać od białego, to potrzebny ci jest tryb rozkazujący, zaimek i dopełnienie. Moi młodzi przyjaciele z Chittagong opanowali potrzebne słownictwo w kilka minut, bez uczenia się gramatyki.
Pod wskazanym adresem zastali mnie jego koledzy. Mieli imprezę w nocy i jeszcze się zbierali. Było po 16, więc zastanawiałem się, czy zalali pałę, czy też nie. Wszyscy palili w ilościach hurtowych, więc siedziałem z nimi, dziękowałem za jedzenie z mięsem i odpowiadałem na trochę pytań. Widziałem, że Ali to w miarę moje klimaty: na ścianach plakat koncertowy Guns’n’Roses, Bob Marley, Beatlesi, a nie wielki meczet w Mekce. Pojawił się po 17, koledzy poszli i rozpoczęliśmy rozmowy. Ali był kiedyś DJem, ale porzucił tę karierę na rzecz pracy w banku. Oczywiście nie dlatego, że w banku gorzej płacili i było więcej zabawy. Okazało się, że jeździł na koncerty po krajach takich. jak Dubaj i Tajlandia.
„Nikt nigdy nie przyjeżdża do Bangladeszu” – padło w trakcie jednej z naszych rozmów. Dotyczyło to artystów, ale też nie jest daleko od opisania popularności kraju pośród turystów.
Ech, ale jednak szkoda. Wyobrażam sobie te obłędne gigi, Slayer w Chittagong, Billie Eilish w Dhace. Przy ich poziomie organizacji i standardach, artyści by tego nie przeżyli. Współczuję jednak ludziom takim jak Ali, bo dla nich każdy koncert to wielka wyprawa i potężne wydatki. Do tego, jak każdy inny z ludzi, którzy mnie podejmowali, Ali wspominał o upierdliwości i koszcie zdobywania wiz. Naprawdę, mieć paszport Bangladeszu to wyciągnąć bardzo krótką słomkę w temacie obywatelstw.
Drugiego dnia wstaliśmy dość późno. Wzięliśmy wspólnie transport i pojechali, on do pracy, ja zwiedzać.
„Nie wiem, co chcesz zwiedzać w Chittagong, to miasto to jeden wielki syf” – rzucił mi na zachętę.
Chciałem zobaczyć, jak tną statki na żyletki. Niestety, Ali powiedział, że odkąd BBC zrobiło film dokumentalny o warunkach pracy, białych nie chcą wpuszczać. „70%, że cię nie wpuszczą, 30%, że tak. Szkoda czasu, bo w jedną stronę pojedziesz jakieś półtorej godziny i może się okazać, że po nic.” Miejsce stało się „popularne” (czytaj: czasem jakiś turysta tam pojedzie) odkąd pojawiło się w The Avengers: The Age of Ultron. Ali mówił, że najfajniejszy widok jest, gdy wyciągają statek na plażę – rozpędzają go i lecą nim w stronę brzegu jak najszybciej się da. Im dalej wjedzie, tym potem łatwiej pracować. A warunki pracy są wiadome, przy czym zajęcie podobno nie jest źle płatne. Problemem jest ilość wypadków i średnia wieku pracowników: dzieciaki z wiosek przybywają do dużego miasta, chcą się szybko dorobić, a potem dochodzi do tragedii. Chętnych nie brak, rotacja solidna.
Jest jakaś 12, względne centrum miasta. Idzie biały chłop, a na nim wiszą płaczące dzieci. Chłop powtarza, żeby go puścili, ale one nie słuchają. Cała ulica się patrzy, lokalni krzyczą na swoich rodaków.
Dzieci nie puszczają.
Mnie szlag trafia.
W końcu jakiś starszy facet coś powiedział i zostawiły mnie w spokoju. W tym momencie Chittagong przebiło Dhakę pod względem chujowatości: właściwie jedyna atrakcja (wyjebanie wielki cudzysłów na to słowo) nie działa, a upierdliwość ludności lokalnej bije absolutnie wszystkie rekordy i przekracza wszystkie możliwe granice.
Do tego napatoczył się student, który chciał ze mną ćwiczyć angielski. Przez następne czterdzieści minut spacerowaliśmy wspólnie. Powiedziałem, że chcę na pamiątkę jakieś kulinaria. Próbowaliśmy jeszcze po drodze do sklepu zahaczyć niby zabytkowy kościół, ale był zamknięty. W duszy dziękowałem niebiosom, że następnego dnia wyjadę z tego kraju. Trafiły się jakieś murale lokalnych bohaterów, już np. Rahmana i jego żonę rozpoznawałem bez problemu, jakiegoś poetę o nazwisku Islam też kilka razy widziałem, a pozostałych wyjaśniał mi mój nowy przyjaciel. Wyjaśniał, czyli mówił, że to polityk, pisarz lub ważny człowiek. Kobiet nie było za wiele, ale nawet ze dwie się załapały.
Cmentarz jest na liście atrakcji miasta, żeby wejść musiałem wpisać się do księgi gości. No cóż, jest to cmentarz, gdzie leżą ludzie z zachodu. Wychodzi, że cała II Wojna Światowa to byli ludzie zachodu, których zabijali Japończycy w jakiejś Birmie, Bangladeszu, ewentualnie więzili w Tajlandii. Cmentarz hełmu nie zdejmuje, ale miałem pewien ukryty cel. Na 16 umówiłem się z Adlibem, chłopakiem, którego znalazłem na Couchsurfing. Unikatowy w jego profilu był wpis o tym, że uwielbia Cohena. Fan Cohena w Bangladeszu? Zawsze wiedziałem, że ta muzyka jest międzykulturowa, ale Bangladesz? Chittagong? Kilka dni wcześniej uznałem, że warto się odezwać. Chłop mi odpisał, że mieszka z rodzicami i że nie może mnie przyjąć, ale chętnie się spotka. Dlatego więc tego sierpniowego popołudnia siedziałem na trawniku przed cmentarzem, co kilka minut mówiłem lokalnym, że mogę sobie z nimi zrobić zdjęcie, ale ogólnie, to zapraszam ich, żeby wypierdalali. Przypadkiem spotkałem Polaka farbowanego na Niemca. To znaczy on zaczął po angielsku, po chwili doszliśmy do tego, że jest z Niemiec, a po kolejnej, że z Polski, bo był Polakiem w drugim pokoleniu. Nawzajem mówiliśmy sobie, że nigdy w życiu nie wpadlibyśmy na to, że spotka się kogoś z tak średnio popularnego kraju jak Polska w środku Bangladeszu. Po kilku zdaniach pożegnaliśmy się. Chwilę potem przyszedł Adlib.
Dużo rozmawialiśmy. Podobnie jak inni przeze mnie poznani, Adlib dokładał starań, żeby wyjechać z raju. A raczej dokładała jego rodzina, bo jemu wydawało się wszystko wisieć w dość buddyjski sposób. Studiował prawo i nie miał złudzeń co do siły dyplomu z Bangladeszu. Było już ciemno, udaliśmy się w drogę na spotkanie w centrum handlowym moim gospodarzem z CS, Alim, z którym przepisaliśmy, że pijatyka. Tak więc, z Adlibem gadałem, że pamiątki, a z Alim, że pato. Gdy wychodziliśmy na trzecim piętrze wielkiego centrum handlowego, wpadliśmy na siebie. Otworzyły się drzwi windy, zobaczyliśmy Alego, a powietrze przeszył krzyk:
- Kurwa, ty chuju, wiedziałem, że tu będziesz!
Od jakichś dwudziestu lat uważam, że w ten sposób adresuje się tylko lubianych ludzi. Nie przejechałem się na tym w Krakowie, nie przejechałem też w Chittagong. Okazało się, że moi ludzie znają się z jakichś dawnych lat i klubów. Adlib szybko nas pożegnał, wspólnie z Alim kupiliśmy najbardziej bangladeskie pamiątki świata: kubek z napisem „najlepsza matka świata” w Bengali i torebkę od designera, który szyje w – nikt nie uwierzy! – Bangladeszu. Moja misja Bangladesz dobiegała końca.
Zostawało wieczór wcześniej umówione pijaństwo. Po dłuższych przygodach ze zdobywaniem rikszy (patrz powtórka z tego, że jak się jest z białym, to ceny szybują niczym sroczek ziemny, czyli narodowy ptak Bangladeszu), w końcu dojechaliśmy na jakiś koniec miasta, który podług skali Chittagong był w miarę w środku miasta. Weszliśmy po schodach na piętro. Ciemno, patola dookoła, stada ludzi, niektórzy z piwami, niektórzy nieco pijani, wszyscy dość głośni. Żadnych znaków na zewnątrz. Krata, za kratą alkohol i dużo brudu. Dałem Alemu 1500 taka. On coś dorzucił i otrzymaliśmy jakieś dwadzieścia piw 0,33. Wyszliśmy w nastroju święta: UDAŁO SIĘ!!! Mamy piwa!!! Zaznaczę, że sklep miał też wódkę i whisky, ale wyglądały odrażająco. Poza tym następnego dnia miałem być na lotnisku o 8 rano, więc należało swoje karty rozegrać z głową.
Radości związane z prawem w takim kraju jak Bangladesz są niezliczone. Jeżeli chodzi o alkohol, to muzułmanom nie wolno go kupować, a przejście na ateizm nie wchodzi w rachubę. Jednak istnieje kilka furtek: po pierwsze można znaleźć przyjaciela, który ma papiery, że jest np. chrześcijaninem, im kupować wolno. Podobnie sprawa ma się z obcokrajowcami. Jest jeszcze jedno obejście prawa: złapowanie lekarza kwotą około 150 PLN powoduje, że wypisuje on kwit, iż taki a taki musi spożywać alkohol ze względów zdrowotnych. Papier ten uprawnia do PICIA W PRACY. Gdy tylko Ali mi o tym powiedział, zacząłem się zastanawiać, czy by mi to uznali w Warszawie. Oczyma wyobraźni widzę rodziców mych uczniów, którzy ze zrozumieniem kiwają głową, gdy wchodzę na bani i wyjaśniam, że pan doktor kazał mi pić celem podreperowania zdrowia. Taki kwit to niejedyny dokument, który można kupić. Da się też nabyć prawo jazdy. Podobno nawet wszyscy je kupują i gdyby ktoś chciał po ludzku robić kurs na prawo jazdy, to miałby kłopot (słyszałem to samo w Azerbejdżanie, ale tam jak się uprzesz, to pozwolą ci zrobić, tylko będą myśleli, że jesteś bardzo głupi). Ali mówił, że szkoda, że nie mówiłem, że Aligatorowi mogłoby się przydać, bo podobno jest jakaś ścieżka, żeby ten dokument uznano w Unii Europejskiej. W sumie sam mógłbym sobie zrobić motor i ciężarówki, kto wie, co się kiedy przyda. A że jeździć tak sobie tym umiem? Praktyka czyni mistrza.
Koło 22 maszyna ruszyła, dwóch kolegów Alego wpadło i rozpoczęło się spożycie z naciskiem na rozmowy. Obaj dość dużo podróżowali, ale po innych częściach świata niż ja, więc mieli kilkaset pytań o Europę. To nigdy nie są łatwe wymiany zdań, bo co odpowiedzieć na pytanie: czy 50 euro to wystarczy na dzień na Włochy? Jak chcesz zwiedzać, to mniej więcej tyle na muzea wydasz. Jak chcesz pić szlachetne wino Aurora (jakieś 1,2 euro za litr) w najtańszym pokoju w Kalabrii, to spokojnie. Dość szybko zrozumiałem profil turystyczny kolegów Alego, bo zwłaszcza jeden z nich miał miliony opowieści o tym, jak strasznie gdzieś zalał pałę, spóźnił się na samolot, wpakował w kłopoty z obsługą hotelową. Nic z tego nie było jakieś dziko ekstremalne, ale wyszło, że dokąd nie jedzie, to pić zaczyna w samolocie i kończy też, tylko w tym powrotnym za dwa tygodnie. Do takich patologii prowadzą pomysły prohibicji i zabraniania ludziom zwykłego wypicia piwa (porównaj z: Polacy odwiedzają Holandię). Widząc ten profil bardzo polecałem im Rosję, bo tam akurat mają nieco łatwiej z wizą, a jeżeli chodzi o ceny mocnych alkoholi, to trudno lepiej trafić. Podług tej logiki pytałem, czy myśleli kiedyś o Ukrainie i Mołdawii. Kraje zasadniczo są europejskie, wizy raczej nie będą ciężkie do zdobycia, a jeżeli chodzi o picie, to klękajcie narody (i witaj depresjo). Zapytali, czy da się tam dogadać po angielsku, więc pomysł odpadł. Ja pytałem o niszowe destynacje w Indiach, na Sri Lance. Jakoś do Pakistanu nikogo z nich życie jeszcze nie zaciągnęło. Jednak kłuje w ząbki pradawna ojczyzna...
- Na lotnisku będzie działał kantor?
- Tak... O kurwa, nie, przecież tu nie ma.
- Macie międzynarodowy port lotniczy, który stara się przyciągnąć linie lotnicze z całego świata i nie ma tam kantoru?
- No to jest Bangladesz. Może jakiś otworzyli, ja już parę miesięcy nie leciałem stąd. Cholera, że nie wiedziałem wczoraj, bym ci zamienił.
- W sumie to nawet się cieszę, że tak to wychodzi, ten wczorajszy wieczór był zdecydowanie miły i przyjemny, jakoś niepasujący do dużej części pobytu u was.
Zdobycie rikszy wręcz rozczarowało, spodziewałem się horroru na dwadzieścia minut i targów z bluzgami, że biali okradają nasze kobiety, a tu pierwszy zgodził się na ludzką cenę i za 250 taka dojechałem do lotniska. Niestety, Ali miał rację, kantoru nie było. Za to było tanie jedzenie (hamburger za 50 taka, cola chyba po 30 była, kawa 15, ceny sklepowe), otwarta na oścież palarnia, w której siedziały stada. Cieszyłem się pewną popularnością, bo przemyciłem zapalniczkę, większości zabierali.
Kontrola paszportowa zaskoczyła. Pan celnik oglądnął mój paszport, jakieś tam papierki, które miałem od wjazdu do kraju i zapytał, co robię w życiu.
- Uczę angielskiego.
- Naprawdę?
Nie, kurwa, na niby.
- Tak, naprawdę.
- O, bo ja dużo Chomskiego czytałem na studiach. Co pan myśli o jego teoriach lingwistycznych?
7 rano, lotnisko Chittagong. Celnik chce rozmawiać o Chomskym, którego ostatnio czytałem koło 2005 roku.
- Cenię go wielce za lewicowe poglądy społeczno-polityczne – przyszło mi do głowy.
- A co z teoriami przyswajania języka przez dzieci?
- Sprawdzają się – zapewniłem próbując złapać jakieś neurony łopoczącej wiedzy z czasów studiów. Zadowolony taką odpowiedzią, celnik wybił mnie z Bangladeszu.
Jednym z plusów wykonywania mego szlachetnego zawodu jest to, że zna się trochę osób, które pracują w różnych miejscach. Życie Julii złożyło się tak, że mieszka obecnie w Dubaju i zgodziła się spędzić ze mną dzień. Dzięki temu moja przesiadka nie była mordęgą, tylko przyjemnie spędzonym dniem. Dubaj tani nie jest, ale płakałem ze szczęścia mogąc zjeść wegetariańską pizzę, napić się do woli coli zero i ogólnie pobyć w miejscu, które jest dość cywilizowane. Upał dawał w pałę gorzej niż w Bangladeszu, ale klimatyzacja nie rozczarowywała. Gdy trójka nauczycieli spotka się, tematów do rozmów nie brakuje. Mój ulubiony to czego głupiego dowiedziałeś się od uczniów. Drugie miejsce: jak bardzo pracodawca próbuje cię oszukać. To są oceany wspaniałych opowieści, które zakrzywiają czasoprzestrzeń.
Pod wieczór odwieziono mnie na lotnisko. Są gorsze miejsca, żeby czekać na lot niż Dubaj. Moja wielka bangladeska przygoda dobiegała końca. Trudno było mi uwierzyć, że minęły tylko dwa tygodnie odkąd rozpocząłem realizowanie marzenia z dawnych lat. Na pewno nie mogłem powiedzieć, że sobie odpocząłem.
Jeżeli było się już wszędzie.
Jeżeli widziało się wszystko w okolicy (Birmę, Indie, Kambodżę), to wtedy można. Początkowo śmiałem się z tekstów, że o sile Bangladeszu świadczą ludzie, jednak im dłużej tam byłem, tym bardziej mogłem się pod tym podpisać. Atrakcje turystyczne są wielce takie sobie. Komfort podróży żaden, do końca życia nie zapomnę ciągnięcia się autobusami przez pół kraju. Jedzenie smakuje chyba tylko lokalnym, a i tego pewien nie jestem. Atencja ludzi z pięcioma słowami angielskiego potrafi wykończyć. Jakość hoteli jest, w najlepszym razie, akceptowalna, a z tego, co czytałem, zazwyczaj skandaliczna. Cała impreza nie wychodzi jakoś cudownie tanio – jasne, nie jest bardzo drogo, ale nie jest też za darmo. Rozrywek właściwie brak, wieczory to nuda. Jeżeli ktoś bardzo chce mieć z dala od turystów, to jest to pewne rozwiązanie, ale zagęszczenie populacji nie daje szans na samotność. Sprawę ratują wykształceni ludzie, którzy zgadzają się pomagać obcokrajowcom, nierzadko rzucając w kąt całe swoje życia. W żadnym innym kraju Couchsurfing nie działa tak cudownie jak w Bangladeszu. Jest to naprawdę red carpet treatment, które już właściwie zanikło na świecie. Bywa to krępujące, ale pozwala na jakieś częściowe zrozumienie tego gigantycznego burdelu i wywiezienie wspomnień innych niż „tłok, brud, smród, nędza”. Jeżeli jednak człowiek się wkręci, to ubaw może być niezły, chociaż nie aż taki, żeby uznać, że obecne hasło reklamowe kraju "Beautiful Bangladesh" ma wydźwięk inny niż humorystyczny. Poprzednie brzmiało „Come before the tourists come”. Myślę, że nie trzeba się przesadnie spieszyć.
Od razu rzuciłem się redagować CV i pisać, że podczas wakacyjnej wizyty zakochałem się w tym kraju.
Nie, żartuję. Uśmiechnąłem się, wspomniałem sobie śmieci, smród i pogodę. Zamknąłem ofertę i powróciłem do swoich baranów.