Podczas naszej ekspedycji 'Woroneż 2017' musieliśmy korzystać z rosyjskiej infrastruktury transportowej, a także noclegowej w miastach średniej wielkości. Ta nas tak zainspirowała, że postanowiliśmy poświęcić jej kilka osobnych, rzecz jasna jedynie ciepłych, słów.
Transporter
Jeżeli chodzi o większość dłuższych podróży, to problemów żadnych nie było. Kupiliśmy w bardzo ludzkiej cenie bilety na pociąg z Moskwy do Woroneża. Przez internet, strona kolejowa działa po rosyjsku i angielsku, można płacić standardowymi kartami, no jest to poziom cywilizowany. Ceny ustalają obecnie na wzór większości linii lotniczych - zależnie od popularności danej destynacji i puli dostępnych biletów. Dlatego podróżowanie w okolicach Nowego Roku jest nieco bardziej wyzywające finansowo niż w listopadzie.
Transporter
Jeżeli chodzi o większość dłuższych podróży, to problemów żadnych nie było. Kupiliśmy w bardzo ludzkiej cenie bilety na pociąg z Moskwy do Woroneża. Przez internet, strona kolejowa działa po rosyjsku i angielsku, można płacić standardowymi kartami, no jest to poziom cywilizowany. Ceny ustalają obecnie na wzór większości linii lotniczych - zależnie od popularności danej destynacji i puli dostępnych biletów. Dlatego podróżowanie w okolicach Nowego Roku jest nieco bardziej wyzywające finansowo niż w listopadzie.
Wszystkie odjazdy i przyjazdy były punktualne co do minuty, w samym wagonie było nieskazitelnie czysto, a toalety z papierem i mydłem. Na pokładzie automaty z jedzeniem i piciem. Większość pociągów rosyjskich tak nie wygląda, ale dwupiętrowe już tak. Podczas podróży panowała błoga cisza, gniazdka pod fotelami, a do tego jeszcze przeproszono nas, że wifi nie działa. Tym samym pociągiem przejechaliśmy z Woroneża do Riazania. Z Riazania do Kołomny elektriczką - standard niższy, ale wiedzieliśmy czego się spodziewać, horroru nie było, chociaż w jedynej toalecie na cały skład cuchnęło dość obrzydliwie moczem, a kran stanowił wyzwanie rzucone zdrowemu rozsądkowi. Chociaż w pewnym sensie osiągnięcie inżynierii na miarę kojota goniącego strusia Pędziwiatra - jakieś rurki polepione z butelką po wodzie mineralnej. Nie wiem, czy to działało, woda nie leciała, może jej nie było, a może zamarzła. Ogrzewanie w wagonie włączano we wielce rozsądnym i ekonomicznym systemie: robimy palmiarnię, wyłączamy, robi się Sybir, włączamy znowu. Co kilka minut więc zdejmujesz ciuchy, by za chwilę je ubrać.
Z Kołomny do Moskwy jechaliśmy pociągiem przyspieszonym. Kosztował nieco więcej niż powinien, było w nim zimno, ale przynajmniej czysto. Trzymaliśmy się z daleka od autobusów, bo słyszeliśmy o nich dość przerażające opowieści - rozkłady jazdy nie pokrywają się z rzeczywistością, duża część taboru pamięta czasy sowieckie i psuje się, zwłaszcza w zimie. Dochodzą do tego wypadki i warunki atmosferyczne. Jedynym zastrzeżeniem jakie mamy po tych przejazdach do rosyjskiego PKP (czyli RZD - Rosyjskie Żelazne Drogi jak to ładnie można przełożyć), to to, że do każdego biletu chcą człowiekowi sprzedać ubezpieczenie. Na pewno się bardzo przydaje, ale jeszcze bardziej przydaje się kilka kopiejek. Przy kupowaniu przez internet łatwo się go pozbyć, w kasach, gdzie musimy walczyć z żywym przeciwnikiem jest nieco trudniej, bo przecież obcokrajowiec to idiota, więc mu je należy z automatu wrzucić i dopiero, gdy się zacznie awanturować, to łaskawie pozwolić na rezygnację z tego szczęścia.
Z Kołomny do Moskwy jechaliśmy pociągiem przyspieszonym. Kosztował nieco więcej niż powinien, było w nim zimno, ale przynajmniej czysto. Trzymaliśmy się z daleka od autobusów, bo słyszeliśmy o nich dość przerażające opowieści - rozkłady jazdy nie pokrywają się z rzeczywistością, duża część taboru pamięta czasy sowieckie i psuje się, zwłaszcza w zimie. Dochodzą do tego wypadki i warunki atmosferyczne. Jedynym zastrzeżeniem jakie mamy po tych przejazdach do rosyjskiego PKP (czyli RZD - Rosyjskie Żelazne Drogi jak to ładnie można przełożyć), to to, że do każdego biletu chcą człowiekowi sprzedać ubezpieczenie. Na pewno się bardzo przydaje, ale jeszcze bardziej przydaje się kilka kopiejek. Przy kupowaniu przez internet łatwo się go pozbyć, w kasach, gdzie musimy walczyć z żywym przeciwnikiem jest nieco trudniej, bo przecież obcokrajowiec to idiota, więc mu je należy z automatu wrzucić i dopiero, gdy się zacznie awanturować, to łaskawie pozwolić na rezygnację z tego szczęścia.
To byłby koniec ultrapozytywnej części podróży, w której niemal wszystko poszło lepiej niż się spodziewaliśmy. Przechodzimy do części kwaterunek.
Mimo pewnej sumy doświadczeń jeżdżenia po tym kraju, nadal nie wiem ile należy płacić, żeby otrzymać rozsądny standard zakwaterowania. W Woroneżu płaciliśmy ponad 20 euro za pokój bez okna. Pokój to duże słowo, bo była to komórka pod schodami przerobiona na pokój. Drzwi były z drewna jakości tektury, więc już o 8 mogliśmy wstać, bo słyszeliśmy absolutnie wszystko i wszystkich.
W łazience panował kult kojota-inżyniera, czyli krzywe kafelki, a sama muszla była pochyła i się chybotała. Odpływ od prysznica się zatykał, ale źle nie było - w Riazaniu prysznic zablokował się całkowicie i po porannej ablucji na podłodze było wody po kostki. Również i w Riazaniu mogliśmy słyszeć wszystko, co też działo się w okolicach, płaciliśmy niewiele mniej. W obu tych miejscach obsługa była dość miła, ale mieliśmy poczucie, że turystów to tam za wielu nigdy nie mieli. Takie dekadenckie wynalazki jak mapka okolicy do wzięcia to nie, nie bardzo. Jak gdzieś tam dojechać też nie wiedzieli, a i o jakieś specjalne atrakcje okolicy nie było po co pytać.
Prawdziwy jednak rekord padł w Kołomnie.
Tytułem wstępu, co jakiś czas łapię się na tym, że przykładam miary europejskie do pewnych aspektów życia w Rosji. Nie jest to pomysł z tych najlepszych. W Moskwie to sobie jeszcze można, najwyżej będzie drogo kosztowało, pewnie w Petersburgu też, może nawet i w Jekaterynburgu lub Władywostoku, ale jednak gdzie indziej wpadamy w realia wielce egzotyczne, niekoniecznie różniące się na plus od tych znanych nam z kraju przodków. Kultura hostelowa w Rosji nie istnieje, chociaż samo słowo 'hostel' jest bardzo lubiane. W Kołomnie zarezerwowałem właśnie hostel, który miał średnią ocen w okolicach 8,x na 10 i komentarze, że to cudowne miejsce, z idealną lokalizacją, miłą obsługą, ogólnie rewelacja tak do spania, jak i zwiedzania. Ponieważ Nowy Rok, to rezerwowałem wszystko z wyprzedzeniem, a i tak nie było łatwo. Uznaliśmy, że na jedną noc możemy wziąć sobie dormitorium, bo ceny za dwójki były dość przerażające - jeżeli w ogóle były dostępne, w większości przypadków nie. W końcu miasto-atrakcja, blisko Moskwy, więc wiadomo, że najazd noworoczny musiał być.
Znalezienie hostelu graniczyło z cudem - żadnych znaków na zewnątrz, najzwyklejszy ze zwykłych bloków w mieście. Szczęśliwie jakiś sąsiad wiedział bardzo dobrze o co nam chodzi. Wewnątrz dramat, mieszkanie przerobione na hostel. Żadnych ścian, tylko firanki. Wiśnią na torcie byli goście - pracownicy sezonowi z Armenii w liczbie czterech. Wyglądali średnio turystycznie, leżeli na pryczach i klepali w telefony. Gdyby nie nowy rok i gdyby nie to, że nie wiedzieliśmy dokąd iść, gdyby nie to, że było późno i że było zimno jak diabli, to byśmy wyszli. Noc mieliśmy fatalną, łącznie dało się pospać parę godzin. Co chwilę komuś dzwonił telefon, wliczając w to recepcję, czyli kobietę z deską do prasowania. Jeszcze do jakiegoś czasu oglądała telenowelę, co potęgowało przyjemność przebywania w tej wariacji na temat Hotelu New Hampshire. Kolejnym wielkim plusem była łazienka: JEDNA dla wszystkich, wliczając w to ludzi mieszkających w dwójce (w której wszystko i tak słyszeli). Łazienka ta była połączona z toaletą. Jedną na jakieś dziesięć osób. Z prysznicem lejącym na zmianę wrzątek i lodowatą wodę. I przy tym wszystkim oczywiście, że wifi wymiatało. Bo to jest najważniejsze: wifi i telenowela, a do kibla możesz postać w kolejce. Widać było, że to żaden hostel w naszym rozumieniu tego słowa, tylko po prostu kwaterunek dla pracowników sezonowych. To świetnie, że są takie miejsca, nie wątpię, że są potrzebne, tylko czy muszą one ogłaszać się na portalach turystycznych? Niech sobie zrobią jakiś portal 'Kiszłak far away from Kiszłak' i trafiają do ludzi, którzy naprawdę chcą w czymś takim mieszkać. My nie chcemy, ale jak widzimy średnią ocen ponad 8 na 10, to spodziewamy się czegoś dobrego, a przynajmniej akceptowalnego. Jeżeli jednak oceniają to pracownicy sezonowi, to ich definicja dobrego kwaterunku może nieco odbiegać od tej turystów. Wiem jak potrafią wyglądać mieszkania na Kaukazie, więc rozumiem, że dla wielu ludzi to już jest hotel na poziomie Four Seasons - ogrzewanie, ciepła woda, kuchnia, czegóż chcieć więcej? A kto był, mówi, że Tadżykistan to jeszcze o jakieś pięterko cywilizacyjne niżej. Dzięki demokratycznym regułom trawiącym internet, wkrótce ludzie wygłosują, że taki kwaterunek będzie miał wyższą ocenę niż hotel sieci Hilton - bo tam ktoś się wścieknie, że podali mu zbyt białe wino białe, a ludzie pracy są z natury często dość zadowoleni małymi rzeczami.
Prawdziwy jednak rekord padł w Kołomnie.
Tytułem wstępu, co jakiś czas łapię się na tym, że przykładam miary europejskie do pewnych aspektów życia w Rosji. Nie jest to pomysł z tych najlepszych. W Moskwie to sobie jeszcze można, najwyżej będzie drogo kosztowało, pewnie w Petersburgu też, może nawet i w Jekaterynburgu lub Władywostoku, ale jednak gdzie indziej wpadamy w realia wielce egzotyczne, niekoniecznie różniące się na plus od tych znanych nam z kraju przodków. Kultura hostelowa w Rosji nie istnieje, chociaż samo słowo 'hostel' jest bardzo lubiane. W Kołomnie zarezerwowałem właśnie hostel, który miał średnią ocen w okolicach 8,x na 10 i komentarze, że to cudowne miejsce, z idealną lokalizacją, miłą obsługą, ogólnie rewelacja tak do spania, jak i zwiedzania. Ponieważ Nowy Rok, to rezerwowałem wszystko z wyprzedzeniem, a i tak nie było łatwo. Uznaliśmy, że na jedną noc możemy wziąć sobie dormitorium, bo ceny za dwójki były dość przerażające - jeżeli w ogóle były dostępne, w większości przypadków nie. W końcu miasto-atrakcja, blisko Moskwy, więc wiadomo, że najazd noworoczny musiał być.
Znalezienie hostelu graniczyło z cudem - żadnych znaków na zewnątrz, najzwyklejszy ze zwykłych bloków w mieście. Szczęśliwie jakiś sąsiad wiedział bardzo dobrze o co nam chodzi. Wewnątrz dramat, mieszkanie przerobione na hostel. Żadnych ścian, tylko firanki. Wiśnią na torcie byli goście - pracownicy sezonowi z Armenii w liczbie czterech. Wyglądali średnio turystycznie, leżeli na pryczach i klepali w telefony. Gdyby nie nowy rok i gdyby nie to, że nie wiedzieliśmy dokąd iść, gdyby nie to, że było późno i że było zimno jak diabli, to byśmy wyszli. Noc mieliśmy fatalną, łącznie dało się pospać parę godzin. Co chwilę komuś dzwonił telefon, wliczając w to recepcję, czyli kobietę z deską do prasowania. Jeszcze do jakiegoś czasu oglądała telenowelę, co potęgowało przyjemność przebywania w tej wariacji na temat Hotelu New Hampshire. Kolejnym wielkim plusem była łazienka: JEDNA dla wszystkich, wliczając w to ludzi mieszkających w dwójce (w której wszystko i tak słyszeli). Łazienka ta była połączona z toaletą. Jedną na jakieś dziesięć osób. Z prysznicem lejącym na zmianę wrzątek i lodowatą wodę. I przy tym wszystkim oczywiście, że wifi wymiatało. Bo to jest najważniejsze: wifi i telenowela, a do kibla możesz postać w kolejce. Widać było, że to żaden hostel w naszym rozumieniu tego słowa, tylko po prostu kwaterunek dla pracowników sezonowych. To świetnie, że są takie miejsca, nie wątpię, że są potrzebne, tylko czy muszą one ogłaszać się na portalach turystycznych? Niech sobie zrobią jakiś portal 'Kiszłak far away from Kiszłak' i trafiają do ludzi, którzy naprawdę chcą w czymś takim mieszkać. My nie chcemy, ale jak widzimy średnią ocen ponad 8 na 10, to spodziewamy się czegoś dobrego, a przynajmniej akceptowalnego. Jeżeli jednak oceniają to pracownicy sezonowi, to ich definicja dobrego kwaterunku może nieco odbiegać od tej turystów. Wiem jak potrafią wyglądać mieszkania na Kaukazie, więc rozumiem, że dla wielu ludzi to już jest hotel na poziomie Four Seasons - ogrzewanie, ciepła woda, kuchnia, czegóż chcieć więcej? A kto był, mówi, że Tadżykistan to jeszcze o jakieś pięterko cywilizacyjne niżej. Dzięki demokratycznym regułom trawiącym internet, wkrótce ludzie wygłosują, że taki kwaterunek będzie miał wyższą ocenę niż hotel sieci Hilton - bo tam ktoś się wścieknie, że podali mu zbyt białe wino białe, a ludzie pracy są z natury często dość zadowoleni małymi rzeczami.
W każdym z miejsc, w którym się zatrzymaliśmy, obowiązywał całkowity, absolutny, totalny zakaz spożywania alkoholu. Sprawdzałem wcześniej na stronach kwaterunków tę informację, bo wiem, że w Rosji lubią sobie wprowadzić takie prawo. Żaden z hoteli ani hosteli nie pisał o tym na swojej witrynie ani w opisie przybytku, ale ledwo przekraczało się próg wejściowy, to witały nas znaki zakazu. W Woroneżu było nawet napisane, że mandat 1500 rubli. Oczywiście i tak w koszu na śmieci w naszym pokoju leżała butelka po szampanie - jak można oczekiwać od obsługi wyniesienia śmieci? W końcu jest tyle ciekawych gier na tablet, a i rosyjskie telenowele same się nie oglądną, że po prostu nie można oczekiwać od obsługi tak skomplikowanych czynności jak sprzątanie. Drugiego wieczora dziewczynka z obsługi uznała, że nie obowiązuje jej zakaz wchodzenia w butach poza recepcję i naniosła błota na całą kuchnię.
Oczywiście jest tradycyjnie, czyli surowość rosyjskiego prawa nieco wspomaga to, że nie trzeba go przestrzegać. Tak więc jednego wieczora zrobiliśmy wino grzane, kiedy indziej koniaczek, ale raczej się z tym chowaliśmy. Obsługa i tak miała to wszystko gdzieś, ale to już nas wkurwiło do końca. Rozumiem, że mają tu pewne tradycje zamordyzmu i duża część społeczeństwa się w nich lubuje, więc fajnie jest dostać w ryło dużą liczbą zakazów, wspomaga to proces unikania myślenia, decydowania i brania odpowiedzialności za cokolwiek. Rozumiem też, że mają tu dość bogate tradycje alkoholizmu i w nich też duża część społeczeństwa się rozpływa, w sierpniu w Petersburgu widziałem jaka dzida była. Istnieją jednak pewne etapy pomiędzy całkowitą abstynencją, a totalnym zugiem alkoholowym, bijatyką, pijatyką, dewastacją i wrzaskiem. Naprawdę. I naprawdę, większość dorosłych ludzi jest w stanie wypić piwo, wino, koniaczek, czy co tam życie zaoferowało i nie rozpierdolić całego hostelu ani nie wbić drugiemu klientowi noża w plecy. Nam się to zazwyczaj udawało. Nie będę nawet pisał w ilu krajach spokojnie siedzieliśmy w hostelach, kupowali sobie piwa od recepcji i rozmawiali z ludźmi. Niestety, w Rosji wydaje się to być niemożliwe, albo patologiczne żylie alkoszy, albo klasztor, a raczej ribat.
Oczywiście jest tradycyjnie, czyli surowość rosyjskiego prawa nieco wspomaga to, że nie trzeba go przestrzegać. Tak więc jednego wieczora zrobiliśmy wino grzane, kiedy indziej koniaczek, ale raczej się z tym chowaliśmy. Obsługa i tak miała to wszystko gdzieś, ale to już nas wkurwiło do końca. Rozumiem, że mają tu pewne tradycje zamordyzmu i duża część społeczeństwa się w nich lubuje, więc fajnie jest dostać w ryło dużą liczbą zakazów, wspomaga to proces unikania myślenia, decydowania i brania odpowiedzialności za cokolwiek. Rozumiem też, że mają tu dość bogate tradycje alkoholizmu i w nich też duża część społeczeństwa się rozpływa, w sierpniu w Petersburgu widziałem jaka dzida była. Istnieją jednak pewne etapy pomiędzy całkowitą abstynencją, a totalnym zugiem alkoholowym, bijatyką, pijatyką, dewastacją i wrzaskiem. Naprawdę. I naprawdę, większość dorosłych ludzi jest w stanie wypić piwo, wino, koniaczek, czy co tam życie zaoferowało i nie rozpierdolić całego hostelu ani nie wbić drugiemu klientowi noża w plecy. Nam się to zazwyczaj udawało. Nie będę nawet pisał w ilu krajach spokojnie siedzieliśmy w hostelach, kupowali sobie piwa od recepcji i rozmawiali z ludźmi. Niestety, w Rosji wydaje się to być niemożliwe, albo patologiczne żylie alkoszy, albo klasztor, a raczej ribat.
Podróżując raczej się sobie nie gotuje, tylko szuka się restauracji. Tu wkraczamy w dramat 'kuchnia rosyjska', czyli poszukiwania czegokolwiek, co nie jest:
- kuchnią rosyjską
- z mięsem
W Woroneżu znalezienie sensownej restauracji nieco nam zajęło. Na dzień dobry trafiliśmy do lokalu gruzińskiego. Ładnie, ceny moskiewskie, ale naprawdę klimatycznie i czysto. Usiedliśmy, zamówiliśmy lobiani.
Akurat nie było - gruzińska restauracja, w której nie mają lobiani, to swoisty ewenement, jak włoska bez makaronu.
Dobrze, a chaczapuri?
Chaczapuri jest. A do picia?
Pół litra coli zero. - Cena w karcie: 100 rubli.
Pan przynosi 0,2 zwykłej coli.
Pytam go dlaczego nie Zero i dlaczego 0,2.
Pan nie ma odpowiedzi na to wielkie, egzystencjalne pytanie.
Pytam go ile to kosztuje.
Pan idzie sprawdzić, bo przecież nie wie, a może wie, ale chce, żeby mi było wstyd, że go ganiam. Pan wraca z odpowiedzią, że 120 rubli. Dziękujemy, do widzenia.
Przystanek inny, wszystko z mięsem. Wszystko. Nawet sałatki.
Poszliśmy dalej, znalazł się bar stylizowany na KFC, Wendy's i McDonalds w jednym, sieciówka o nazwie Żar Pizza. Zamawiamy kawałki pizzy, więc oczywiście wybranej przez nas nie ma. Udaje się, że jest druga. A raczej ma być za osiem minut.
Czekamy.
Zamawiamy frytki. Też będą za chwilę. Bar szybkiej obsługi po rosyjsku, czyli wszystko co najgorsze z jednego i drugiego systemu, niska jakość jedzenia i obsługi. Oprócz nas czeka jeszcze kilkanaście osób, robi się burdel, pizzę dostajemy z mięsem, oczywiście nikt nawet nie wie, co mieliśmy dostać. Frytki zamówiło kilkanaście osób, więc rozpoczęła się dzika walka w jakiej kolejności klienci mają je odbierać, wszyscy mieliśmy takie same paragony. Młoda dziewczynka z obsługi wybrała zniknięcie, taktyka znana w wielu krajach, wsparta tutaj dekadami doświadczenia. W końcu jakoś tam ludzie odbierają pozamawiane dania, kolejka na chwilę maleje, za chwilę znowu rośnie. Jeszcze większe problemy mieli zamawiający kurczaki, czyli niemal każdy. Koszmar.
Wieczór, chodźmy do miasta. Przeglądnięcie lokali na Tripadvisor zaowocowało dość długą listą miejsc, do których nie chcieliśmy iść. Trudno czuć się zachęconym, gdy Woroneżanie piszą, że oszustwo, że piwo to kombinacja piwa, wody i spirytusu (aż dziwne, że to się opłaca). Znajdujemy jakiś bar Złom, który wygląda na muzyczny. Przy wejściu kontrola jak na lotnisku. Po tejże pani do nas, że po 1000 rubli od osoby, na bon konsumpcyjny. Widząc, że chcemy odejść, wielkodusznie pozwala nam zostać do 22 bez kupna bonu. Ponieważ jest noworoczny tydzień, obowiązują ceny weekendowe, piwo 280 rubli, kieliszek wina 180. Nie było to złe piwo, ale po godzinie słuchania hitów z lat 90-tych postanowiliśmy się ewakuować. W podjęciu tej decyzji pomogła toaleta, model Soczi, czyli dwie dziury koło siebie i dyskretny zapach moczu. Nawet bardzo się nie zdziwiłem, gdy do rachunku doliczono nam 10% za obsługę, a potem nie przyniesiono reszty. Nie pierwszy raz, obawiam się, że i nie ostatni.
Honor Woroneża uratowała restauracja właściwie dworcowa o nazwie Wojaż. Szliśmy tam jak na ścięcie - czego spodziewać się po restauracji Wojaż przy dworcu w Woroneżu? - a tam niespodzianka! Jedna z lepszych pizz jakie jedliśmy w Rosji. Sałatki, napoje w umiarkowanych cenach. Nienachalna muzyka, bardzo miła obsługa, w tym i szatnia, cywilizowana toaleta. Gdybyśmy wiedzieli, to chodzilibyśmy tam przez cały pobyt.
Stosunkowo w pobliżu naszego hostelu prowadzony był sklepobar. Ten wynalazek to odpowiedź Rosjan na zamordystyczne prawo dotyczące sprzedaży alkoholu w godzinach nocnych. Jest sobie sklep, w sklepie lada, pani oferuje wszystko z opcją rozlania na kubeczki, kosztuje to grosze, więc zamawia się i pije na stojąco. Trochę jak piwiarnie w Czechach, ale tu wszystko z butelek, najczęściej towary z najniższej półki. Oczywiście miejsca te nie mają łazienek, więc leje się po okolicy (czasem mam wrażenie, że Rosjanie w ogóle nie leją, bo ilość toalet na obywatela jest tu chyba najniższa na świecie). Szkoda tylko, że koniaczek smakował spirytusem. Złożyliśmy broń. Normalnie w Moskwie można sobie kupić całkiem niezłe koniaki z Kaukazu w dość ludzkich cenach, ale po co jak można też brać jakiś syfny i jeszcze puszczać go na spirycie.
W Riazaniu zaliczyliśmy lokal o nieokreślonej nazwie. Było po 22, usiedliśmy, posiedzieliśmy chwilę, czyli ze dwie godziny. Lata 90-te i to solidne, ale przynajmniej ludzkie ceny i rosyjska telewizja, rarytas, który dawkujemy sobie nader oszczędnie, ale gdy już oglądamy, to odkrywamy niesamowity świat, w którym wszyscy są bogaci, piękni i w ogóle żyją nieco inaczej niż ludzie w Rosji. Piękny eskapizm. Do lokalu przyszły pijane panie z własnym alkoholem, co obsługi nie dziwiło. Nas i tym razem nie zdziwił 10% obowiązkowy napiwek. A jeszcze dla ułatwienia życia, w Riazaniu wieczorem zamknięte są wszystkie sklepy, a po 22 Pierekrestok nie sprzedaje nawet piwa.
- kuchnią rosyjską
- z mięsem
W Woroneżu znalezienie sensownej restauracji nieco nam zajęło. Na dzień dobry trafiliśmy do lokalu gruzińskiego. Ładnie, ceny moskiewskie, ale naprawdę klimatycznie i czysto. Usiedliśmy, zamówiliśmy lobiani.
Akurat nie było - gruzińska restauracja, w której nie mają lobiani, to swoisty ewenement, jak włoska bez makaronu.
Dobrze, a chaczapuri?
Chaczapuri jest. A do picia?
Pół litra coli zero. - Cena w karcie: 100 rubli.
Pan przynosi 0,2 zwykłej coli.
Pytam go dlaczego nie Zero i dlaczego 0,2.
Pan nie ma odpowiedzi na to wielkie, egzystencjalne pytanie.
Pytam go ile to kosztuje.
Pan idzie sprawdzić, bo przecież nie wie, a może wie, ale chce, żeby mi było wstyd, że go ganiam. Pan wraca z odpowiedzią, że 120 rubli. Dziękujemy, do widzenia.
Przystanek inny, wszystko z mięsem. Wszystko. Nawet sałatki.
Poszliśmy dalej, znalazł się bar stylizowany na KFC, Wendy's i McDonalds w jednym, sieciówka o nazwie Żar Pizza. Zamawiamy kawałki pizzy, więc oczywiście wybranej przez nas nie ma. Udaje się, że jest druga. A raczej ma być za osiem minut.
Czekamy.
Zamawiamy frytki. Też będą za chwilę. Bar szybkiej obsługi po rosyjsku, czyli wszystko co najgorsze z jednego i drugiego systemu, niska jakość jedzenia i obsługi. Oprócz nas czeka jeszcze kilkanaście osób, robi się burdel, pizzę dostajemy z mięsem, oczywiście nikt nawet nie wie, co mieliśmy dostać. Frytki zamówiło kilkanaście osób, więc rozpoczęła się dzika walka w jakiej kolejności klienci mają je odbierać, wszyscy mieliśmy takie same paragony. Młoda dziewczynka z obsługi wybrała zniknięcie, taktyka znana w wielu krajach, wsparta tutaj dekadami doświadczenia. W końcu jakoś tam ludzie odbierają pozamawiane dania, kolejka na chwilę maleje, za chwilę znowu rośnie. Jeszcze większe problemy mieli zamawiający kurczaki, czyli niemal każdy. Koszmar.
Wieczór, chodźmy do miasta. Przeglądnięcie lokali na Tripadvisor zaowocowało dość długą listą miejsc, do których nie chcieliśmy iść. Trudno czuć się zachęconym, gdy Woroneżanie piszą, że oszustwo, że piwo to kombinacja piwa, wody i spirytusu (aż dziwne, że to się opłaca). Znajdujemy jakiś bar Złom, który wygląda na muzyczny. Przy wejściu kontrola jak na lotnisku. Po tejże pani do nas, że po 1000 rubli od osoby, na bon konsumpcyjny. Widząc, że chcemy odejść, wielkodusznie pozwala nam zostać do 22 bez kupna bonu. Ponieważ jest noworoczny tydzień, obowiązują ceny weekendowe, piwo 280 rubli, kieliszek wina 180. Nie było to złe piwo, ale po godzinie słuchania hitów z lat 90-tych postanowiliśmy się ewakuować. W podjęciu tej decyzji pomogła toaleta, model Soczi, czyli dwie dziury koło siebie i dyskretny zapach moczu. Nawet bardzo się nie zdziwiłem, gdy do rachunku doliczono nam 10% za obsługę, a potem nie przyniesiono reszty. Nie pierwszy raz, obawiam się, że i nie ostatni.
Honor Woroneża uratowała restauracja właściwie dworcowa o nazwie Wojaż. Szliśmy tam jak na ścięcie - czego spodziewać się po restauracji Wojaż przy dworcu w Woroneżu? - a tam niespodzianka! Jedna z lepszych pizz jakie jedliśmy w Rosji. Sałatki, napoje w umiarkowanych cenach. Nienachalna muzyka, bardzo miła obsługa, w tym i szatnia, cywilizowana toaleta. Gdybyśmy wiedzieli, to chodzilibyśmy tam przez cały pobyt.
Stosunkowo w pobliżu naszego hostelu prowadzony był sklepobar. Ten wynalazek to odpowiedź Rosjan na zamordystyczne prawo dotyczące sprzedaży alkoholu w godzinach nocnych. Jest sobie sklep, w sklepie lada, pani oferuje wszystko z opcją rozlania na kubeczki, kosztuje to grosze, więc zamawia się i pije na stojąco. Trochę jak piwiarnie w Czechach, ale tu wszystko z butelek, najczęściej towary z najniższej półki. Oczywiście miejsca te nie mają łazienek, więc leje się po okolicy (czasem mam wrażenie, że Rosjanie w ogóle nie leją, bo ilość toalet na obywatela jest tu chyba najniższa na świecie). Szkoda tylko, że koniaczek smakował spirytusem. Złożyliśmy broń. Normalnie w Moskwie można sobie kupić całkiem niezłe koniaki z Kaukazu w dość ludzkich cenach, ale po co jak można też brać jakiś syfny i jeszcze puszczać go na spirycie.
W Riazaniu zaliczyliśmy lokal o nieokreślonej nazwie. Było po 22, usiedliśmy, posiedzieliśmy chwilę, czyli ze dwie godziny. Lata 90-te i to solidne, ale przynajmniej ludzkie ceny i rosyjska telewizja, rarytas, który dawkujemy sobie nader oszczędnie, ale gdy już oglądamy, to odkrywamy niesamowity świat, w którym wszyscy są bogaci, piękni i w ogóle żyją nieco inaczej niż ludzie w Rosji. Piękny eskapizm. Do lokalu przyszły pijane panie z własnym alkoholem, co obsługi nie dziwiło. Nas i tym razem nie zdziwił 10% obowiązkowy napiwek. A jeszcze dla ułatwienia życia, w Riazaniu wieczorem zamknięte są wszystkie sklepy, a po 22 Pierekrestok nie sprzedaje nawet piwa.
I znowu nieco lepiej wypadł lokal dworcowy. Nie mieli ani pół dania bez mięsa, ale kurczaka w zupie da się dość łatwo omijać, obsługa była miła i jakimś cudem nie doliczyła nam 10%. Oczywiście nie było to miejsce do jakiego bym poszedł gdyby był jakiś rozsądny wybór, ale go nie było.
Kołomna szczęśliwie została już częściowo podbita przez turystów i centrum miasta ciąży w stronę standardów moskiewskich. Lokal był czysty, cywilizowany, ceny stosunkowo rozsądne, menu oferowało nawet całego królika, niestety nieco mniej opcji dla osób, których nie podnieca padlina. Drugie starcie z gastronomią to był już dobry, ruski standard, czyli pizzeria, która odmówiła sprzedania nam pizzy, bo oni tylko dowożą. Zapytaliśmy więc, czy jeżeli zamówimy i poczekamy, to możemy sobie wziąć sami. Nie, bo oni dowożą i tak nie można. A nie powiem, że mnie zaskoczyli.
Osobną opowieścią jest transport miejski. W żadnym z odwiedzonych przez nas miejsc autobusy i tramwaje nie miały wywieszonych rozkładów jazdy i tras na przystankach. W efekcie należało przeprowadzać wywiad okolicznościowy z lokalnymi zgromadzonymi w pobliżu. Najczęściej jednak nie wiedzieli oni co i gdzie jedzie. O ile jeszcze można zrozumieć, że nie znają nazw ulic (chociaż nie wiem ile ulic może być w centrum Riazania), to nie wiedzieć, co jeździ do dworca, to już inna opowieść. O ile jeszcze w Woroneżu i Riazaniu komunikacja kosztowała grosze (15 i 18 rubli), to w Kołomnie wchodzimy w strefę moskiewską, czyli 46. Tramwaje jeżdżą systemem kołowym, nie są ogrzewane (przypomnę: minus kilkanaście stopni), a mieszkańcy gadają bzdury. W efekcie objechaliśmy całą Kołomnę, niekoniecznie jakoś super dobrze się przy tym bawiąc. W Riazaniu i Woroneżu zrobiliśmy piechotą znacznie więcej kilometrów niż planowaliśmy, bo albo nikt nie wiedział, albo podawali nam sprzeczne informacje, albo po prostu nie mieliśmy odwagi sprawdzać dokąd zajedziemy sypiącym się trolejbusem. Taksówki też jakoś stadami nie jeżdżą (oczywiście jeżdżą jak są niepotrzebne) więc poznaliśmy takie piękne miejsca, że mogę się bardzo długo śmiać z ludzi, którzy mi opowiadają jaka to Rosja potężna. Boomu na ceny nieruchomości w Woroneżu i Riazaniu bym się nie spodziewał, można się wprowadzić od zaraz, jest dość dużo pustostanów. Niektóre chyba nawet powinny mieć status zabytkowy.
Swoistą perłą w osiągnięciach turystycznych jest system kolejowy funkcjonujący w Kołomnie. Istnieje stacja kolejowa Kołomna, ale nie wszystkie pociągi tam docierają. Wszystko za to jeździ na stację Golutvin, kilka kilometrów od centrum miasta. Tak więc, żeby jechać do Kołomny należy sobie kupić bilet na stację Golutvin, a potem jechać tramwajem. Zrobiliśmy tak przy przyjeździe, ale do wyjazdu bardziej nam leżała stacja Kołomna. Biuro informacji turystycznej powiedziało nam jednak, że nie ma po co tam jechać, bo nic tam nie jeździ. Byliśmy naprawdę blisko właśnie tej stacji, a dość daleko od Golutvina. Z desperacji zapytaliśmy o autobusy do Moskwy, bo wiedzieliśmy, że są, wieczór wcześniej nawet widzieliśmy jeden. Nie, nie ma, musicie jechać na Golutvin. Pojechaliśmy, kupiliśmy bilet na dość drogi pociąg (bo jedzie 12 minut krócej od zwykłego - przy dwóch godzinach to umiarkowany demon szybkości) i pojechali. Prosto na stację Kołomna. Dla porządku dodam, że kasy dworcowe na wielkim hubie transportowym Golutvin są na zewnątrz, co w lecie może komuś umknąć, ale przy -21 stopniach solidnie wbija się w pamięć.
Dzięki tym doświadczeniom nasza pasja do podróżowania po Rosji osiągnęła niziny. Jeszcze kilka tygodni wcześniej myślałem o Kaukazie. Jeszcze coś tam nam się Bajkał przemykał po głowach.
A jak się mają sprawy po noworocznych wojażach? Po tym jak wygląda jakość wszystkiego w części dobrze rozwiniętej i europejskiej? Nie, dziękuję. Człowiek może męczyć się i śmiać z takich rzeczy w Laosie czy Kambodży, gdzie nie płaci za to zbyt wiele (chociaż z roku na rok coraz więcej), a pogoda nie zabija. Jeżeli ma się dwa miesiące na podróżowanie, to można się noc przemęczyć, ale gdy ma się tylko parę dni?
W Rosji zwykłe podróżowanie to wydatek rzędu przynajmniej 30 euro dziennie, no chyba, że robi się te hostele dla pracowników sezonowych i gotuje sobie wszystkie posiłki. Pracujemy dość intensywnie przez cały czas. Nowy Rok to jeden z nielicznych okresów, gdy możemy odetchnąć. Rozumiemy bardzo dobrze, dlaczego kto może to z Rosji na urlop po prostu ucieka. Kochany Putin może sobie snuć opowieści o tym, że turystyka i że warto oglądać ten piękny kraj. Kraj może i jest piękny, tyle, że infrastruktura turystyczna jest ponurym dowcipem. Ceny europejskie, jakość gdzieś z pomiędzy drugiego i trzeciego świata.
Oto ostateczna wiśnia na tym noworocznym rosyjskim torciku ze zguszem: biuro informacji turystycznej w Woroneżu, które z okazji święta narodowego postanowiło wziąć sobie wolne. Czynne będzie, gdy wolne się skończy i już na pewno nikt nie przyjdzie ich niepokoić.
Kołomna szczęśliwie została już częściowo podbita przez turystów i centrum miasta ciąży w stronę standardów moskiewskich. Lokal był czysty, cywilizowany, ceny stosunkowo rozsądne, menu oferowało nawet całego królika, niestety nieco mniej opcji dla osób, których nie podnieca padlina. Drugie starcie z gastronomią to był już dobry, ruski standard, czyli pizzeria, która odmówiła sprzedania nam pizzy, bo oni tylko dowożą. Zapytaliśmy więc, czy jeżeli zamówimy i poczekamy, to możemy sobie wziąć sami. Nie, bo oni dowożą i tak nie można. A nie powiem, że mnie zaskoczyli.
Osobną opowieścią jest transport miejski. W żadnym z odwiedzonych przez nas miejsc autobusy i tramwaje nie miały wywieszonych rozkładów jazdy i tras na przystankach. W efekcie należało przeprowadzać wywiad okolicznościowy z lokalnymi zgromadzonymi w pobliżu. Najczęściej jednak nie wiedzieli oni co i gdzie jedzie. O ile jeszcze można zrozumieć, że nie znają nazw ulic (chociaż nie wiem ile ulic może być w centrum Riazania), to nie wiedzieć, co jeździ do dworca, to już inna opowieść. O ile jeszcze w Woroneżu i Riazaniu komunikacja kosztowała grosze (15 i 18 rubli), to w Kołomnie wchodzimy w strefę moskiewską, czyli 46. Tramwaje jeżdżą systemem kołowym, nie są ogrzewane (przypomnę: minus kilkanaście stopni), a mieszkańcy gadają bzdury. W efekcie objechaliśmy całą Kołomnę, niekoniecznie jakoś super dobrze się przy tym bawiąc. W Riazaniu i Woroneżu zrobiliśmy piechotą znacznie więcej kilometrów niż planowaliśmy, bo albo nikt nie wiedział, albo podawali nam sprzeczne informacje, albo po prostu nie mieliśmy odwagi sprawdzać dokąd zajedziemy sypiącym się trolejbusem. Taksówki też jakoś stadami nie jeżdżą (oczywiście jeżdżą jak są niepotrzebne) więc poznaliśmy takie piękne miejsca, że mogę się bardzo długo śmiać z ludzi, którzy mi opowiadają jaka to Rosja potężna. Boomu na ceny nieruchomości w Woroneżu i Riazaniu bym się nie spodziewał, można się wprowadzić od zaraz, jest dość dużo pustostanów. Niektóre chyba nawet powinny mieć status zabytkowy.
Swoistą perłą w osiągnięciach turystycznych jest system kolejowy funkcjonujący w Kołomnie. Istnieje stacja kolejowa Kołomna, ale nie wszystkie pociągi tam docierają. Wszystko za to jeździ na stację Golutvin, kilka kilometrów od centrum miasta. Tak więc, żeby jechać do Kołomny należy sobie kupić bilet na stację Golutvin, a potem jechać tramwajem. Zrobiliśmy tak przy przyjeździe, ale do wyjazdu bardziej nam leżała stacja Kołomna. Biuro informacji turystycznej powiedziało nam jednak, że nie ma po co tam jechać, bo nic tam nie jeździ. Byliśmy naprawdę blisko właśnie tej stacji, a dość daleko od Golutvina. Z desperacji zapytaliśmy o autobusy do Moskwy, bo wiedzieliśmy, że są, wieczór wcześniej nawet widzieliśmy jeden. Nie, nie ma, musicie jechać na Golutvin. Pojechaliśmy, kupiliśmy bilet na dość drogi pociąg (bo jedzie 12 minut krócej od zwykłego - przy dwóch godzinach to umiarkowany demon szybkości) i pojechali. Prosto na stację Kołomna. Dla porządku dodam, że kasy dworcowe na wielkim hubie transportowym Golutvin są na zewnątrz, co w lecie może komuś umknąć, ale przy -21 stopniach solidnie wbija się w pamięć.
Dzięki tym doświadczeniom nasza pasja do podróżowania po Rosji osiągnęła niziny. Jeszcze kilka tygodni wcześniej myślałem o Kaukazie. Jeszcze coś tam nam się Bajkał przemykał po głowach.
A jak się mają sprawy po noworocznych wojażach? Po tym jak wygląda jakość wszystkiego w części dobrze rozwiniętej i europejskiej? Nie, dziękuję. Człowiek może męczyć się i śmiać z takich rzeczy w Laosie czy Kambodży, gdzie nie płaci za to zbyt wiele (chociaż z roku na rok coraz więcej), a pogoda nie zabija. Jeżeli ma się dwa miesiące na podróżowanie, to można się noc przemęczyć, ale gdy ma się tylko parę dni?
W Rosji zwykłe podróżowanie to wydatek rzędu przynajmniej 30 euro dziennie, no chyba, że robi się te hostele dla pracowników sezonowych i gotuje sobie wszystkie posiłki. Pracujemy dość intensywnie przez cały czas. Nowy Rok to jeden z nielicznych okresów, gdy możemy odetchnąć. Rozumiemy bardzo dobrze, dlaczego kto może to z Rosji na urlop po prostu ucieka. Kochany Putin może sobie snuć opowieści o tym, że turystyka i że warto oglądać ten piękny kraj. Kraj może i jest piękny, tyle, że infrastruktura turystyczna jest ponurym dowcipem. Ceny europejskie, jakość gdzieś z pomiędzy drugiego i trzeciego świata.
Oto ostateczna wiśnia na tym noworocznym rosyjskim torciku ze zguszem: biuro informacji turystycznej w Woroneżu, które z okazji święta narodowego postanowiło wziąć sobie wolne. Czynne będzie, gdy wolne się skończy i już na pewno nikt nie przyjdzie ich niepokoić.