Historia jej życia dość się skomplikowała: rozpoczęła współżycie ze swoim chłopakiem, Michaelem. Za to wyrzucono ją z religijnej wspólnoty amerykańskiej. Jego zostawiono, bo w końcu była to wyłącznie jej wina, a on na pewno był przeciwko i zapierał się o futrynę, gdy ona zdzierała z niego gacie i swymi zmysłowymi ustami stymulowała go do podjęcia współżycia. Przybliżyła nam pewnego dnia okolice tego związku i byliśmy nieco przerażeni; były tam opowieści o przemocy fizycznej i psychicznej, które ciągnęły się przez lata. Była bardzo rozczarowana, że po ponad roku przyjaźni i należenia do kółka biblijnego, Amerykanie zaczęli ją ignorować (chociaż w ostatni dzień się z nią pożegnali i była z tego powodu bardzo szczęśliwa). Sama religia była jej obojętna - przez lata w domu ojciec wbijał jej do głowy buddyzm i zmuszał do chodzenia na dziękczynne spacery do świątyni, ale myślała, że ma przyjaciół, niezależnie od tego, czy będzie wierzyła w Jezusa, czy nie. W mniejszym stopniu ja, ale Aligator i Irlandka zostały jej ścianą płaczu.
Betty jest już w Irlandii, pojechała na całe dwa lata. Sądząc z tempa w jakim wrzuca foty na Fejsa, to jej się podoba.
Szczęśliwie owa uczennica zaczęła spotykać się z Robertem - jednym z najlepszych uczniów na kampusie. O nim też swego czasu pisałem. Ostatnie tygodnie przychodził do nas dość często, głównie w duecie z koleżanką. Wtedy to Aligator wygrywał Betty, ja jego. Jego marzeniem był wyjazd do USA, jego kuzyn był już od lat w Chicago i organizował im miękkie lądowanie. Najpierw Robert mówił, że jedzie na rok, ale odmówiono mu paszportu, podobno właśnie przez to, że kuzyn nieco się zasiedział i zapomniał wrócić. W końcu jednak dostał paszport, wtedy mówił, że jedzie tylko na trzy tygodnie. Potem okazało się, że jadą z nim rodzice i babcia, ale Robert nadal podtrzymywał, że to wyjazd czysto turystyczny. Uwielbiał produkty Apple jeszcze bardziej niż średnia narodowa, był bardzo dumny ze swojego dziadka, który dużo grał i zarabiał na giełdzie (boję się jak jest teraz). Przede wszystkim kochał swego Xboxa i 'Assassin's Creed', nie mógł się doczekać amerykańskich sklepów z grami - bo co z tego, że w Chinach można sobie wszystko ściągnąć za darmo? Skoro za jakieś 400 RMB można wystać nockę pod sklepem, a potem dostać koszulkę, figurkę z gry, jakieś bajery i nośnik fizyczny? Marzyło mu się, że kiedyś powita kolejną odsłonę 'Assassin's Creed' w tłumie ludzi mających podobne priorytety.
Podkreślał wiele razy, że jest Manchu, a nie Hanem, niemniej także to, że czuje się stuprocentowo Chińczykiem. Wiedział dość dużo o mniejszościach etnicznych, w tym nawet o tych z południa kraju. Bardzo interesowały go religie - deklarował się jako ateista, ale jego matka była Buddystką ('też nie je mięsa, tak jak ty!') i próbowała przekonać go do tej opcji. Podkreślmy: przekonać. Nie miał żadnych nakazów, zapraszała go do celebrowania różnych świąt buddyjskich, ale nigdy nie kazała mu iść. Chodził z ciekawości i rozważał tę opcję. Chodził też na chrześcijańskie spotkania, ale to znacznie mniej go chwyciło. Pewnego dnia przyszedł do mnie z serią pytań o wierzenia Egiptu. Miał teorię, że są one tym samym, co buddyzm, tylko na odwrót: w Egipcie za karę było się unicestwionym, a w nagrodę żyło wiecznie. To przecież dokładnie jak w buddyzmie, tyle że w drugą stronę. Buty mi spadły z wrażenia na takie podejście i myślenie analityczne. Coś niesamowitego, cała reszta nie zbliżała się do takich rejestrów dywagacji i pomysłów. On miał wątpliwości religijne i wiele o nich rozmawiał z matką, potem też ze mną. Przez ponad dwa lata mego pobytu w Chinach, był właściwie jedyną osobą, której przyszło to do głowy.
Robert był jedną z osób, z którą mogłem siedzieć i rozmawiać dowolną ilość czasu. Pod koniec naszego pobytu pojechał do centrum miasta i przywiózł nam tony zachodniego jedzenia, bo pomyślał, że tęsknimy za ojczyzną. On zapomniał o tym, że nie jemy mięsa, my zapomnieliśmy o tym, że tam jest jakieś mięso i zjedliśmy wszystko. Był z Baoding, obecnie powinien być w USA. Czas pokaże, czy wróci, ale z jego potencjałem intelektualnym nie powinien mieć wielkich kłopotów, żeby się tam osiedlić i chodzić po kolejne gry 'Assassin's Creed' ze wszystkimi możliwymi bonusami. To właśnie wydawało się dla niego priorytetem. Ponieważ Betty jechała na dwa lata do Irlandii, zapytaliśmy ich o ten temat. Wzruszyli ramionami: jak się uda, to będzie ciąg dalszy. Teraz, to on do USA, ona do EU, Amen. No fajniej byłoby razem, ale się nie da, więc się nie da. Amen, po raz drugi.
Pożegnaliśmy ich w nastroju raczej radosnym: oboje właśnie osiągali to, czego chcieli. Nie wydawali się przesadnie podłamani tym, że muszą się rozstać, podchodzili do tego wszystkiego dziko utylitarnie. Życzyliśmy sobie nawzajem wszystkiego dobrego, wymienili prezenty, uścisnęli się... I to był koniec.
Pewnego listopadowego dnia poznałem Johna. Nie był moim studentem, ale zapamiętam go na lata. Był zawsze miły, aż do przesady. Byliśmy parę razy razem na zakupach, wtedy pokazywałem mu, że znam nazwy owoców po chińsku. Co było dość intrygujące, John ciągle pytał mnie o sprawy polityczne. Wydawało mi się to nieco dziwne (99% studentów unikało polityki jak diabeł święconej wody). Sami nigdy nie poruszaliśmy tematów politologicznych z uczniami, czasem nas o coś zagadywano, wtedy odpowiadaliśmy plus minus zgodnie z naszymi poglądami i linią Partii. John pytał, czy w Polsce wszyscy wiedzą, że Tajwan jest chiński. Czy w mediach zachodnich pisze się o Nankinie. Czy odpowiednio często potępia się Japonię. Odpowiadałem po linii, że Europa jest daleko i mało zajmuje się Azją, ale tak, wszyscy wiedzą. Marksizm był dla niego chińskim ekwiwalentem chrześcijaństwa, ale samego Marksa nie czytał nigdy. Ciągnął więc arcydurne analogie między tymi dość różnymi systemami. Nigdy nic mu nie zgrzytało, Mao to Jezus, Partia to Bóg Ojciec. Trochę zabawne, tak do piętnastu minut.
Prawdziwe horrory z Johnem przeżywał nasz australijski sąsiad - kiedyś przez godzinę był pytany dlaczego świat się uwziął na Chiny i czepia się, że budują wyspy na swoim morzu! Matthew lawirował dość długo, aż w końcu wyliczył mu wszystkie konflikty graniczne jakie mają Chiny. John uznał to za koronny dowód na jedno:
- Widzisz? Widzisz! Patrz jak się wszyscy zmówili przeciwko Chinom! Z każdej strony nas chcą atakować!!!
Wynajdywał w diabły artykułów o Australii i pytał potem sąsiada, czy to prawda:
- czy to prawda, że w Australii można dostać mandat za ogródek?
Sąsiad pomyślał i powiedział, że tak: jeżeli mieszkasz w okolicach buszu i lasów, to wówczas jakaś inspekcja może ocenić, że np. składujesz siano i że od tego może zająć się busz. Powiedzą ci, że masz to ogarnąć, bo stwarzasz zagrożenie dla okolicy. Niemniej, w centrum Sydney możesz sobie robić z ogródkiem, co tylko chcesz
- Czyli w Australii jest dużo większa opresyjność państwa niż w Chinach!
Tydzień później:
- czy to prawda, że w Australii wiele terenów nie ma zasięgu komórkowego?
- Tak, w środku kontynentu mieszka bardzo mało osób. Wszyscy mają telefony satelitarne, bo nie opłaca się stawiać masztów telefonii komórkowej w miejscach, gdzie nikt nie mieszka.
- AAA! Czyli Australia jest mniej rozwinięta niż Chiny! W Chinach telefony działają wszędzie!
Po wymianie myśli numer tysiąc, sąsiad powiedział, że nie chce go więcej widzieć na oczy. Przy okazji przybliżył mu swoje dokładne przemyślenia nt. roli Chin w świecie. John chyba w końcu zrozumiał, bo już tylko czasem rozmawiał ze mną - szczęśliwie, z Polską Chiny się nie porównują. Dobre parę razy nasłuchiwał moich rozmów z Dexter i strofował ją po chińsku ('dziewczyna laowaia' obstawiam). John bardzo chciał jechać do Irlandii, ale tylko na rok lub dwa, wierzył, że zachodni dyplom pozwoli mu na zrobienie obłędnej kariery po powrocie.
To koniec galerii studentów, którzy zrobili na nas wrażenie i w jakimś pokrętnym sensie przybliżyli nam chińską rzeczywistość. Gdy krzyczeliśmy na siebie z naszą kierowniczką, gdzieś mi grało parę pytań o to wszystko. Jakoś miałem w głowie, że nie drę się tylko za siebie, ale trochę też za nich. Z nimi nikt nigdy nie porozmawia. Dla przeważającej większości system, na który ich skazano, był krzywdzący i ograniczający ich możliwości. Posiadanie tak wspaniałej kadry zarządzającej specjalnie nie stwarzał wielkich możliwości kariery.
Dużo nam dało chodzenie na English Corner, dzięki temu tworowi zostaliśmy przyjaciółmi z Dexter i Iris. Była taka inna Betty, która zawsze się chciała przytulać do nas, bo wierzyła, że to trend zachodni i świadczy o tym, że jest na czasie. Z nią też rozmawiałem wiele godzin, ale trudno mi ją opisać. Może nie John, ale cała reszta została w jakimś sensie naszymi Chinami. Po pierwsze, nauczyliśmy się od nich miliona rzeczy. Po drugie, kolejne sześćset sztuk było dla nas jedynie peselami. Nie odbyłem z nimi żadnej ciekawej rozmowy, zawsze było jedzenie i czemu kochasz Chiny. Ewentualnie jakiś mały informator turystyczny, ale po dwudziestu minutach pacjent umierał, zazwyczaj po wsze czasy.
***
Specjalna wzmianka należy się paru sprzedawcom ulicznym: warzywa, malatang, owoce i ogólnospożywczy. Pierwsze sprzedawano w niebieskim namiocie, w którym temperatura osiągała spokojnie ponad 40 stopni. Właściciel szybko zapamiętał, co lubimy, a czego nie, często pokazywał nam nowe dostawy. Był pod wielkim wrażeniem, że znamy po chińsku nazwy wielu warzyw. Przedstawiał nas stałym klientom. Czasem to zainteresowanie było męczące, ale zazwyczaj miłe.
Pan od malatang upierał się częstować mnie papierosami, dawać ciągłe zniżki i więcej przypraw niż innym - był zachwycony tym, że lubię ostre i upewniał się, że dostanę odpowiednio zmasakrowane, w tym wszystkim parę razy solidnie przegiął. Pan od owoców zawsze cieszył się, że przychodzimy, ładnie je nam przygotowywał, a gdy wybraliśmy coś, w jego mniemaniu, słabo korzystnego, to sugerował zamianę. Ogólnospożywczy zawsze eksplodował radością na me wizyty i był pewien, że przyszedłem po piwo. Był załamany, gdy czasem nie i brałem np. tylko wodę. Wszyscy ci ludzie potrafili się z nami skomunikować, ustalić skąd jesteśmy, ile mamy lat, po co przyszliśmy, czego chcemy, itp. Była to pewna radość, bo wielu studentów lubiło pokazywać nam, że po chińsku niczego nie umiemy. Często też sprzedawcy dawali nam zniżki, nie chcieli brać końcówek. Były to najbardziej prymitywne sklepy jakie można sobie wyobrazić - sypiące się budy, ale obsługa była lepsza niż w wielu centrach handlowych. Pożegnaliśmy się z z większością z nich na parę dni przed wyjazdem i podziękowaliśmy za prawie rok współpracy.
***
Jest to galeria osób najbliższych naszym sercom i najciekawszych jakie spotkaliśmy. Czy były jeszcze ciekawsze? Możliwe, ale z tych kilkuset, nawet ponad tysiąca, które przewinęły się przez nasze zajęcia i spotkania, te odegrały jakąś większą rolę w naszych życiach, być może my w ich też. Mieliśmy wielu studentów, o których po semestrze nie byliśmy w stanie powiedzieć ani słowa, nawet jeżeli mówili w języku wroga, to ich odpowiedzi były banalne, nudne lub też powtórzeniem tego, co powiedział ktoś wcześniej. Wielu łapaliśmy na kombinowaniu, kłamaniu, lenistwie i oszukiwaniu. Nie tworzyło to atmosfery sprzyjającej zaprzyjaźnianiu się. Po paru tygodniach było jasne, u których błysku geniuszu, sympatii ani fajności nie stwierdzimy. Im lepiej znaliśmy tych dobrych, tym bardziej irytowała nas szara większość, która ciągnęła ich w dół, pasożytowała na nich i konsumowała obłędne ilości czasu lekcyjnego, który mogliśmy spożytkować o wiele lepiej.
Większość z tych osób nie marzyła o życiu w Chinach, część wyrażała to śmielej, część w ogóle, różne czynniki wpływały na ich wizje przyszłości (zanieczyszczenie też się nierzadko przewijało, zwłaszcza po chwilowym hicie 'Under the Dome'). Wydostanie się z tego systemu będzie dla nich raczej trudne i skorelowane z ilością posiadanych pieniędzy. Często zaskoczeniem było to, że ktoś przez kilka miesięcy mówił, że u nich wszystko jest najlepsze na świecie, by pewnego dnia wyznać, że jednak nie. Populacja ChRL sprawia, że wiadomo, że ostatni nie zgasi światła, ale myślę, że wiele z opisanych osób miałoby się lepiej w nieco innej rzeczywistości. Jedni pod względem edukacyjnym, inni społecznym, prawdopodobnie wszyscy pod względem dostępu do informacji i dóbr kultury.
***
Jakie trudności i radości mieliśmy poznając wyżej wymienionych i innych?
- nigdy nie wiedzieliśmy, jak dobrze rozwiązać kwestię picia przy nich piwa (nic innego nie wpadło nam do głowy, tylko podczas spotkania świątecznego mieliśmy szampana, a na ostatnim czerwone wino). Początkowo nie piliśmy, baliśmy się oskarżeń, że demoralizujemy i że zachodnia degeneracja. Potem już mniej hamowaliśmy, temperatury sprawiały, że zimne piwo (o oszałamiającej mocy 2,5%) stało się ratunkiem dla ciała i duszy, wiedzieliśmy też, że na nas nie doniosą. Poprosiliśmy jednak o nierobienie zdjęć bez naszej wiedzy. Postanowiliśmy też traktować ich jak dorosłych, w końcu mieli 19-23 lata. HuiZy czasem przynosił sobie piwo, Iris na ostatnim spotkaniu spróbowała czerwonego francuskiego wina wytrawnego. Zawsze musieli iść do dormitoriów przed 23, więc bywało, że musieliśmy pożegnać się w połowie miłego spotkania, które potem ciągnęło się już tylko w naszym gronie do godzin porannych.
- zapraszanie ludzi wyglądało tak: wybieraliśmy u kogo, ilu będzie nauczycieli. Potem ustalało się wspólną listę gości, następnie każdemu zostawały ze 2-3 miejsca na swoich studentów, których chciał przedstawić (optymalną liczbą było 6-12 osób, większe spędy sprawiały, że gadali ze sobą, my ze sobą i nic z tego nie wynikało). Niektórzy widzieli nobilitację w byciu zapraszanym, inni raczej nie. Inni potrafili powiedzieć o 17, że super i że będą, a o 18:55 napisać, że nie dadzą rady, bo muszą się uczyć. Podejrzewam tu pewną zasługę naszych współpracowników, którzy to byli łaskawi ostrzegać przed gwałtami popełnianymi w naszych mieszkaniach. Z czasem lista pewnych gości była wystarczająco długa, żeby więcej osób nie szukać.
- seksualność była dość wyzywającym problemem. O ile sami tematu nie zagajaliśmy, o tyle co jakiś czas coś się pojawiało. Też mieliśmy wiele kłopotów, jeszcze dopóki pytania były 'a czy w waszym kraju...?', to szło, ale zdarzały się bardziej personalne, chociaż już 'Czy w waszym kraju uprawia się seks przedmałżeński? Czy można mieć więcej niż jedną dziewczynę? Czy są u was geje? A lesbijki?' bywało nieco wyzywające i prowadziło w różne rewiry, niekoniecznie najbezpieczniejsze. HuiZy wydawał się nie wstydzić i wiedzieć wszystko, ale studentki były absolutnie niewinne. Podczas jednej z wizyt padło pytanie, czy śpimy w jednym pokoju, skoro nie mamy dzieci. Irlandka od swoich uczennic dostawała też pytania o antykoncepcję.
Czasem pojawiała się rezygnacja, bardziej po stronie żeńskiej, ale bywało, że i męskiej: że po studiach trzeba będzie szybko znaleźć dobrą pracę, wziąć ślub, mieć dzieci i troszczyć się o rodziców. Dla wielu osób wyjazd poza Chiny oznaczał wyrwanie się z tego schematu i danie sobie czasu na dokonanie nieco bardziej przemyślanych wyborów. O ile nie sądzę, że rodzice Iris będą zmuszali ją do rodzenia dzieci, o tyle Dexter już wyraźnie musiała mierzyć się z tym problemem. Z kolei wielu mężczyzn bało się, skąd wezmą na to wszystko pieniądze. Nigdy nie znaleźliśmy dobrej odpowiedzi na to, ile można im powiedzieć o np. prawach kobiet lub tym, że np. chińska tradycja leżenia miesiąc w połogu nie jest do końca zdrowa.
- pomagała nam jakaś tam znajomość geografii Chin. Niemal każdy Chińczyk jest dumny ze swego miejsca pochodzenia (poznałem jeden wyjątek, z Handan). Wiele osób bardzo się cieszyło, gdy przynajmniej znaliśmy ich rodzinne prowincje, a jeżeli byliśmy kiedyś w ich mieście, to już pełna duma. Nawet nasi studenci z Baoding uważali, że to piękne, starożytne, bardzo ważne miasto, które dało Chinom słynne kulki. Shijiazhuang często podkreślał rolę w historii XX wieku, jak i status stolicy prowincji. Jeden z mych studentów z Hefei uważał, że nie ma lepszego miejsca na całym świecie, z lubością pokazywał zdjęcia stolicy Anhui, pytał czy poznajemy i czy nam się bardzo podoba. Anhui stało się w jakimś sensie naszą chińską ojczyzną, ludzie z tej prowincji stanowili absolutnie największą liczbę naszych ulubieńców i znajomych, odnosiliśmy też wrażenie, że są najmilsi. Z czasem wyrobiły nam się pewne generalizacje dotyczące różnych części Chin. Bardzo lubiliśmy Mongolię Wewnętrzną, zwłaszcza dziewczyny - sumienne, przykładne, staranne i mające ochotę do brania udziału w zajęciach (no i jeszcze te łuki...). Poziom często nie zabijał, ale bardzo łatwo i przyjemnie się z nimi pracowało. HeBei było miksem wszystkiego, tak pod względem zachowań, jak i poziomu, oczywiście ich mieliśmy najwięcej. Shandong był nisko w naszych rankingach, Jiangsu dość wysoko, ale bardziej za wyniki naukowe niż styl bycia. Dongbei poniżej średniej. Jednostki z Yunnanu, Hunanu, Syczuanu, Gansu i Guangdongu lepiej niż średnia. Zawinęły się nam nawet dwie osoby z wyspy Hainan, bez skrajnych wrażeń.
- ogromnym problemem był dla nas ogólny obraz nauczyciela-obcokrajowca. Relacja nauczyciel-uczeń opiera się na jakimś szacunku, zrozumieniu, współpracy, empatii, zaufaniu. Bardzo trudno budować takie relacje, gdy ciągle pojawiają się artykuły o tym, że nie jesteś prawdziwym nauczycielem, że nie ma sensu cię słuchać, bo i tak nie umiesz uczyć, że będziesz dobierał się do studentek, że jesteś niewykwalifikowany i permanentnie pijany. Mieliśmy wrażenie, że widzimy echa tych treści, zwłaszcza w słabszych grupach (lepsi studenci często byli nastawieni dość sceptycznie do chińskich mediów). Pewnego dnia przeczytałem o tym, że nauczyciel zapraszał studentki na prysznice do swego mieszkania, więc jasne, co tam się działo. Gdy parę tygodni później Iris powiedziała nam o tym, jak bardzo nie lubi wspólnej umywalni, domyśliłem się, że on przerobił podobną sytuację i pewnie postanowił komuś ułatwić życie. Plotki są potężną bronią wszędzie, ale w kontekście obcokrajowców w Chinach, to już istna rzeźnia. Domyślaliśmy się też, że nasi znajomi nie mówili nam o tym zbyt wiele, ale nie wątpię, że do nich też docierały oskarżenia o to, że uczestniczą w dzikich orgiach z białymi i że zdrada narodu. Skoro po czterech tygodniach bycia aktywną na lekcji Dexter została nazwana dziewczyną laowaia, to jakie określenia mogła słyszeć Iris wychodząca często o 22:50 z naszego mieszkania, jedząca z nami posiłki na stołówce i w restauracjach? Mieszanka nacjonalizmu, półprawd i plotek o zabarwieniu seksualnym była dla nas solidnie mecząca, ale obawiamy się, że wielu z naszych znajomych dostawało w plecy jeszcze bardziej.
- tradycje nauczycielskie naszej placówki naukowej też nie do końca były po naszej stronie: rok wcześniej mieli nauczyciela, który zaciążył studentkę. Inny pił na potęgę na środku stołówki, a zainteresowanym robił wykłady o demokracji. Kolejny stracił pracę, bo powiedział grupie 'shut the fuck up!' (gdy dotarła do nas ta historia, uznaliśmy, że te słowa są na miarę 'I am a celebrity... Get me out of here!'). Poprzedni lokator mieszkania naszej Irlandki zostawił dziedzictwo w liczbie setek zawleczek od piwa pod łóżkiem. Inny, z Nowej Zelandii, przynosił studentom kolorowanki i zaczynał lekcje od wykonania tańca hakka. Właściwie przestaliśmy się dziwić, że jest trudno, chociaż był pewien plus: gorzej od wielu poprzedników wypaść się nie dało. Dziedziczenie grup po amerykańskiej szkółce misyjnej było dodatkowo trudne: w ramach budowania pozytywnego obrazu nauczania języka angielskiego, nie sprawdzali oni nigdy obecności, wyświetlali filmy, a egzaminy zdawali u nich wszyscy, bo 'inaczej nie będą nas lubili i nie będą chcieli się uczyć'. Miałem ochotę powiedzieć, że jak się chce być lubianym, to należy sobie sprawić pieska. To zresztą jedna z większych pułapek początkujących nauczycieli (wliczając autora tych słów kilka lat temu). Dochodziło do sytuacji, że 21-latek miał na sali studentów w wieku 23 lat. Nawet na zachodzie byłoby trudno, w Azji to już poziom bardzo hard.
- edukacja wyższa wpływa niestety dość demoralizująco na studentów: pierwszy semestr pierwszego roku robiło się dość łatwo, bardzo mało grania na telefonach, bardzo dużo szacunku, pisania, także zadania domowe nie były problemem. Drugi już trudniej, a im dalej w las, tym gorzej. Apogeum to był trzeci rok, zajęcia tam, to była właściwie strata czasu. Na czwartym jakoś im się poprawiało, bo niektórym świtała myśl o doktoratach. Jeżeli ktoś nie znajdzie w sobie motywacji wewnętrznej, to zewnętrzna mu raczej nie grozi, chyba, że IELTS i ACCA, tych dwóch egzaminów oszukać się nie dało. Ponieważ niektórzy potrafili dodać sobie 2 do 2, to chcieli z nami rozmawiać nieco więcej, choćby o tych egzaminach - wiedzieli jakiej jakości informacji mogą dostać od swych chińskich pedagogów. Na nie jednak szli najambitniejsi, wielu odpuszczało je, bo wiedzieli, że nie dadzą rady.
Pisaliśmy o chińskim uniwersytecie, bo tam pracowaliśmy, ale wiemy że wiele z tych problemów stało się dość międzynarodowe. Będzie wesoło, jak rozwiną one skrzydła na kierunkach typu medycyna lub inżynieria - bo jak u nas puściło się kogoś z oszukanym papierem, to katastrofy raczej nie spowoduje, kardiolog to już nieco większy problem. Logika finansowa nakłania uniwersytety do posiadania jak największej liczby studentów - 'pieniądze muszą iść za studentem!'. O ile na papierze teoria ta jakoś wygląda, o tyle w życiu działa fatalnie. Jej owoce zbieraliśmy w klasach. Jest absolutnym nonsensem prowadzenie kursu z poziomu mniej więcej B2 w grupie, gdzie ludzie nie mają pojęcia o połowie gramatyki. Też nie jest łatwo być lubianym, gdy grupa kojarzy cię z jakimś wariatem, który przynosi dziwne rzeczy i słówka, a potem jeszcze pałuje na egzaminie. Jest też druga strona medalu, nie zależało nam jakoś dziko, żeby student, który całe zajęcia drapie się po worze i nie mówi ani słowa po angielsku zostawał naszym przyjacielem. Cały czas przyświecała nam też myśl, że wszystkie te przyjaźnie zapewne będą bardzo krótkie. W półtora miesiąca po opuszczeniu Baoding, okazało się, że bardzo się nie myliliśmy.