Dochodzi zawsze do pewnej średnio radosnej sceny związanej z tym, że pracodawca proponuje przedłużenie stosunku pracy na kolejny rok, przynajmniej nam tak się zawsze składało. Ponieważ nigdy nie mieliśmy na to ochoty, należało grzecznie odmówić i podać dwieście powodów, które stają na drodze kontynuowania współpracy, co powodowało dąsy nadawcy oferty (zazwyczaj będącej kopią poprzedniej, ewentualnie jej gorszą wersją). Potem jednak mijała chwila i ostatnie tygodnie upływały we względnie miłej atmosferze. Było jakieś poczucie, że zbliżamy się do końca wspólnej misji, zazwyczaj były też jakieś rezultaty pracy. Za każdym razem mieliśmy pożegnalny obiad, na którym padało parę miłych słów, trochę podziękowań, trochę kadzenia w obie strony, toasty, zdjęcia, wspomnienia pewnych zabawnych sytuacji.
Niestety, nie tym razem.
Na etapie kwietnia powiedziano nam, że powinniśmy zostać do 13 lipca. Zapewni to wystarczającą ilość czasu, żebyśmy poprawili wszystkie egzaminy, wypełnili odpowiednie dokumenty, a potem oddalili się. Było to dość ryzykowne, bo nasze wizy kończyły się dokładnie w dniu końca kontraktu - 15 lipca. Do tej pory zawsze mieliśmy wizy solidnie dłuższe niż kontrakt - było to takie nieformalne zaproszenie do zwiedzania Chin po zakończeniu pracy. Wiele znanych mi osób skusiło się, bo zazwyczaj każdy wynajdywał miejsca, które by chciał jeszcze zobaczyć. W tej edycji przygód na Dalekim Wschodzie chyba chciano się upewnić, że poza pracą nie będziemy mieli na nic czasu. No nic, pożegnałem wizje odwiedzenia Gansu, Qinghai i Xinjiangu, kupiliśmy bilety zgodnie z zaleceniami naszego biura współpracy międzynarodowej.
Przy okazji, bardzo błogosławiliśmy światłą decyzję ChRL o blokowaniu usług Google, bo większość linii lotniczych i wyszukiwarek połączeń akurat na nich jest oparta. Dobrze spędzone parę godzin!
Trochę później podali rozkład egzaminów. Były tam bardzo ciekawe daty i ramy czasowe, mniej dla nas, ale dla paru z naszych współpracowników nieco nierealne - np. egzamin z setką studentów na dwa dni przed terminem opuszczenia kraju. Trzy tygodnie zajęły zmiany, potem jeszcze tydzień korekty, bo niektórzy mieli dwa egzaminy w tym samym czasie - do diabła z logiką i czasoprzestrzenią!
26 czerwca to był dla mnie świetny dzień: po pierwsze noc wcześniej nie udało mi się mieć rozmowy na Skype. I to nie o przepis na ciasto z truskawek, tylko o pracę. Poszedłem w tej sprawie do biura. Tam się dowiedziałem, że im też się nie udaje odbywać wielu rozmów z potencjalnymi kandydatami. Bardzo mnie to pocieszyło, ale byłem upierdliwy i spytałem, czy uniwersytet nie jest w stanie zapewnić łącza, które pozwala na odbycie rozmowy (bez video, bo takie marzenia porzuciłem wiele miesięcy wcześniej). Polecono mi iść do Starbucksa. Gdy już powróciły mi władze umysłowe utracone z powodu wysłuchania tej bzdury, odparłem, że jednak chciałbym to odbyć w jakimś poważnym otoczeniu.
To może KFC.
Tak, będę odpowiadał na te wszystkie 'a gdzie się pan widzi za 10 lat?' pośród okrzyków 'SKRZYDEŁKA NA OSTRO RAZ!!!'.
Dwa, dowiedziałem się, że za lipiec nie planują nam płacić. Jak nie chcemy, to sobie możemy nie pracować.
Trzy było popołudniu, już poza biurem: pewne egzaminy odbywało się w laboratorium językowym, gdzie każdy kandydat mówił do mikrofonu, nam się to nagrywało, a potem można było sobie posiedzieć w domu i odsłuchać około 250 razy mniej więcej tego samego. Cały software był oczywiście po chińsku, więc dostaliśmy do pomocy jedną z lokalnych nauczycielek. Oczywiście obsługa komputera na poważnie byłaby stratą cennych sekund jej życia, więc więcej czasu spędzała na zabawach swoim fancy iPhonem niż na ogarnianiu tego, co też dzieje się na sali. Kilku grupom pokazała złe pytania egzaminacyjne i zauważała to dopiero po dzikim okrzyku Aligatora. Jednej grupie w ogóle zapomniała pokazać pytań, więc przez jakieś 30 sekund studenci siedzieli i nie wiedzieli, co się dzieje (potem masz 250 razy nagrane 30 sekund ciszy, które musisz przewijać). Ale rekordem było gdy po dwóch grupach okazało się, że około 120 osób będzie musiało przyjść i odbyć egzamin jeszcze raz, bo źle zapisała wszystkie pliki. Dzięki temu przez resztę wspólnie spędzonego czasu zachowywała się poważniej. A ja mogłem posiedzieć 40 minut dłużej, a także popisać sobie smsy do klasowych monitorów, że zapraszamy ponownie i że to nie moja wina.
Przez ostatnie dwa miesiące hodowaliśmy Krakena, czyli maila do pani rektor, którego mieliśmy wysłać już dobre parę razy. Zbierały się tam różne fajne rzeczy, głównie dotyczące wynagrodzenia (za lipiec, za wcześniejsze miesiące pracy), ale też braku standardów, obgadywania nas ze studentami, ignorowania naszych maili, chaosu z egzaminami, wyposażeniem sal, świętami narodowymi, jak również całej okołoreligijnej imprezki. Była to wspólna praca kilku pracowników, ale jakoś ilekroć już chcieliśmy wysyłać, to okazywało się, że zrobili coś, o co prosiliśmy. Wydawało się więc, że dość dobrze wyhodowany Kraken nie przyda się. W czwartkowy wieczór rozpętała się lista mailingowa. Jej tematem było...
Release the Kraken!
Po wprowadzeniu paru zmian, w piąteczek, ostatni dzień zajęć, Kraken wypłynął do pani rektor. Zaczynał się od cytatu z Gary'ego (bez autora): Nikt tu nigdy nie zostaje na drugi rok. Potem następowało SIEDEM stron wyjaśniających ten stan rzeczy i komentarz, że jeżeli chcą coś zmienić, to tędy droga. Był napisany mieszanką kilku stylów i rejestrów - były fragmenty śmiertelnie poważne, jak również ironiczne i pogodniejsze. Najbardziej kontrowersyjny kawałek głosił 'ludzie sprzątający uniwersyteckie toalety są informowani wcześniej od nas o świętach narodowych', ostatecznie został. Wiele sobie nie obiecywaliśmy, ostatnie dni roboty, pewnie odpisze, że dziękuje, że zapamięta i że porozmawia, i że tyle. Jakież więc było moje zdziwienie gdy odpowiedź spłynęła od Sherry, naszej FAO (Foreign Affairs Officer). Odpowiedź spłynęła tylko do mnie, była bardzo ostra. Przy okazji w paru miejscach rozmijała się z rzeczywistością, przerzucała cały ciężar odpowiedzialności za różne problemy na większość z nas, a do tego głosiła, że zgodziliśmy się pracować w lipcu za darmo.
Ucieszyłem się.
Ja też potrafię pisać maile.
I też potrafię być miły.
O ile Kraken miał SIEDEM stron (a i tak opisaliśmy tylko rzeczy, które były najbardziej rażące, irytujące i ciągnące się), to moja odpowiedź miała dwie strony. Używała ona wiele razy podkreślonego słowa YOU, raz w liczbie pojedynczej, kiedy indziej mnogiej. Me przepiski koncentrowały się na tym, że nieprawda to i tamto, że my zrobiliśmy wszystko czego chcieliście, a wy teraz nie chcecie zapłacić. Że skoro piszesz 'poprawianie egzaminów to nie jest praca', to idź i popraw sobie około pięciu setek takich cudów, następnie policz jeszcze parę kolumienek, a potem powiedz, jak dobrze się bawiłaś. Moja odpowiedź poszła do wszystkich, z komentarzem, że nie wiem dlaczego poprzedni mail był tylko do mnie skoro pod tamtym listem podpisane było kilka osób. Do rozmowy włączył się sąsiad, który nie owijał w bawełnę i napisał łaskawie, że prosi, żeby nie wkładać mu kłamstw w usta, jak również, że to nieprawda, że wyjechał z kampusu 21 stycznia, bo 28 i kilka takich innych.
Jeszcze tego samego dnia poszliśmy do biura złożyć kursy, które miały egzaminy we wcześniejszych datach. Składamy, składamy, dochodzimy do sekcji teaching diaries - kretynizmu, który nam wymyślono od drugiego semestru, tabelki, którą należało wypełnić po każdych zajęciach. Początkowo mieliśmy je przysyłać do biura w każdy piątek, ale po miesiącu kazali przestać, bo za dużo do czytania. A do pisania jakie to fajne! Po drodze postanowiliśmy zobaczyć, czy oni to w ogóle czytają, więc spakowaliśmy, założyliśmy hasło na archiwum i posłali. Bardzo się nie zdziwiliśmy, że uwag nie było. Typowa bezsensowna robota, żeby w grupie 67 osób przepisywać listy obecności i wyszukiwać powody dlaczego też ktoś nie przyszedł.
Na początku pracy musieliśmy podpisać listę dokumentów, które złożymy na końcu semestru. Nie było na niej teaching diaries. I właśnie to powiedzieliśmy, gdy nas o nie zapytano.
- JAK TO NIE BĘDZIE TEACHING DIARIES? MUSICIE DAĆ TEACHING DIARIES!!!
- Nie będzie. Nie musimy. W wykazie dokumentów, który zobowiązywaliśmy się złożyć jest syllabus, jest course summary, są plany, prezentacje, ale nie ma teaching diaries.
- Tam są teaching diaries!
Tak się akurat złożyło, że pan Koracz był na sali, a ja miałem przy sobie ten dokument.
Zbladła lepiej niż po najdroższym kremie wybielającym z Watsonsa.
Wargi bezszelestnie wymamrotały słowa prachińskich klątw.
Pobiegła po szefową.
Szefowa postanowiła zacząć z grubej rury i zaczęła wrzeszczeć, że mamy jej dać teaching diaries.
No, wrzaskiem i groźbą nas przekonałaś.
To jak wam się nie podobały teaching diaries, to czemu je robiliście?
Bo wtedy jeszcze nam płaciliście i nie traktowaliście jak więźniów hebejskiego getta. Teraz wam się zmieniło, więc nam też się zmieniło. Mamy jednak ważniejszą sprawę: kiedy my według was kończymy pracę? Bo według nas, to jutro. 30 czerwca jest ostatnim dniem, za który nam płacicie. Średnio widzę jakiekolwiek powody, żeby cokolwiek robić po tym dniu.
Wrzask. Dużo wrzasku. Wyjście z tej części open space'a.
Powrót.
Świetnie, kiedy kończymy pracę?
- JAK SKOŃCZYCIE! Zwołamy spotkanie i wtedy się zastanowimy.
- Kiedy będzie spotkanie?
- Nie mam czasu na spotkanie z wami, nikt nie będzie was niańczył. Jesteście samolubni i nie szanujecie naszego czasu, nie rozumiecie Chin!
- Tak? A ja wiem, że masz dzisiaj o 13 spotkanie z naszą Irlandką, w tej sprawie masturbacji, co się już drugi miesiąc ciągnie. To może wtedy?
- SKĄD TO WIESZ??? JAK ŚMIESZ TO WIEDZIEĆ???
- Nieważne. Chcę wiedzieć coś innego: kiedy kończę pracę? Czy jako dyrektor wydziału współpracy międzynarodowej nie jesteś mi w stanie udzielić tej informacji?
Wrzask. Zakończony "YOU DON'T UNDERSTAND CHINA!"
Miałem ochotę powiedzieć, że drogie kochanie, obawiam się, że ja akurat rozumiem ten kraj nieco lepiej niż ty, a jeżeli chodzi o historię XX wieku, to możesz się bardzo zdziwić, gdy ci powiem kilka rzeczy. A jeżeli byś chciała pogadać o paru socjologicznych aspektach waszego nacjonalistycznego cyrku...
Powstrzymałem się, w zamian uderzyłem w słowa:
- This is inefficient... - rozpocząłem mówić.
- INEFFICIENT? What is inefficient???
Miałem ochotę powiedzieć, żeby sobie znalazła tłumacza, bo skoro nie zna tego słówka, to daleko nie zajedziemy, a ja mogę upraszczać wszystko moim studentom, ale nie mojej dyrektorce, zwłaszcza w tak przyjaznej pogawędce. Co dziwne, wszystkie wrzaski lądowały na Aligatorze, a mnie jakby się bała i do mnie krzyczała nieco mniej, chociaż znacznie częściej to ja mówiłem. W końcu po kolejnej wrzaskówce (początkowo się wstrzymywaliśmy, ale chwilami wrzask był jedynym sposobem, żeby być usłyszanym w tych warunkach), padło:
- You are unprofessional!
W odpowiedzi usłyszeliśmy:
- You unprofessional! You unprofessional! You! YOU! YOU, YOU, YOU!!!
Jak na grubo, to na grubo:
- STRACIŁAŚ TWARZ!!! - aż się sam przeraziłem, że to powiedziałem. Ale przynajmniej nie to, że jej
angielski jest do dupy, a znajomość historii kraju jeszcze gorsza.
Uznałem, że już wystarczy, bo ja też mam jakieś granice, nieco węższe niż ChRL. Dobyłem telefon z mych przepastnych kieszeni, powiedziałem, że będę nagrywał tę rozmowę i powiedziałem:
- Po raz piąty pytam dyrektor studiów międzynarodowych i moją przełożoną: kiedy kończę pracę dla tej placówki naukowej?
Wybiegła machając rękami i sapiąc.
- Może mi to ktoś wyjaśnić? - zapytałem audytorium chińskich nauczycielek.
Niestety, nikt nie mógł.
- Zgrywasz syllabusy, prezentacje i plany lekcji, czy nie chcesz? - Aligator wbił sztylet w serce naszej bezpośredniej przełożonej. Zgrała. Gdyby szpilka spadła cztery kilometry dalej, to zapewne byśmy usłyszeli ten łoskot, taka cisza zaległa. Pasek postępu kopiowania plików ciągnął się w nieskończoność.
Wkrótce potem dostaliśmy maila, że o 15 będzie spotkanie. Kurwa, patrzcie, jednak macie czas nas niańczyć. Odpisaliśmy, że dobrze, ale mam o 16 rozmowę o pracę, akurat nie w Starbucksie, tylko spróbuję nasze łączę o tej porze dnia. Niemniej sądzę, że w 50 minut ogarniemy temat.
O 13:50 wpadła Irlandka. Że większość jej spotkania z Sherry to były podpytywania o nas i mówienie o tym, że Sherry płakała po przeczytaniu mojego maila. Jej tematu masturbacyjnego (w sensie młodzieńca) nie udało się ruszyć, ale upierali się, żeby ona nic nie mówiła ludziom w Dublinie, bo strata twarzy.
- Jak znowu przyjdzie do ciebie, to powiedz, że ja płakałem po jej, więc jest 1:1.
Kto by się spodziewał, że tę rywalizację wygramy 5:1! Podczas spotkania Sherry płakała CZTERY razy.
Na spotkaniu o 15:00 drużyna gospodarzy stawiła się w składzie Sherry, Gary, Gall Anonim (raczej Han Anonim, pisał tylko dużo i niczego nie mówił), dyrektorka i przełożona. Przez 50 minut, które tam spędziłem, było dobrze. Przede wszystkim, nikt nie podnosił głosu, nikt nikomu nie przerywał, nikt nie mówił This is China. Obie strony wykładały swoje, a druga strona wielkiego konferencyjnego stołu odpowiadała. Około 30 minut zeszło na omówienie wynagrodzenia za lipiec. Czemu mamy pracować i nie dostać ani jiao?
- bo w styczniu mieliście wolne
Wszyscy mieli wtedy wolne. Opuściliśmy kampus w momencie gdy skończyliśmy wszystko, zapisaliśmy egzaminy i kursy. Wróciliśmy dzień przed spotkaniem, które przełożono potem o dwa dni, a było ono totalną stratą czasu. Amerykanie spóźnili się na nie trzy dni i jakoś nie wyciągnęliście wobec nich żadnych konsekwencji.
- bo płacimy wam za soboty i niedziele, a wy wtedy nie pracujecie
W pierwszym semestrze mieliśmy pracujące niedziele. Na Zachodzie to jest razy dwa, tu inny wolny
dzień.
- bo Spring Festival w tym roku był późno i dlatego kończy się wszystko w lipcu
Spring Festival ogłaszany jest z odpowiednim wyprzedzeniem, żeby zaplanować egzaminy i grafiki prac.
- bo w kwietniu zgodziliście się pracować za darmo w lipcu
Nieprawda. (To było tak dęte i bezczelne, że wycofali się niemal od razu).
- To może moglibyśmy podpisać aneks do kontraktu z datą styczniową, że za wolne wtedy, wy nie chcecie zapłaty za lipiec?
Obawiam się, że nie jest to możliwe. Temat ten inaczej wyglądałby w styczniu lub kwietniu, a inaczej
29 czerwca.
- My w tym roku napiszemy inne kontrakty.
- Koniecznie, w ten sposób unikniecie problemów w przyszłym roku.
- Nigdy nie było sprawy, żeby ludzie pracowali w lipcu za darmo.
- Dlatego też dwójka opuściła was w zeszłym roku na tydzień przed końcem kontraktu?
(Szok: SKĄD WIESZ???)
- Nie możemy wam mówić o świętach narodowych wcześniej, bo cały kraj się tak dowiaduje.
- No nie bardzo, śledziłem to dość uważnie i cały kraj wiedział znacznie wcześniej. W efekcie nie byliśmy w stanie nigdzie pojechać, bo było za późno na kupno biletów dalej niż do Pekinu. Nasi
studenci często wiedzieli przynajmniej tydzień wcześniej, a gdy was pytaliśmy, to sprawa utykała na 3-4 dni. Nie byłoby jaj, gdybyśmy obrali kalendarz narodowy, ale z jakiegoś powodu robiliście czasem po swojemu.
- Studenci zgadywali te daty
- I za każdym razem trafiali?
- Studenci są dobrzy w zgadywaniu. My też zawsze dowiadujemy się bardzo późno, nasz uniwersytet nie lubi mówić pracownikom niczego wcześniej.
- Jak możecie tak żyć i się na to zgadzać? - to akurat rzucił sąsiad i zamknął temat.
Potem był temat Jesus Camp, czyli dlaczego uważamy, że nauczyciele z USA robią coś złego szerząc Jezusa w Chinach. Trochę nas zatkało, ale powiedziałem, że nie podoba mi się to, że studenci przychodzą z pytaniami o Jezusa i modlenie się przed jedzeniem. I że jakoś nie sądzę, że wynieśli je z lekcji o filozofii komunizmu chińskiego. Zrobienie Christmas Party to jedno, ale nauki biblijne w mieszkaniu, chrzczenie ludzi w kiblu, to drugie. Zaczęło się, że w mailu było, że czujemy się nieco chujowiej traktowani niż diaspora amerykańska.
Mówimy, że tak.
- Wszystkich traktujemy tak samo!
- Przez cały English Week nas unikaliście, nie zaprosiliście nas na nic.
- Nie! Nieprawda! Mogliście zawsze przyjść.
- Tak? To jak wyjebywałem śmieci i pytałem co się dzieje, to czemu mi kazaliście iść do domu i że to nie dla nas?
Konsternacja, mruki, szmery.
- Aha. To nam kazaliście siedzieć do 13 lipca, dwójka Amerykanów sobie pojechała do chaty już 25 czerwca, a pozostała trójka wyjedzie 5?
- Musieli jechać, bo ich znajomi mają ślub.
- Podczas mego życia w Chinach umarł mój dziadek. Niemniej nie poszedłem prosić o wolne na pogrzeb, bo jestem dorosły. Widziałem globus zanim podpisałem ten papier z wami i wiedziałem, ile jest z Krakowa do Baoding. W miarę też wiedziałem, co się może wydarzyć w ciągu roku. A pozostała trójca? Ślub, pogrzeb, jebanie piniaty?
- IECS im kupiło tak bilety, musicie zrozumieć, że to jest inaczej.
- Dwie minuty temu powiedziałaś, że wszyscy jesteśmy traktowani tak samo. Teraz mówisz, że z nimi jest inaczej. Dziękuję, że przyznałaś mi rację.
Z takim spokojem i brakiem emocji, że czułem że Stalin z zaświatów klepie mnie po plecach i mówi 'moja szkoła!'.
Prawie zabiłem tym młodą, mało używaną Chinkę. Dostała kłopotów z oddychaniem, zaczęła wydawać takie kwiki i 'ty, ty, ty!!! Nie! Nieprawda!!!'.
Dobiła 15:45. Przeprosiłem, że jak wspominałem, mam pogawędkę. Wyszedłem.
Leząc do chatyny i paląc peta myślałem sobie: nie jest źle. Nie było darcia się. Nie było argumentów personalnych. Wygląda to o wiele lepiej niż parę godzin temu. Tępe cipsko się zamknęło i nie darło dupy co pięć sekund. Po naszej stronie żółw rzymski w wariancie baodinskim, wszyscy się zgadzają i podpierają wypowiedzi wzajemnie. Gary i Sherry wydawali się być niemal po naszej stronie, podobnie Han Anonim. Gdy odwoływaliśmy się do punktów kontraktu, dat dziennych i niepodważalnych faktów, kiwali głowami i widzieliśmy, że chcieliby to zakończyć, dać nam te ochłapy i iść do domów. Mając to przed oczyma, myślałem, że w dziesięć minut skończą i amen.
Interview było fraszką. Ludzie po drugiej stronie kabla odwoływali się do ogólnie dostępnej logiki, nie do wrzasku i pohukiwań "You don't understand China!!!".
Po 56 minutach zobaczyłem, że Aligator napisał, że siedzi w irlandzkiej enklawie. Okazało się, że po moim wyjściu wszystko pierdolnęło. Zaczęły się wrzaski, nie ze strony Gary'ego ani Sherry, ale kierowniczki i dyrektorki. W końcu miała miejsce taka wymiana:
- Jaki ten uniwersytet ma standardy? - zapytał Aligator.
- TEN UNIWERSYTET NIE MA ŻADNYCH STANDARDÓW! - odparła tryumfalnie dyrektorka. Sąsiad wymamrotał, że wie. Po chwili Aligator dowiedział się, że jak ma być agresywna i się odzywać cokolwiek, to ma wyjść.
To wyszedł.
Sąsiad wrócił dużo później. Ostatnią godzinę siedział sam z piątką wojowników ninja. W tym czasie:
- dowiedział się, że oni wiedzą, że on nie jest taki zły jak my i że wie, że my go sprowadzamy na złe ścieżki, ale wiedzą, że w głębi serca jest dobry.
To jest właśnie droga, którą należy rozmawiać z człowiekiem, który należał do związku zawodowego w Australii. Rozbić jedność przeciwnika. No nie wyszło.
- że oni wiedzą, że to wszystko moja wina.
Tu gwoli wyjaśnienia: z okazji małego amerykańskiego sinologicznego ruchu misyjnego najwięcej hałasu narobiłem ja. W trakcie tej zabawy, okazało się, że większość z naszych interlokutorów należy do oazy. Nie należał Gary i podobno udawał, że go nie ma, ilekroć sprawa wjeżdżała na wokandę, już wcześniej słyszeliśmy, że nienawidzi tego kuriozalnego zjawiska. No więc zapewne dlatego pani dyrektor nieco mniej się na mnie darła, bo bała się, że Antychryst ukradnie jej duszę. Potem jeszcze tylko pozbyła się potencjalnej Rosemary i myślała, że ugra kangura. Nie dawajcie jej kasy na loterię i niech broń boże nie gra na wyścigach konnych!
Sąsiad powiedział, że rozmowy o mnie powinny były mieć miejsce, gdy ja byłem na sali, a nie za moimi plecami. Powiedział też, że jest autorem tego całego maila i że to wszystko on napisał. Po tym dyrektorka mówiła tylko:
- Ja nie wierzę, ja nie wierzę, ale mnie zawiodłeś! Bardzo mnie zawiodłeś! Myślałam, że jesteśmy przyjaciółmi!!!
Sąsiad mówił, że była to mordęga. Było jasne, że wszystkie ważne tematy omówiliśmy: albo płacicie za lipiec, albo nie robimy. Nie chcemy was szantażować, ale wy też byście nie robili za darmo. Amen. Niemniej, spotkanie się ciągnęło. Z jakiegoś powodu, z naszych siedmiu stron Krakena wybrali sobie wątek religijny. Nie to, że nazwaliśmy ich leniwymi, nieefektywnymi ignorantami, którzy niczego nie potrafią zrobić, żrą arbuzy nad komputerami, śpią, ignorują korespondencję służbową, tylko to, że Jezus. Sąsiad w końcu nie dał rady:
- Czy wy rozumiecie, że to jest kraj komunistyczny? Czy wy rozumiecie, że to jest uniwersytet państwowy? A wy tu sobie robicie oazę! Chcecie iść do więzienia?
Podobno był efekt.
Powiedzieli mu, że to skandal, że nie wziął udziału w funny little games, świadczy o tym, że jest aspołeczny i nie angażuje się w pracę.
- Wydawało mi się, że moją pracą jest uczenie, a nie bieganie po boisku z paletkami. Poza tym mam w żywej pamięci jak miło było na badmintonie. Dopiszcie do kontraktów, że pracownik tego departamentu ma z siebie robić cyrk w ramach pracy. Poza tym przypomnę, że ja wtedy siedziałem w biurze, bo miałem spotkanie z Verą. Vera spóźniła się na nie godzinę, bo stała z koszem na śmieci i łapała papierki.
Dowiedział się też, że nie rozumie Chin, bo w Chinach nie wolno wysyłać maili na siedem stron, (Rozmowa po: - Myślisz, że woleliby dłuższe, a może jakąś formę poetycką?) a już do przełożonych przełożonych to absolutnie nie wolno! Czy on wie ile oni mają przez niego kłopotów?
- Nie byłoby Krakena, gdybyście nas nie ignorowali przez właściwie cały drugi semestr. Ile razy mieliśmy was prosić o daty egzaminów, naprawienie głośników, terminy świąt narodowych, milion innych cudów, które wy hurtem spuszczaliście w kibel i śmiali się nam w twarz, bo wydaje wam się, że laowai może wam skoczyć na pędzel co najwyżej.
W jakimś momencie, po jakimś dwudziestym 'you don't understand China!', odparł:
- A czy wy kiedykolwiek chcieliście zrozumieć nas? Przyjechaliśmy tu z całego świata, zdecydowaliśmy się na życie tysiące kilometrów od naszych rodzin i przyjaciół, w jakimś sensie dla was. Uwierzyliśmy wam i zaufali. Myśleliście, że jesteśmy przyjaciółmi? Zapraszaliśmy was całą jesień na spotkania w naszych mieszkaniach i nigdy nie przyszliście, ani nawet nigdy nam nie odpisaliście. Wy nas nigdy nigdzie nie zaprosiliście. Mówicie, że my nie rozumiemy Chin. A kto z was próbował zrozumieć nas? Kto z was słyszy okrzyki 'laowai!', gdy po coś idzie do sklepu? Czy my was obgadujemy za plecami do studentów? Kto z was poświęca swój tzw. wolny czas na studentów? Wy się dziwcie, że my tu jeszcze jesteśmy.
Przyznam, że ja bym tego nie powiedział. Nie poszedłbym w temat 'litość i współczucie'. Niemniej, wygrał na tym. Sherry się rozpłakała, po raz czwarty. Spotkanie się skończyło, wygrali w płaczach.
Wieczorem przyszedł mail, że 30 czerwca będzie spotkanie, o 8:30 rano. Hm, ale przecież nie macie czasu nas niańczyć...
Odpisałem, że będę.
Aligator odpisał, że odmawia przebywania w jednym z pokoju z panią dyrektor, bo już jej wystarczy tej radości i natężenia wrzasku.
Rano Aligator otrzymał przeprosiny i zapewnienie, że na spotkaniu będą tylko Sherry i Gary.
O 8:30 było spotkanie absolutnie wszystkich, w tym oazy. Na stole pojawił się papier, który jasno głosił, że nam zapłacą. Musieliśmy zadeklarować, ile dni chcemy sprawdzać egzaminy. Jeden z naszych amerykańskich kolegów powiedział wielkodusznie:
- Ach, ja nie chcę pieniędzy!
Sąsiad szepnął mi nieco głośniej niż by chciał, by tamten naprawdę nie słyszał:
- Pewnie, że nie chcesz, bo ty nie jesteś nauczycielem, tylko jebanym misjonarzem, który zaraża studentów swoją faszystowską religią.
Jakoś nie odpowiedziano mu na to niczego.
O 8:45 staliśmy we trójkę pod budynkiem i w 2/3 oddawali się nałogowi. W sumie chcieliśmy już się zerwać i jechać do znajomych na Tajwan, żeby tam spędzić około 10 dni. Byliśmy wręcz załamani, że zgodzili się na nasze wszystkie żądania. Bo w związku z tym czekało nas dużo pracy, około 500 egzaminów do sprawdzenia. Do tego, żeby nie mieli ze mną halo, zgłosiłem obłędnie wyśrubowany czas pracy, tylko do 3 lipca. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że następne trzy dni spędzę na robieniu po 12h dziennie, a i tak w poniedziałek, 6 lipca, będę musiał siedzieć w biurze. Nawet gdybym wiedział, to nie miało wielkiego znaczenia. Finansowo, cała walka nie była wiele warta. Ale moralnie... Duchowo... Cywilizacyjnie!!!
Opiszmy to tak: trójka laowaiów stawia warunki placówce naukowej w Chińskiej Republice Ludowej. W czasie nazywanym najbardziej antyzachodnim od wujka Mao. W kilka miesięcy po tym, gdy władza grzmi, że wystarczy już obcokrajowców. W kraju, gdzie mówi się, że szkoda drukować kontrakt, bo lasy cierpią, a i tak nikt go nie będzie honorował. Zapewne bardziej zadecydowało to, że gdybyśmy sobie poszli, to do dzisiaj nie daliby sobie rady z tymi egzaminami. Najpierw byliśmy zdziwieni, że robią takie halo o te kilka dni pracy - nie mieli biedy, płacili za wiele rzeczy związanych z naszą pracą i pobytem, szło o grosze w skali roku. Potem byliśmy zdziwieni, że rozwlekają tę sprawę na wszystko, co było zwalone - daty świąt z przeszłości, amerykański projekt religijny, funny little games. A już najbardziej, że naprawdę nam zapłacili, dnia 6 lipca tabelka pracy zamieniła się w żywą walutę.
Dzień później siedzieliśmy w biurze i poprawiali egzaminy. Przyszła do nas nauczycielka, której w życiu nie widziałem na oczy. Uśmiechnęła się i dała nam cukierki: to dla was - uśmiechnęła się jeszcze bardziej i poszła. Zdaliśmy sobie sprawę, że skoro nas tak traktowano, to regularni pracownicy chińscy muszą przechodzić przez jeszcze większe piekło - wiadomo, że oni się nie postawią, nie pokłócą i nie zwolnią. Dobre dwa dni słyszałem nasze imiona w prywatnych rozmowach, często prowadzonych szeptem. Atmosfera za szałowa nie była, do tego siedzieliśmy w jednym pokoju z misjonarzami faszystowskiej religii, ale parę osób nagle zaczęło nam mówić "Hello!" i się do nas uśmiechać.
Doszliśmy do jedynego możliwego wniosku:
- Wiesz co, dzięki temu cyrkowi nie zatrudnią już nigdy nikogo z Australii ani Polski.
- Nasze kraje i rodacy nigdy nie dowiedzą się jak wielki, prometejski dług wdzięczności mają u nas.