Kaczkę po pekińsku?
Ostre jedzenie?
Wrzątek?
Pieniądze?
Nie, Chińczycy najbardziej lubią burdel (w sensie bałaganu) i dezorganizację posuniętą do poziomu uniemożliwiającego działanie. Pierwszą linią frontu walki ze zdrowym rozsądkiem, organizacją czasu pracy, wolnego i planowaniem stanowi rząd centralny. W tym roku daty wolnego z okazji Nowego Roku ogłoszono już w grudniu, drugiej połowie. Wymyślono, że pierwszy będzie ustawowo wolny, drugi i trzeci jako bonus, za to czwartego, w niedzielę, będzie to trzeba odpracować. Rozmawialiśmy o tym w trakcie zebrania i powiedziano, że prawdopodobnie podążymy za wytycznymi ogólnonarodowymi. Spowodowało to zadanie licznych pytań, w stylu czy 3 będziemy odrabiać 1, czy może 2? Nikt nie wiedział, więc 24 grudnia okazało się, że będziemy mieli wolnego tylko 1 stycznia. W sumie nawet lepiej, zwłaszcza przy tak wielu możliwościach spędzania czasu wolnego.
W życiu uniwersyteckim nadchodzi dzień egzaminów. W cywilizowanych krajach zazwyczaj wiadomo kiedy się tego spodziewać, w moim wypadku zazwyczaj ogłaszano termin lub dwa terminy, podawano salę, a wszystko to robiono na parę tygodni przed sesją.
Oczywiście, nie tu.
Chociaż były miłe złego początki. Na etapie wczesnego grudnia dostaliśmy rozpiskę terminów dla różnych grup - jedne mieliśmy egzaminować w piętnastym, drugie w szesnastym, a inne w siedemnastym tygodniu. Pojawił się problem jak liczyć tygodnie - czy Złoty Tydzień był tygodniem, czy nie? W październiku nie był liczony, w styczniu już tak. Miałem kolejną rozmowę na temat terminów gdzieś koło 20 grudnia - dwójka uczniów chciała zdawać nieco wcześniej, bo - oficjalnie - będą mieli pełno egzaminów w sesji. Mniej oficjalnie, bo chcieli jechać do domu jak najwcześniej się da - do Anhui jest kawałek, a bilety na pociąg bywają trudniejsze do zdobycia niż wejściówki na koncerty grup rockowych. Kategorycznie zabroniono mi egzaminować ich wcześniej, bo przestaną chodzić na zajęcia. Tango rozpocząłem 25 grudnia, docelowo skończyć je miałem 8 stycznia. Dość poważnie się więc zdziwiłem, gdy 30 grudnia dostałem maila informującego mnie, że mam skończyć do 2 stycznia.
Odpisuję, że przecież dwa tygodnie wcześniej mówiliśmy o całkiem innych datach, że to niemożliwe, że mam nadal kilkadziesiąt osób z różnych grup.
Musisz skończyć, mam nadzieję, że to jasne.
Musisz to ty się iść pierdolić. I nie, nie jest to jasne. Stawianie sprawy w ten sposób jest zwyczajnym chamstwem i świadczy o krańcowej nieudolności waszego systemu zarządzania. Chyba, że macie na zapleczu chiński wehikuł czasu, cofniesz mnie w okolice 18 grudnia i anulujesz swoją decyzję o zakazie egzaminowania przed terminem. Inaczej się nie da, bo się fizycznie nie da. Ale może masz lepszy pomysł?
Moje pytania zignorowano. Wszyscy dostawaliśmy właśnie takie odpowiedzi. Wysyłali nam maila, potem nabierali wody w usta, chowali głowę w piasek i mieli nadzieję, że sami wszystko ogarniemy. W sumie łatwiej nam to było załatwiać bezpośrednio ze studentami niż poprzez biuro, ale to poddaje w wątpliwość sensowność istnienia tegóż. Rozumiem, że administrowanie dwunastoma tysiącami studentów i setkami pracowników nie jest łatwe, ale skoro cały dział administracji jest po prostu do dupy, nie jest w stanie niczego zrobić, załatwić ani zorganizować, to po co on w ogóle istnieje? Zresztą większość chińskiej myśli zarządzania tak wygląda.
Bardzo podobną rozmowę odbyłem parę dni później.
Że czemu egzaminy nie skończone?
Już ci kurwa idiotko mówiłem, że umawialiśmy się na coś całkiem innego. To ty zmieniasz zasady gry w trakcie, więc miej chociaż na tyle przyzwoitości, żeby nie udawać teraz, że to moja wina, bo to kurwa nie przejdzie. I nie, twoje powtarzanie, is that clear? nie sprawia, że cokolwiek robi się clear, jak i ignorowanie moich maili i smsów. Domyślam się, że tobie też wycięli numer i wszystko postawili na głowie, ale nie licz na to, że ja teraz sam to wszystko wezmę na klatę i będę posypywał głowę popiołem.
Przez parę dni nasz ogół nauczycielski łaził po kampusie, wymieniał przemyślenia, zastanawiał się, co będzie dalej. Studenci czasem wiedzieli więcej od administracji, czasem nie wiedzieli absolutnie niczego i pytali nas, by konkretną odpowiedź otrzymać raczej rzadko. SMSów, maili i QQ wiadomości wymieniłem dosłownie setki - bo ta może wtedy, a ten kiedy indziej. Kombinacje były przeróżne:
- odwołane i przesunięte egzaminy.
- egzaminy ogłoszone godzinę przed terminem.
- okienko 100 minutowe mające wystarczyć na przepytanie 54 osób.
- zdublowane terminy egzaminów
- lekcje powtórkowe sprzed egzaminów robione po egzaminach.
- zwykłe lekcje, które tam komuś zostały, a ponieważ grupa chce, to czemu nie?
- rozmowy indywidualne nad talerzem zupy i dawanie rad uczniom jak zdać prawdziwe egzaminy międzynarodowe.
- maile o 19:30, że następnego dnia rano o 8 odbędą się wcześniej odwołane lekcje. Potem jedna grupa stawia się w całości, druga w ogóle nie przychodzi. Istny pożar w burdelu, połączony z najazdem tatarów na dom wariatów.
Dyrekcja chyba wiedziała, że nastroje są raczej takie sobie. Zapewne z tej okazji ciągle coś dostawaliśmy. Początkowo powiedzieli, że nie będzie Wigilii, ale potem okazało się, że kłamali i że będzie. Wzruszyło nas zaproszenie na to wydarzenie:
- Nasze spotkanie rozpoczniemy o 18 na trzecim piętrze. Jeżeli chodzi o tych, którzy mają zajęcia o 18:30: mamy nadzieję, że zdążycie zjeść kolację wigilijną w 20 minut.
No cóż, my szczęśliwie nie mieliśmy, więc przez trzy godziny jedliśmy i gadaliśmy. Niektórzy zaś mieli Wigilię w wersji light. Podejrzewaliśmy początkowo, że może się okazać, że będziemy im zazdrościć, że nie muszą siedzieć do końca. Szczęśliwie, ludzie z naszej administracji studiowali za granicą, więc żadnego bai jiu, przemów, tylko po piwie dla chętnych. I po kopercie dla każdego. Nie było tej płatności w kontraktach, więc miłe zaskoczenie. Jedzenie standardowe, rozsądnych rozmiarów sekcja niemięsna, dość dużo słodyczy, całość po stronie plusów.
31 grudnia dostaliśmy smsa. Że można przyjść po bonus wakacyjny. Ten mieli płacić w marcu, więc zdziwienie, że w grudniu. Tendencja groziła, że nawet jeżeli zejdą do kopert z jednym banknotem 10 RMB za każde schrzanienie sprawy, to dzięki mej bezpośredniej przełożonej zarobiłbym obłędną fortunę jeszcze przed końcem stycznia.
Jak też wyglądały egzaminy? Dość banalnie i standardowo. Prawdziwy IELTS, który im się marzy zdać, wymaga około piętnastu minut konwersacji, odpowiedzi na kilka pytań, rozmowy z prowadzącym. Część rzeczy słyszą, część dostają napisaną. O ile z biura dowiedzieliśmy się, że możemy robić, co chcemy, o tyle jednak postanowiliśmy zrobić łatwiejszą wersję ich celu. Pięć minut rozmowy. Z tego jedna minuta na przygotowanie odpowiedzi na pytanie. Otwierające pytania w stylu, co chciałbyś robić w życiu i czy lubisz swój uniwersytet. Pytań początkowo miałem czternaście, by w końcu zejść do dziesięciu - nikt nie był w stanie zrobić w miarę dobrze zestawu o reklamach, który zawierał takie mordercze pytania jak to, czy reklamy mają wpływ na wybór towarów, czy czasem oszukują, gdzie się je najczęściej widzi, czy się lubi - jak widać poziom wysoki. Wszystkie pytania zostały przerobione w trakcie semestru, wszystkie są w książkach. Nierzadko egzaminacyjne pytanie jest uproszczeniem tego z książki.
Żeby nie osiągnąć poziomu katastrofy, niżej zejść się już po prostu nie dało. Pewnym problemem było przeprowadzanie egzaminów w trakcie zajęć - na sali 30-50 osób, ci którzy już odpowiedzieli mają wszystko w podogoniu. Nie wiem ile razy można mówić do grupy ludzi 20+, że mogą robić co chcą, że mogą grać na telefonach, mogą spać, mogą słuchać muzyki, czytać książki (to pożartowałem), uczyć się na inne egzaminy, ale jest jeden warunek: mają być cicho. Każdego odpowiadającego musiałem nagrać, więc pokazywałem im, że mam dyktafon i że naprawdę nie mogą się drzeć, bo to się nagra i będą jaja. Mało kto uwierzył. Tym razem gorsze okazały się panienki, które po prostu nie są w stanie działać w innym trybie niż kura na grzędzie i nie mogą się zamknąć na jakieś 20 minut, one nawet 30 sekund nie wytrzymają bez trajkotania. Nie wszystkie, ale wyjątkowo, samce podchodziły zdroworozsądkowo, dziewczynki wydawały się nie być w stanie wysiedzieć w ciszy. Nawet grając w diamenty.
Co można było w tym wszystkim jeszcze schrzanić?
- nauczyć się na pamięć odpowiedzi, ale nie być w stanie dopasować ich do pytań.
Na przykład:
- Jakie masz plany na przyszłość?
- Jestem z Datong.
- Co-byś-chciał-robić-po-studiach?
- Datong to jedna z czterech starożytnych stolic Chin.
- Jaki masz numer legitymacji?
- 50.
- Hm, nie mam takiego na liście... 50?
- Tak, 50.
- Nie ma... Znajdź proszę swoje imię.
- Tutaj!
- TO JEST PIĘTNAŚCIE!
Jak również warianty na modłę 'thirteen-one'. A śmiały się zające, gdy mówiłem, żeby się upewnili, że znają swoje numery ID.
- Jak spędzasz Spring Festival?
- Rodzina...My...Pam-pam-pam-ram-ram-ram (chaotyczne ruchy dłońmi).
- Cooooooo?
- Pam-pam-pam-ram-ram-ram
Dziewczyna myślała, że nie słucham zbyt uważnie i że czego nie powie, to będzie w porządku.
Oczywiście też serie występów nawiązujących do słynnego utworu '4'33' Johna Cage'a. Tych zebrałem bardzo wiele podczas egzaminów z pierwszym rokiem. Z nimi zabawa wyglądała nieco inaczej: wszyscy stawili się w laboratorium językowym, ubrali słuchawki wytłumiające i jednocześnie odpowiedzieli na pytania. Wszystko nagralo się w plikach .wav, my zaś mogliśmy odsłuchać sobie tego wszystkiego w domowym zaciszu. Czy coś mogło pójść nie tak?
Ależ oczywiście!
Część mikrofonow nie działała (po co ktoś miałby to sprawdzić przed egzaminem?), więc po testach sprzętu część osób wysłano za drzwi. Mieli wrócić na koniec i nagrać się na działających. Wrócili, nagrali, wydawało się, że bólu i problemu nie będzie. Ten event prowadziłem z chińską nauczycielką. Nie znałem jej wcześniej, więc postanowiłem wykorzystać wspólnie spędzany czas na zapoznanie się. Rozmowa nie kleiła się, dopóki nie powiedziałem jej, że ma super telefon. Ogień w oczach, 10 minut opowieści o tym, że Apple to wspaniała firma. Aż byłem taki miły, że zacząłem wychwalać ich krajowy produkt, XiaoMi. Jakoś jednak wolała swojego iPhone'a.
Listening przebiegł wielce cywilizowanie: dostali arkusze odpowiedzi, posłuchali, odpowiedzieli (albo i nie). Pytania uproszczone, ale i tak wiele osób osiągnęło raczej nikłe rezultaty.
Królem i królową wszystkiego był egzamin z Readingu. Wszystkie zajęcia z Readingu prowadzą Chińczycy. Książka składa się z zestawu tekstów i pytań, oczywiście wybranych z egzaminu. Czyli egzamin będzie wyglądał tak, że uczeń wylosuje tekst, a potem odpowie na pytania?
Ależ gdzie tam!
Uczeń musiał przeczytać na głos 1,5 strony A4 tekstu. Nieważne, czy cokolwiek z niego rozumiał. Naprawdę. Miał usiąść, przeczytać i na podstawie tego, jak czytał, dostawał adekwatną ocenę.
Wkrótce część druga: piekło formularzami jest wybrukowane.