Jednak JNCE to zaledwie krok na drodze do NCE. Metodologia nauczania właściwa temu podejściu została wynaleziona w roku:
a) 1994
b) 2001
c) 1967
Tak właśnie, w 1967 roku! Pierwszy raz opublikowano te książki dokładnie 30 października 1967 roku. Jeżeli ktoś uczył się angielskiego w Polsce w latach 80-tych z książek zwanych Alexandrami, to właśnie było to. Nie sądzę, żeby w naszym kraju jeszcze ktoś tego używał po 1989. Jakimś dziwnym zrządzeniem losu (jak to wszystko tutaj), książki z tej serii trafiły do Chin i wzbudziły furorę, aż taką, że w roku 2013 zapamiętale się z nich korzysta. Każdego człowieka zachodu, który ma z nimi kontakt, nachodzą myśli, że Chińczycy robią sobie z niego jaja.
Po pierwsze, lwia część nauki odbywa się przez słuchanie dialogów i odpowiadanie na pytania z listeningów. Taśm (bo przecież nie płyt) nie widziałem nigdy, ale może i lepiej, i tak wszystkie pytania da się odpowiedzieć z analizy obrazków, w najgorszym razie dialogów. Te są tranksrybowane, dzięki temu uczniowie nie musieliby za wiele słuchać, bo mogą wszystko przeczytać. Może coś na tych kasetach jeszcze było, ale chyba nie. W sumie skoro i tak żadnych listeningów nie robimy, to nie ma znaczenia, że nie mamy i tych. Pod każdym dialogiem mamy litanię słówek z chińskimi przekładami i kilka ćwiczeń gramatycznych, oczywiście testujących tylko zjawisko występujące w dialogu. Wszystko jest czarno-białe, a ćwiczeń jest za mało.
O ile sama metoda jest prehistoryczna i raczej zarzucona wieki temu, o tyle wielkim problemem jest, że po pierwsze było to pisane w latach sześćdziesiątych, po drugie, stworzono to dla Europejczyków. Uczniowie, którzy nie potrafią pokazać na mapie Kanady, USA lub Australii, muszą się uczyć, że German mieszka w Germany. No to jest jeszcze luz, trzeba powiedzieć, że to ojczyzna Mercedesa (a nie Chiny? - padło niegdyś), ale mają CAŁĄ Skandynawię. Przecież tu nikt nigdy nie słyszał o Danii ani Finlandii - a tam przymiotniki! Albo mają na obrazku ludzi w strojach bawarskich i pytanie skąd oni są (drobiazg, że trochę to stereotypowe). Z księżyca by mogli być, tyle samo to znaczy dla moich pociech. Dobór słów jest również dość ekscentryczny, ludzie słuchają kaset, a panie pracują jako keyboard operator (czyli sekretarki w sensie podanym w książce, nie operatorki prehistorycznych komputerów). Każdego poranka u drzwi staje mleczarz, a wieczorkami idzie się popijać drinki z wysokich szklanek. Ludzie jedzą ser, którego większość moich uczniów na oczy nie widziała. Dość ekscentrycznym pomysłem jest uczenie liczb do 1000 - kolejno. Przecież po co im podać zasadę, skoro można to wszystko wypisać?
Żaden rozsądny nauczyciel nie używałby tych książek w roku 2013, ale w Chinach to hit. Obstawiam, że gdy w latach 70-tych pozwolono uczyć się języka wroga, ktoś to przywiózł i już tak zostało. Miliony uczą się cassette recorder, a nie DVD, zresztą co ja pierdolę, tam o komputerze słowa nie ma. Lubię oglądać sprawdzanie zadania domowego, polega na recytacji dialogów z pamięci, oczywiście wszystko mówi jedna osoba. Jeszcze ciekawsze są prace pisane, polegają na przepisywaniu dialogów z książki. Po prostu, pacjent siedzi i przewala całe strony dialogów. Potem widzę, że wała z tego rozumie, bo np. coś się przesunęło i przepisał połowę z czego innego. Drobiazg, w końcu i tak cała sprawa nie ma sensu, więc nieważne, co tam popiszą.
To jest zaledwie wstęp do problemu ‘czas spędzany na nauce’.
Chińskie dzieci spędzają absurdalne ilości w szkole i na nauce. Typowy dzień dzieciaka wygląda tak, że idzie do szkoły na jakąś 8, do 12 siedzi, potem ma przerwę do 14 i wraca jeszcze pokiblować do 16:30. Wieczór spędza na zadaniach domowych. W weekendy łażą do prywatnych szkół. Dobrzy rodzice (w tutejszym rozumieniu, bo przecież nie rozsądnym) wysyłają pociechę na angielski, kaligrafię i fortepian. O, jeszcze taniec, balet najlepiej. Nie wiem, ile istnieje osób, które miałyby talenta w tak różnych dziedzinach, ale wychodzi na to, że China zamieszkują miliony Michałów Aniołów. Miałem dwunastoletniego ucznia, który musiał zrezygnować z angielskiego, bo rodzice uznali, że w Huainan nie ma dobrych nauczycieli fortepianiu i ciągnął się co weekend do Nankinu, dwie godziny szybkim pociągiem w jedną stronę. Pytałem, czy to jakiś utytułowany mistrz, geniusz samorodny? Nie, w życiu żadnego konkursu nie wygrał, ale musi mieć najlepszych nauczycieli. Jak musi, to musi, problem, że chłopak wielkiej pasji do gry nie miał, mówił, że kazali, to gra.
Chińczycy bardzo się dziwią, gdy informuję ich, że w Europie młodzież ma wolne weekendy i nawet mimo tak strasznego marnotrawstwa czasu coś tam w życiu ludzie osiągają. Dowalam do pieca mówiąc, że chodziłem przez jakiś czas na teatr w sobotnie poranki, ale to dlatego, że chciałem, nikt mi nie kazał. W sumie na angielski od jakiegoś wieku też chodziłem z własnej woli. Chińczykom w pale się nie mieści, że można mieć jakieś rozwijające zainteresowania, a już absolutnie nie mogą uwierzyć, że da się samemu nauczyć czegoś. Jak siedziałem po nocach i słuchałem Slayera, Mansona czy TooLa, to czegoś się tam nauczyłem, ba, takiego słówka jak np. pageant to się z NCE nie nauczysz, a ze Slayera jak najbardziej. Że się oglądnie czasem jakiś film i coś on człowiekowi da, być może pozwoli mu więcej zrozumieć lub też skłoni go do jakichś własnych poszukiwań, to już myślenie tu niedostępne. Nauka to jest właśnie rypanie dialogów na pamięć.
Efekty tego są straszne: na dobrze ponad dwadzieścia osób jakie znamy, pogadać naprawdę da się z jednym Davidem. Jeżeli trochę rozciągniemy definicję sensownej rozmowy, to jeszcze ze dwie się załapią. Studenci to jest katastrofa na całego, jedynych naprawdę fajnych ludzi spotkałem w Guangzhou. Dało się rozmawiać, znali się na kinie chińskim, mieli pojęcie o świecie, ale to amen. Gdy pewnego dnia poszedłem na spacer z huainańskim studentem (spotkał mnie i chciał sobie poćwiczyć angielski), to zapoznał mnie ze swoimi licznymi gastrycznymi historiami, które oddawały dość dobrze poziom jego samoświadomości - skarżył się, że często trzy razy w ciągu nocy musi wstawać i korzystać z toalety. Okazało się, że codziennie przed snem jada kurczaka na ostro, bo bardzo lubi. Do tego mamy na koncie pełno przygodnych rozmów z pociągów, które zawsze wyglądają tak samo, są nudne i do niczego nie prowadzą. Bywają dni, że myślimy sobie, że Chiny prześcignęły świat i że zachód zmierza właśnie do takiego modelu, produkowania cymbałów, którzy koncentrują się jedynie na żarciu i telewizji. Mają certyfikaty ukończenia różnych szkół, mają stabilne życie i prace, ale są idiotami. Miłymi, kurtuazyjnymi baranami, którzy nigdy nie wykazują żadnej inicjatywy. Którzy w kryzysowej sytuacji chowają głowę w piasek i powtarzają dialog, a nie robią niczego, by problem rozwiązać. Ależ łatwy i piękny świat będzie, gdy wszyscy dopasują się modelu przepisywania tekstów. Chce się zapytać: a kto napisze te teksty do kopiowania? Skoro wszyscy są powielającymi kopiarkami, skąd wezmą się nowe teksty?
Jak to kto je napisze? Jak to skąd będą? Odpowiedź jest jedna i jedyna możliwa!
Jest przecież taka mądra Partia...