W D była Dexter, która imię wybrała sobie z powodu wiadomego serialu. Była bardzo wysoka i szczupła, ręce miała tak wychudzone, że niemal przeźroczyste. Gdy dowiedziałem się, że jada jeden posiłek dziennie, to zrozumiałem. Gdy poszliśmy na hot pota, zjadła jeden patyczek. Była najlepsza z obu grup, uczyła się absolutnie wszystkiego, co im wykładałem. Potem mówiła, że uwielbia ten system uczenia, że jej się podoba dużo bardziej niż chiński i że widzi, że przynosi efekty. Przegadaliśmy oceany czasu, bardzo często pytała mnie o to, jak wyjechać do USA, gdy się nie ma pieniędzy. Pochodziła z biednej rodziny, często podkreślała, że nie stać ją na żadne podróże i że nigdy nie będzie mogła wyjechać z Chin. Znalazłem jej tani lot Air Asia do Tajlandii, nigdy nie słyszała o low costach. Ucieszyła się, chociaż nie sądzę, że pojedzie.
Jej sytuacja rodzinna pozostawała dla mnie zagadką. Była z Handan, więc daleko do domu nie miała, ale w żadne święta tam nie jeździła, co wydawało mi się dość dziwne. Na początku podawała mi dość wykrętne odpowiedzi, aż w końcu w maju powiedziała, że nie lubi swojej rodziny. Jej siostra studiowała w Guilin, trudno być dalej od Handan, też nie chciała odwiedzać krewnych. Nawet na wakacje nie chciała wrócić do domu rodzinnego. Wiem że jej rodzice absolutnie wielbili Mao, kazali jej nawet mieć jego podobiznę nad łóżkiem. Pewnego dnia, jakiś czwarty tydzień semestru, nie chciała za bardzo odpowiadać, mówiła półsłówkami. Zatrzymałem ją po lekcji i spytałem, co się stało. Okazało się, że ktoś ją nazwał dziewczyną laowaia i że jej teraz wstyd brać udział w debatach. Myślałem, że koniec, ale tydzień później powróciła do wielkiej formy. Mogę się tylko domyślać, jak ją potem nazywano. Zawsze mówiła, że bardzo lubi swoje studia i że sama je wybrała, według mojej wiedzy była w absolutnej czołówce grupy z każdego przedmiotu.
Gdy miała miejsce zadyma z amerykańska szkółką niedzielną, rozpętała internetowe piekło w języku chińskim. Bałem się, żeby przez okazywanie nam solidarności nie wpakowała się w nic poważnego - w końcu wiedzieliśmy, że dyrekcja z uśmiechem na ustach wspiera takie imprezy.
Dexter obsesyjnie wręcz bała się mężczyzn i mówiła, że ma nadzieję nigdy nie wziąć ślubu i że nie da się dotknąć żadnemu samcowi. 2+2=5 w kawałkach Radiohead, ja miałem pewne podejrzenia, że jej niechęć do domu rodzinnego może być związana z czymś z katalogu seksualna przemoc domowa. Miała taką fobię, że gdy podczas spotkań jakiś student siadał koło niej, to natychmiast się przesiadała. Z jakiegoś powodu lubiła mnie i ja mogłem koło niej siedzieć. Trochę się przestraszyłem, gdy pewnego dnia zaczęła mnie pytać, co zrobić, gdy się kocha wykładowcę, który ma dużo więcej lat niż ona. Rozmawialiśmy o tym chyba z godzinę i obawiam się, że mogła mieć mnie na myśli. Była na absolutnie wszystkich naszych imprezach, od samego początku do końca. Ona też nam podarowała arbuza, ale tego daliśmy radę zjeść. Ze wszystkich przyjaźni, ta w jakimś sensie była najsmutniejsza: nawet gdy rozmawialiśmy o jej możliwościach kariery i emigracji, to wychodziło, że i tak musi zostać żoną kogoś, kogo będzie nienawidziła. Właściwie była pogodzona z tym, że jest skazana na nudną pracę, w której nigdy nie będzie wykorzystywała swojej inteligencji. Uwielbiałem w niej to, że nie wstydziła się powiedzieć wprost np. 'nie stać mnie na G train, będę się tłukła do Pekinu stojącym w K' albo 'uwaliłam egzamin'.
Gdy żegnaliśmy się po raz ostatni, nazwała mnie swoim przyjacielem, niemal płakała, a i mnie wesoło nie było. Nie odzywa się do mnie w ogóle od naszego ostatniego spotkania. Mogę tylko składać ofiary świątynne z nadzieją, że nie będzie musiała wrócić do rodzinnego Handan i że nigdy nie zostanie zmuszona do wstąpienia w jakiś przypadkowy związek małżeński.
W Accounting C było dwóch fajnych chłopaków, Tony i Wyman. Zawsze siedzieli razem i tak samo zawsze wszędzie chodzili razem. Obaj za rewelacyjni nie byli, do tego Tony miał wadę wymowy, ale tyrali, zawsze byli przygotowani. Sami się zgłaszali - to dość wyjątkowe zjawisko w chińskich realiach. Strasznie się denerwowali, gdy próbowałem z nimi rozmawiać poza klasą, więc ich nie męczyłem. W tej samej grupie był Adam i Sherry, nierozłączna para, która chciała wziąć ślub po studiach. Oboje zawsze rewelacja, pełni zapału, ona robiąca niemal komplet punktów ze wszystkiego, on minimalnie niżej. Trudno mi napisać ich biogramy, ale zapamiętałem ich jako obłędnie grzecznych, pomocnych i miłych studentów. Od połowy semestru siedziała z nimi Kate, w trójkę byli pierwszym rzędem i chcieli robić wszystkie ćwiczenia bez czekania na grupę (zazwyczaj oni mieli wszystko gotowe jakieś dwa razy szybciej niż reszta). Gdy czasem tempo po godzinie 18 spadało, ostatnie 20 minut robiłem właściwie indywidualnie z nimi.
Inną gwiazdą był King, student naszej koleżanki. Mówił po angielsku właściwie perfect, uważał, że to łatwy język, niemal się dziwił, że jego znajomym sprawia tyle trudności. Chciał się uczyć japońskiego, ale nie było opcji, więc studiował go w czasie wolnym. Interesowały go komputery i ogólnie IT. Irytowała go cenzura netu, jak również to, że chińskie portale i software wydawały mu się gorszymi kopiami wersji zachodnich. Używał VPN i otwarcie o tym mówił. Za najlepszą firmę świata uważał Google (w tym warunki jakie Google oferuje pracownikom) i cierpiał jeszcze bardziej niż ja, że nie może używać ich usług. Pytał retorycznie: jak mamy się uczyć od Zachodu, skoro nam się blokuje najważniejszą przeglądarkę świata? Szybko myślał, działał niemal od razu, co bardzo go wyróżniało na tle ogółu. Gdy miałem problemy ze Skypem, dał mi swój internet komórkowy przeszedł ze mną cały kampus, i testowaliśmy, gdzie będzie mi najwygodniej rozmawiać. W zamian zabraliśmy go na kolację. Nie mógł uwierzyć, że w miarę się orientuję w chińskiej polityce i znam personalia flagowych polityków, jak i historię XX wieku. Gdy dowiedział się o naszych problemach z taksówkami, chciał wspólnie z nami napisać petycję do władz Baoding. Uważał, że taksiarze sprawiają, że Chiny tracą twarz. Nawet mnie kusiło w to pójść, ale bałem się, że mogą go spotkać nieprzyjemności, więc ostatecznie niczego nie napisaliśmy. Poznałem go dopiero w czerwcu. Nie wyjawił mi nigdy żadnych planów migracyjnych, po prostu w miarę dobrze się bawił na studiach, które były dla niego banalne.
Odmienną osobą od wszystkich ww. był Huizy. Po angielsku mówił fatalnie, ale lubił naszego sąsiada i jakoś tak stał się składową wielu naszych imprez. Sąsiad miewał z nim lepiej: impreza umówiona na 20, o 18:40 wbija mu Huizy.
- Że jak i że co???
- Bo mi się nudzi.
- Rozumiem. Ale ja nie mam czasu, kończę egzaminy, muszę wziąć prysznic, wróć o 20, wtedy będę gotowy.
- Spoko. Nie przeszkadza mi to.
Sąsiad w końcu jakoś go wywalił, ale obraza i strata twarzy była.
Pochodził z Anhui, a co lepsze, z Huainan. Był synem bodajże szefa policji lub kogoś w tych klimatach, na pewno dość dobrze ustawionego. Mówił, że ma cztery domy i że nie weźmie za żonę panny, która ma mniej, chociaż do innych czynności z pannami standardy miał nieco mniej wyśrubowane. Wydawało nam się, że czuje się w tym wszystkim jak ryba w wodzie - znał ceny wielu produktów luksusowych, był świadom korupcji, nawet dobrze wiedział, jakie są stawki w np. klinice aborcyjnej, a jakie w szpitalu ogólnym. Tłumaczył nam, że lepiej się żyje oficjałom w małych miastach, bo mniej na nich patrzą, a w takim Guangzhou to łatwo zostać ustrzelonym. Tam się pchają zachłanni, a przecież lepiej jeść mało, ale dłużej, niż rzucać się na żarcie i zostać od niego odciągniętym siłą do jakiegoś smutnego więzienia. Uwielbiał kobiety, a ponieważ znał ceny w pobliskim domu uciech, to podejrzewam, że w nim bywał. Mówił nam też o tym, że dziewczyny z Shandong są łatwe. Wiedza z pierwszej ręki: da się mieć dwie w ciągu jednej nocy! Zaczynamy z pierwszą koło 19-20, upijamy ją, robimy! Potem koło północy idziemy spotkać się z drugą, tam całą procedurę powtarzamy, no one są jak dworce kolejowe, taka przelotowość. Na drugim biegunie są dziewczyny z Mongolii Wewnętrznej, one są groźne i nie dają za łatwo. Jedna mu powiedziała, że jak się do niej będzie bardziej dostawiał, to go postrzeli z łuku. Mówił, że się przestraszył i skoncentrował na prowincjach bardziej chińskich. Od szesnastego roku życia chodził z ojcem na bankiety, zdarzało mu się pijać najdroższe typy Moutai - przynajmniej tak mówił. Zimowe wakacje spędził w Wiedniu, dość mu się podobało, ale był w szoku, że tak drogo. Grywał z nami w badmintona. Próbował rozkręcić biznes gastronomiczny na kampusie, ale nie dostał jakichś pozwoleń od administracji. Z tego powodu rozważał zmianę uczelni na taką, która robi mniej kłopotów z pozwoleniami i jest bardziej przyjazna biznesowi.
Huizy palił obłędne ilości papierosów, jego dziadek pracował w jakichś zakładach tytoniowych i dawał mu fajki, które pali sam Xi Jinping. My też z nich korzystaliśmy, ale często musieliśmy go hamować, bo chciał palić jednego od drugiego. Sąsiad miał problem natury nauczycielskiej, bo egzamin naszego huainańskiego dziedzica nie wypadł zbyt pięknie, ale już wtedy się dość przyjaźnili i szkoda mu było go ulewać. Na jakimś współczynniku litości znalazł sposób, żeby dać mu notę zdającą, ale sam kandydat nie wydawał się przesadnie zainteresowany studiami.
Do ostatniej imprezy mieliśmy obraz chłopaka, który czerpie garściami z życia, nieźle się bawi i kombinuje jak poszerzyć swoje możliwości biznesowe i koneksje. Byliśmy w wielkim szoku podczas ostatniego spotkania: zapytaliśmy go o plany na wakacje. Ciężko odetchnął i powiedział:
- Wakacje? To były wakacje, teraz dopiero będzie ciężko! Muszę wrócić do ojca. Nie macie pojęcia jaki jest wymagający!
Huizy żył pogodzony z myślą o tym, że ojciec wybierze mu żonę, która będzie się opłacała finansowo i koneksyjnie, uważał to za standard dla kogoś z partyjnym rodzicem. Pękł właśnie podczas ostatniego spotkania i powiedział, że zazdrości nam, że możemy wyjechać, że możemy sami sobie wybierać współmałżonków. Że nigdy nie zrozumiemy, jakie ciężkie jest życie dziecka oficjała. Jeżeli linia sukcesji ułoży się zgodnie z planami jego ojca, to będziemy mieli przynajmniej jednego nieźle postawionego znajomego. Huizy nie wybierał się nigdzie, miał zamiar żyć w rodzinnym Anhui. W jakimś sensie, to była najsmutniejsza znajomość, bo gdy nam gruchnął tym wszystkim, to zdaliśmy sobie sprawę, że w Chinach niemal każdy ma ciężko - czy jest się z nędzy, czy z bogactwa, to pewne uwarunkowania społeczne człowieka dopadną. Można powiedzieć, że na Zachodzie jest podobnie, niemniej jakoś mieliśmy poczucie, że nie aż tak.