Nasza Irlandka spełnia wszystkie możliwe i niemożliwe ideały piękna, zwłaszcza w oczach chińskich studentów. Wysoka, dobrze zbudowana, hojnie obdarzona przez naturę, blond włosy, niebieskie oczy. Ofert małżeńskich miała już parę hektarów, ale po jakimś czasie większości udało się zrozumieć, że niestety, za wysokie progi. Pewien młodzieniec wpadł więc na inny pomysł. Gdy piątkowego wieczora skończyła lekcje w okolicach godziny 18:30 i rozpoczęła opuszczanie budynku, spotkała chłopca, który na jej widok tak się ucieszył, że opuścił spodnie i rozpoczął się żywiołowo masturbować. Nie przekonał jej tym samym do siebie, uciekła z wrzaskiem, zadzwoniła do Aligatora z 'chryste panie, co robić???'. Ustaliliśmy wspólnie, że należy dać cynk do przełożonych. Wysłała więc maila, w którym opisała całą sytuację. W odpowiedzi otrzymała:
'To straszne. Miłego weekendu!'.
Nie do końca takiego rozwiązania sprawy oczekiwała. Napisała więc innego maila, tym razem do swojej placówki w Irlandii, że prosiłaby o jakieś wsparcie i pomoc, bo jakby nie uważa, że problem rozwiązano. Tamci do incydentu podeszli poważniej. Od dwóch tygodni trwają umawiania spotkania, żeby sprawę rozwiązać. Strona chińska zmieniała datę spotkania zaledwie CZTERY razy. Zapisu z kamer użyć nie chcą. Przecież wtedy mogłoby się okazać, że to jakieś dziecko bogatych rodziców postanowiło sobie tak ulżyć. I co wtedy? Przecież wyrzucić ze studiów nie można. Zastanawia nas, co musiałby student zrobić, żeby za sprawę wzięto się naprawdę. Chwycić ją za tyłek? Za biust? Próbować całować? Zgwałcić? Wtedy też napisaliby, że życzą miłego weekendu?
Wspomniany irlandzki współpracownik naszej placówki naukowej potraktował sprawę nieco poważniej. Sprawie naszej koleżanki pomógł kontyngent chińskiej młodzieży wysłany do zamorskiego kraju. W ciągu ostatnich paru tygodni nasi studenci osiągnęli niemało. Po pierwsze, dziewczyna została pobita przez inną. Agresor(ka) została wezwana przed oblicze jakiejś irlandzkiej rady wydziału i zapytana o cały incydent. Tam bez najmniejszej żenady powiedziała, że mogą jej skoczyć, bo nie mają żadnych dowodów. Zapewne chciało jej się powiedzieć też, że THIS IS CHINA! A jak się nie podoba, to sobie możecie wyjechać! Jednak powyższa fraza mogłaby się słabo sprawdzić w Irlandii, więc chyba nie padła. Irlandzka uczelnia wyciągnęła jednak wnioski i zainwestowała w kamery. Opłacało się, bo już w kilka dni potem mogli nacieszyć się materiałem filmowym pt. 'Wielka chińska draka w irlandzkiej stolicy'. Tym razem wydarzyło się tak, że jakieś dziewczę zwodziło samca dobre kilka tygodni. Chłopak płacił jej za żywność, prasował ubrania, nosił książki, zabierał na randki wszelakie. Po jakimś czasie zaczął upominać się o gratyfikację w formie cielesnej. Pani powiedziała mu, że niestety, ale jest zajęta. Poprosił o wyznaczenie terminu na rozmowę o tym, kto powinien być jej chłopakiem. Dziewczę tak naprawdę nie miało nikogo, więc uznało, że wyjściem z sytuacji będzie znalezienie jelenia. Poszła do biblioteki, zagadała pierwszego spotkanego Chińczyka i umówiła się z nim na randkę o 6 przed wejściem. Szczegółami spotkania podzieliła się też z absztyfikantem, którego chciała spławić.
Wiosenny dzień w Dublinie. Uniwersytet. Idylla. A o godzinie 18 spotyka się dwóch Chińczyków, jeden drugiemu spuszcza sromotny wpierdul, do etapu, że tamten traci kontakt z rzeczywistością. Rodzice młodego Mandaryna-agresora zostają wezwani. Lecą kilka tysięcy kilometrów z kraju yazi i lajiao do prymitywnej Irlandii. Tam próbują wręczyć parę tysięcy RMB uװrsytetowi i policji. Nie udaje się. Dziecię zostaje wydalone, a rodzice jadą do ChRL z przeświadczeniem, że Europa to pojebany kontynent, bo za parę RMB nie da się normalnie załatwić sprawy, a do tego jeszcze jakieś kamery mają. To nie dość okrutnej niesprawiedliwości, z którą nasze uczennice się zetknęły: za incydent, w którym udział bierze policja, traci się prawo do dyplomu z zamorskiej placówki naukowej. Coraz więcej z nich jedzie tam, wypuszczeni spod opiekuńczych skrzydeł rodziców i uniwersytetu dostają lekkiego odjazdu i zachłyśnięcia wolnością, potem coś odstawiają i mają powrót do Chin przed terminem. Błagałem koleżankę, żeby im napisała, że wysyłamy tam absolutnie najlepszych studentów, że jakieś 80-90%, które tu mamy, to są dopiero okazy, jaja i cuda. Jednak nawet te elitarne 10-20% rzucone na realia międzynarodowe powoduje popłoch, przerażenie i interwencję policji.
Ponownie spóźniła nam się wypłata. Tylko dwa tygodnie. Jest pewien progres, przecież wcześniej to i o miesiąc im się zdarzało. Mieliśmy dostać pieniądze 15 maja. Dostaliśmy 29. W trakcie rozlicznych rozmów, dowiedzieliśmy się, że to nasza wina. Bo Chińczycy mają normalne imiona, do czterech znaków. A ty sobie przychodzisz z imieniem na ponad dziesięć liter. Na uwagi 'hm, pracujemy tu od paru miesięcy, nasze personalia są wam wszystkim znane', powiedziano, że nam wybaczają i że możemy zachować swoje długie imiona. Mimo naszej ewidentnej winy, że nazywamy się np. >>Karolina<<, a nie >>Gao<<, to oni nam i tak zapłacą. A tu jest pierścień do całowania w podzięce.
Z cyklu życzliwi donieśli: jeden z chińskich nauczycieli jadł sobie lunch ze studentem. Był łaskaw poinformować go, że jego zdaniem wszyscy nauczyciele z zamorskich krajów są gówno warci, nie powinni tu pracować i niczego nie potrafią. Z dwoma wyjątkami: mnie i Aligatora. Mimo takiej nobilitacji poczuliśmy się solidarni z innymi i dopisaliśmy się do listu numer siedemdziesiąt dwa do pani rektor. Chcieliby to przedyskutować. Tak bardzo, że już kolejny tydzień nie mają terminu dla najbardziej zaangażowanych i wymienionych z imienia i nazwiska.
Wspominając jakość pracowników, nasz chiński współpracownik ma w sumie rację. Sam też nie dostaję spazmów radości, gdy widzę, że jeden z naszych kolegów pokazuje uczniom trylogię 'Toy Story', ale nie do końca winię jego, a bardziej uniwersytet, że zatrudnia klaunów, którzy NIGDY niczego nie uczyli, nie są w stanie odróżnić rzeczownika od czasownika, o nazywaniu czasów nawet nie mówię, ale mają blond włosy i amerykański/kanadyjski/australijski paszport. Widziałem już dość wiele, ale za każdym razem mam ochotę krzyknąć jednemu i drugiemu: stary, ty kurwa nie jesteś żadnym nauczycielem, ty jesteś idiotą! Pewnego dnia mój kolega wypuścił wszystkich po 50 ze 110 minut lekcji, bo jest piątek i oni są zmęczeni. Wodzu, rodzice tych ludzi płacą ci pieniądze, żebyś ich uczył, żebyś wbił im do głowy język, który w tych realiach jest potrzebny do dostania lepszej roboty. Masz lekcje w piątek, bo piątek to normalny, pracujący dzień tygodnia. Efekty są takie, że ich nie ma. Dochodzą do tego Amerykanie, którzy w imię szerzenia Jezusa nie sprawdzają obecności na zajęciach, egzaminy robią na poziomie przedszkola i wszystkim dają oceny w stylu 90-100 za absolutnie nic. Bo przecież inaczej ich nie będą lubili i nie dadzą sobie wbić do głowy jedynej słusznej wiary. W tym semestrze mam dwie grupy po moim australijskim koledze i dwie po amerykańskim. Pierwsze są nauczone pracy, mają książki, wiedzą, że z klasy można zostać usuniętym, wiedzą, że lista będzie sprawdzana i że egzamin nie jest formalnością. Nie jest też rzeźnią, ale jednak coś trzeba na nim zrobić. Bajki tam nie ma, ale przynajmniej nie spędzam czasu na tłumaczeniu im, że mają coś zrobić. Grupy odziedziczone po Amerykaninie? Uczniowie zaskoczeni, że nie można przyjść, dostać obecności i iść sobie z powrotem do dormy. Inny szok: nie, nie dostaniecie całego egzaminu. Tak, ten kurs można uwalić. Trzeba się postarać, ale da się. Nie, ja nie uważam, że każdy jest dzieckiem wspaniałego boga i z tej racji nie można mu robić krzywdy, czyli uwalić egzaminu. Nie, nie będziemy oglądać filmów. Tak, dostałeś 0/10 punktów, nie nauczyłeś się tu absolutnie niczego i wróżę, że oblejesz egzamin. Nie, nie zaśpiewam wam piosenki i nie pokażę zdjęć z wakacji, chociaż wiem, że w poprzednim semestrze była to dość powszechna praktyka.
Nasza irlandzka koleżanka ma kilka lat mniej niż my. W efekcie wielu osobom wydaje się, że jest z nią łatwiej niż z nami, więc informują ją o trudnych sprawach. W tym sezonie Amerykanie spod znaku Jezusa wysłali reprezentantkę. Ta wywaliła monolog rodem z książki do coachingu, tom pierwszy:
- Bo wiesz, my chcielibyśmy się z wami przyjaźnić, ale wiemy, że wy nas nie lubicie.
Stawianie sprawy w ten sposób powinno powodować, że zaczynasz się usprawiedliwiać i przepraszać, że oni odnieśli takie wrażenie. Przez ostatnie dziesięć miesięcy NIGDY żadne z nas nie odwalało scen. Zapraszaliśmy ich do nas, a oni nigdy nie odpowiadali. Oni zaś NIGDY nas nie zaprosili, a widywaliśmy, że odchodzą balety. Mówienie, że coś z naszej strony poszło nie tak, jest czystą bezczelnością. Ale TIC, This is China, a także This is Christianity, więc działamy według nieco innych reguł niż w świecie cywilizacji zachodniej. Więc nasza Irlandka nie kazała tej piździe iść sobie pobiegać, tylko rozpoczęła udowadniać, że deszcz pada na ziemię, a nie fruwa z niej pod niebiosa. W efekcie odkryła, że nasi amerykańscy misjonarze dostają nieoficjalne nagrody za szerzenie Jezusa. Poważnie. W Chińskiej Republice Ludowej, która absolutnie zabrania indoktrynacji religijnej, w jednostce uniwersytetu krajowego, członek Komunistycznej Partii Chin wypłaca pieniądze ludziom za to, że trudnią się działalnością zabronioną prawnie. Mieszkam tu już trochę i parę jaj widziałem, ale to wygrywa wszystko. Chociaż pewnie za tydzień odkryjemy coś jeszcze fajniejszego, w końcu obłęd nie jest sankcjonowany ani ograniczany żadnymi przepisami.
Nasza irlandzka koleżanka przyniosła jeszcze innego newsa: dowiedziała się od studentów, że nasi koledzy z USA OSTRZEGAJĄ ich przed przychodzeniem do naszych mieszkań. Mówią, że ponieważ nie wierzymy w boga, to istnieje ryzyko, że podamy im narkotyki, a potem ich zgwałcimy. To jest wspaniałe! Chłopak z USA, który ma lat 21, zero doświadczenia w uczeniu, a w ramach lekcji pokazuje uczniom filmy Disneya będzie opowiadał za moimi plecami moim studentom, że czyham na ich cnotę, bo w jego popierdolonym światopoglądzie każdy kto nie oddaje czci Jezusowi jest degeneratem, narkomanem, alkoholikiem i bandytą. Oczywiście gdy mnie spotyka to jest moim wielkim przyjacielem. Chciałbym to gdzieś donieść, ale dowiedzieliśmy się też, że nasza rektor należy do tej sekty. Wiem, że Chińczycy są pragmatyczni, ale jednak przynależność do Partii i do kościoła chrześcijańskiego, to pewne novum. Nasza rektor pewnie ma tak:
15-16 spotkanie Partii. Opierdolić kościół.
17-18 msza. Potępić Partię.
Co ja się dziwię, że ogół ludności tutaj jest deko ekscentryczny, skoro dochodzi do takich sytuacji. Ileż to musi wymagać myślenia i kombinowania, żeby sobie jakoś wytłumaczyć zaistniałą sytuację i nie pluć w lustro podczas porannej toalety.
Kwestia kluczy to temat-samograj: dostaliśmy jeden na dwie osoby, więcej nie ma, dorobić się nie da. Teoretycznie by się dało, ale gdy facet montował drzwi, to mu uniwersytet zapomniał zapłacić, więc się nieco obraził i nie bardzo chce tu przychodzić, a nikt inny klucza dorobić nie potrafi, bo jest kodowany w jakiś magiczny sposób. Nasze życie za łatwe nie jest, bo musimy się zawsze umawiać kto bierze wytrych do sezamu, ewentualnie spotykać i przekazywać go sobie, sytuacja daleka od idealnej. Jeżeli klucz się zgubi albo zatrzaśnie w mieszkaniu, wówczas dzwoni się, przychodzi pan, otwiera, bierze 180 RMB i życzy nam miłego dnia. Jest jasne, że mając tyle osób, ktoś w końcu klucz zgubi. Jakieś trzy tygodnie temu przydarzyło się to naszemu koledze. Od trzech tygodni nie może zamknąć mieszkania jeżeli w nim nie jest, więc wyniósł wszystkie cenne rzeczy do swojej partnerki, a sam w domu nie ma niczego. Chcąc gdzieś iść musi blokować zamek i zostawiać otwarte. Co jakiś czas wiatr otwiera drzwi na oścież i można nacieszyć się widokiem jego mieszkania. Są robione zakłady czy przed końcem roku to naprawią.
Nadszedł dzień, w którym studenci paru kierunków kończą przygodę z Hebei Finance University. Na pewno będą ryczeli w rękaw i poduszkę, no ale nie ma opcji, żegnamy was, alleluja! Z tej okazji wymyślono galę pożegnalną. Burdel okolicznościowy przebijał niemal wszystko z czym się tu zmierzyliśmy. Przez dziesięć dni mieliśmy przygotowywać program artystyczny. Napisałem scenariusz solidnie chujowego skeczu, żeby było cokolwiek. Ponieważ nas nie cisnęli, to sobie pozwoliliśmy nie męczyć się przesadnie, do tego miałem ponad sto osób do przegzaminowania i nie szukałem sobie dodatkowych zajęć. W dniu gali spotkałem kierowniczkę, która to zapytała mnie, co zrobię wieczorem. To, że się będę drapał po jaju i oglądał jakiś film europejski nie wygrało mi wielu punktów, ale nawet tu dwie rozsądne osoby się rozumieją, więc okazało się, że ona pierdoli galę i w sumie nie ma problemu jeżeli my zrobimy to samo. Z lekkością serca powiedziałem, że ja też. Chwilę potem dowiedziałem się od studentki, że ona też, bo kazali jej grać na klarnecie. Uczyła się swego czasu gry na klarnecie, ale nie lubi tego, nie potrafi za dobrze, niemniej z całej grupy jest jedyną osobą, która ma jakiekolwiek pojęcie o klarnecie, więc wygrała występ solowy na klarnecie (nie żałujmy sobie tego słowa). Okazało się więc, że wszyscy mają galę w rzyci, że publiczność jest tam zaganiana na siłę i jest lista obecności, a występujący modlą się o koniec. Poszliśmy pooglądać to niesamowite wydarzenie kulturalne. W sali gimnastycznej było pod 40 stopni, po dziesięciu minutach podziękowaliśmy sobie i gadali z uczniami przy wejściu. Chyba nasi amerykańscy misjonarze zrobili z siebie kretynów w ramach poświęcenia się dla uniwersytetu. Występ na klarnecie wyszedł świetnie, puszczono muzykę z playbacku, moja studenta postała z instrumentem, dostała brawa i tyle. Kto, po co i dlaczego to wymyśla? 'Ważni ludzie' - dowiedziałem się. Tak więc setki osób marnują czas, robią coś czego nie chcą i czego nikt nie potrzebuje, bo jacyś enigmatyczni ważni ludzie tak zdecydowali. Mityczni ważni ludzie są też odpowiedzialni za kłopoty z egzaminami, za braki formularzy, chaos związany ze świętami. Niestety, nie wolno nam z nimi porozmawiać, bo są zbyt ważni.
W tym wszystkim najbardziej intryguje mnie, czy nieboszczka Gao otrzymała podczas gali dyplom ukończenia studiów, czy też w jakieś siedemnaście miesięcy po jej samobójstwie w końcu pogodzono się z tym i skreślono ją z listy studentów.
Z racji końca semestru należało przygotować egzaminy. Swoje mam gotowe od mniej więcej kwietnia, potrzebowałem tylko daty, żeby je przeprowadzić. Dwie grupy udało się załatwić bez bólu, z pozostałymi wyszło nieco ciężej. Podano terminy, przekazaliśmy je studentom. Panika, strach i popłoch, dostali egzamin w dniu kiedy mają najważniejszy dla nich przedmiot, z księgowości. Do szefostwa. Trzy dni nie odpowiadania na maile i smsy. W końcu ludzie zaczęli nachodzić biuro. Łaskawie zmienili. Wszystko zajęło około sześciu dni. Dla mnie, bo dwie osoby chodzą TRZYNASTY dzień i tłumaczą, że z różnych powodów nie mogą mieć egzaminów w podanych datach.