W ISA NIS Astana nie istniał żenadometr. Nie było więc takiej możliwości, żeby go wyjebało. Gdyby takowy jednak funkcjonował, to 1 maja wystrzeliłby z takim hukiem, że pod Taszkientem ludzie by to słyszeli. Był to oczywiście dzień wolny, dość wcześnie wróciłem z Szymkientu, coś tam ogarniałem sobie w mieszkaniu i gotowałem. Mieszkając bez Aligatora rozwijałem swoje talenta kulinarne. Opanowałem wypiekanie chleba, chaczapuri na kilka sposobów, kremy z warzyw akurat dostępnych w okolicy, do tego oczywiście makarony z różnymi sosami, ryż w nastu wariantach. Był to jeden ze sposobów na zabijanie czasu. Nie myślałem wiele o szkole, bo wiedziałem dobrze, co będzie, czyli nic. Po co miałem sobie psuć wolny dzień rozważaniami, co też głupiego wymyślą? Przewidywalność to jedno z ostatnich słów, jakiego bym użył na opisanie sytuacji w mym miejscu pracy.
Pod wieczór telefon brzęknął, że WhatsApp. Tam okazało się, że na naszym kanale pracowniczym poszło coś takiego:
"Once upon a time there lived a beautiful deer and mean jackal in International Valley. The deer was very smart and hardworking while jackal was jealous, envious and mean. One day jackal decided to make a plan how to make the deer upset. He pooped in the holy place near Lake with fresh water where all other animals were drinking when they were thirsty and said that was the deer. Some animals believed to jackal's word and started smell like him. The other animals didn't see that and didn't believe in that. So jackal was spreading rumors about his own shit all over the valley and those who were messing with him were also stinky.
But the saint animal of that Valley looked into his magic mirror and saw everything what happened and chased out the mean jackal from the valley.
Moral: never believe the words and actions you didn't see and cannot prove,or you will smell like that jackal from the valley.
Happy holiday everyone."
Poczułem się jak w podstawówce. Skopiowałem, przesłałem do władz. Z komentarzami o tym, że skoro mnie się mówi, że mam nie eskalować konfliktu, to czy mogliby to też powiedzieć drugiej stronie tego starcia? Że skoro obwiniają mnie o napięcia na linii obywatele Kazachstanu-całego świata, to co powiedzą o tym? Czy może powalą jeszcze trochę głupa, że w sumie to nie wiedzą, co się odpierdala? A może chcieliby mi powiedzieć, że coś tam to moja wina?
Jednak ostatecznie mnie to rozbawiło: Tamara zrozumiała, że nigdzie się nie pakuję i pozostało jej jedynie pisanie bajeczek wątpliwej jakości. Opuściła też demonstracyjnie czat nauczycielski, ale kilka dni później wróciła na niego, zapewne przerażona tym, że ktoś mógłby być tak bezdennie głupi, żeby napisać coś złego o niej.
Pod wieczór telefon brzęknął, że WhatsApp. Tam okazało się, że na naszym kanale pracowniczym poszło coś takiego:
"Once upon a time there lived a beautiful deer and mean jackal in International Valley. The deer was very smart and hardworking while jackal was jealous, envious and mean. One day jackal decided to make a plan how to make the deer upset. He pooped in the holy place near Lake with fresh water where all other animals were drinking when they were thirsty and said that was the deer. Some animals believed to jackal's word and started smell like him. The other animals didn't see that and didn't believe in that. So jackal was spreading rumors about his own shit all over the valley and those who were messing with him were also stinky.
But the saint animal of that Valley looked into his magic mirror and saw everything what happened and chased out the mean jackal from the valley.
Moral: never believe the words and actions you didn't see and cannot prove,or you will smell like that jackal from the valley.
Happy holiday everyone."
Poczułem się jak w podstawówce. Skopiowałem, przesłałem do władz. Z komentarzami o tym, że skoro mnie się mówi, że mam nie eskalować konfliktu, to czy mogliby to też powiedzieć drugiej stronie tego starcia? Że skoro obwiniają mnie o napięcia na linii obywatele Kazachstanu-całego świata, to co powiedzą o tym? Czy może powalą jeszcze trochę głupa, że w sumie to nie wiedzą, co się odpierdala? A może chcieliby mi powiedzieć, że coś tam to moja wina?
Jednak ostatecznie mnie to rozbawiło: Tamara zrozumiała, że nigdzie się nie pakuję i pozostało jej jedynie pisanie bajeczek wątpliwej jakości. Opuściła też demonstracyjnie czat nauczycielski, ale kilka dni później wróciła na niego, zapewne przerażona tym, że ktoś mógłby być tak bezdennie głupi, żeby napisać coś złego o niej.
Na tego maila nigdy nie odpisano. Jakieś trzy tygodnie później powiedziano mi w szybkiej rozmowie na korytarzu, że faktycznie, no jest to nieprofesjonalne i deko siara, ale nie można z tym niczego zrobić. Administracja szkoły powiedział mi, że nie jest w stanie zrobić niczego z tym, że moja współpracowniczka, czyli ich pracowniczka, wypisuje takie brednie do wszystkich nauczycieli. Ja w sumie już się śmiałem, od dawna nie miałem choćby najmniejszych złudzeń co do natury mojego miejsca pracy. Wiedzy tej wydawali się pozbawieni niektórzy nauczyciele z RPA. Byli solidnie wściekli.
"Skoro nie reagują na coś takiego, na tak otwarty atak na nauczyciela z innego kraju, to lokalni dostają jasny sygnał, że mogą z nami zrobić wszystko, a administracja nigdy nas nie wesprze w żadnym konflikcie!"
Tak, dokładnie. Dlatego ja stąd wypierdalam 23 czerwca. A wy bawcie się kolejny rok i patrzcie, co się wydarzy. Na pewno się poprawi: przez wakacje nasi dzielni koordynatorzy doczytają sobie, jak powinno wyglądać uczenie i wszystko zacznie hulać. Nie mam wątpliwości, tylko po prostu czuję się niegodny uczestniczenia w tej wielkiej inicjatywie.
Jedynym radosnym aspektem tego wydarzenia stało się, że to zacząłem wysyłać obrazki szakali na kanałach, które mogli czytać tylko obcokrajowcy. Jedna osoba podchwyciła pomysł i chwilami stada szakali biegały po naszych rozmowach.
Poważnym argumentem za przemęczeniem się z Kazachstanem było to, że do końca semestru nie pozostawało wiele. 25 maja kończył się zasadniczy rok szkolny. Było jasne, że zmarnujemy oceany czasu na tańce narodowe, honorowanie współpracy z jakimś Uzbekistanem, do tego dochodziły święta państwowe 7 i 9 maja. Pierwsze to dzień obrońcy ojczyzny, drugie to oczywiście Wielka Pobieda. Chodziłem do pracy i się nudziłem. Zaznaczyłem na Couchsurfing, że chętnie przyjmę gości i szybko wygrałem rodaków. Było to cudowne rozdanie w tej nędzy nudy i beznadziei. Na nowo odkryłem, że ludzie mają poczucie humoru, że można rozmawiać o religii, muzyce, filmach, podróżach. Nawet moja wiedza o Astanie trochę się przydała, los nas rzucił do miejskiego akwarium, a także do łaźni. Oczywiście nie wygralibyśmy konkursu abstynentów. Było super.
Przez ten jeden dzień.
"Skoro nie reagują na coś takiego, na tak otwarty atak na nauczyciela z innego kraju, to lokalni dostają jasny sygnał, że mogą z nami zrobić wszystko, a administracja nigdy nas nie wesprze w żadnym konflikcie!"
Tak, dokładnie. Dlatego ja stąd wypierdalam 23 czerwca. A wy bawcie się kolejny rok i patrzcie, co się wydarzy. Na pewno się poprawi: przez wakacje nasi dzielni koordynatorzy doczytają sobie, jak powinno wyglądać uczenie i wszystko zacznie hulać. Nie mam wątpliwości, tylko po prostu czuję się niegodny uczestniczenia w tej wielkiej inicjatywie.
Jedynym radosnym aspektem tego wydarzenia stało się, że to zacząłem wysyłać obrazki szakali na kanałach, które mogli czytać tylko obcokrajowcy. Jedna osoba podchwyciła pomysł i chwilami stada szakali biegały po naszych rozmowach.
Poważnym argumentem za przemęczeniem się z Kazachstanem było to, że do końca semestru nie pozostawało wiele. 25 maja kończył się zasadniczy rok szkolny. Było jasne, że zmarnujemy oceany czasu na tańce narodowe, honorowanie współpracy z jakimś Uzbekistanem, do tego dochodziły święta państwowe 7 i 9 maja. Pierwsze to dzień obrońcy ojczyzny, drugie to oczywiście Wielka Pobieda. Chodziłem do pracy i się nudziłem. Zaznaczyłem na Couchsurfing, że chętnie przyjmę gości i szybko wygrałem rodaków. Było to cudowne rozdanie w tej nędzy nudy i beznadziei. Na nowo odkryłem, że ludzie mają poczucie humoru, że można rozmawiać o religii, muzyce, filmach, podróżach. Nawet moja wiedza o Astanie trochę się przydała, los nas rzucił do miejskiego akwarium, a także do łaźni. Oczywiście nie wygralibyśmy konkursu abstynentów. Było super.
Przez ten jeden dzień.
Tak się składa, że w maju mam urodziny. Osoba, która mnie wylosowała, wręczyła mi o poranku dyżurny prezent (wino i słodycze, praktycznie wszyscy dawaliśmy sobie dokładnie to samo, zmieniało się tylko wino z wytrawnego na pół- lub słodkie). Wyszliśmy celebrować w piątkowy wieczór, ale były to najsmutniejsze i najnudniejsze urodziny w moim życiu. Nie pomogło nawet to, że w ładnym kraft barze się nie hamowaliśmy i nie schodzili z piwami z poziomu międzynarodowego. Koło 23 wróciłem do domu i stwierdziłem, że dobrze, że mam to z głowy. Nie przypominam sobie, żebym po osiemnastce miał krótsze urodziny.
Dość dużo osób w Polsce wiedziało, jak dobrze się bawię. Dzwonili do mnie co kilka dni i pytali jak tam życie, a ja opowiadałem i pytałem, co u nich. Te rozmowy na jakąś chwilę pozwalały zapomnieć o nudzie i dramacie życia codziennego w tym smutnym mieście. Z drugiej strony, potem robiło się jeszcze gorzej, bo zaczynały się refleksje: ludzie mają normalne życia, coś z nimi robią, tu komuś się rodzi dziecko, tam ktoś pojechał na koncert, tu zaplanowali wakacje. Ja więdłem każdego dnia, wstawałem o 6:30, o 7:55 odbijałem kartę na zakładzie, a potem siedziałem do 17, tak naprawdę wiele nie robiąc. Od czasu do czasu kino – stałem się bardzo mało wybredny i chodziłem niemal na wszystko, co nie było kazachską komedią romantyczną.
Dość dużo osób w Polsce wiedziało, jak dobrze się bawię. Dzwonili do mnie co kilka dni i pytali jak tam życie, a ja opowiadałem i pytałem, co u nich. Te rozmowy na jakąś chwilę pozwalały zapomnieć o nudzie i dramacie życia codziennego w tym smutnym mieście. Z drugiej strony, potem robiło się jeszcze gorzej, bo zaczynały się refleksje: ludzie mają normalne życia, coś z nimi robią, tu komuś się rodzi dziecko, tam ktoś pojechał na koncert, tu zaplanowali wakacje. Ja więdłem każdego dnia, wstawałem o 6:30, o 7:55 odbijałem kartę na zakładzie, a potem siedziałem do 17, tak naprawdę wiele nie robiąc. Od czasu do czasu kino – stałem się bardzo mało wybredny i chodziłem niemal na wszystko, co nie było kazachską komedią romantyczną.
Po jakimś czasie wolałem dni pracujące od weekendów. Wydarzenia takie jak prasowanie koszul to była ekstaza. Układałem puzzle, i to na potęgę. Trochę pomagał otwarty 1 maja luksusowy sklep z piwem i winami. Nierzadko po szkole siadałem z kolegą z RPA na jedno, w piątkowe wieczory na więcej niż jedno. Jednak z czasem i to stało się dość nudne. Wychodzić nie mieliśmy za bardzo dokąd.
Właściwie już całą resztę mojego pobytu w Kazachstanie cechowała szeroko rozumiana nuda. Jedna wielka, przerażająca, wszechogarniająca nuda. 25 maja skończył się rok szkolny. Podobno nawet rodzice mnie szukali i bardzo chcieli mi podziękować, a także dać kwiaty. Akurat siedziałem w jakimś spokojnym zakątku szkoły i oglądałem coś na laptopie albo czytałem – tak wyglądała większość mej pracy przez ostatnie dwa tygodnie zajęć. Zazwyczaj w dniu zakończenia roku szkolnego odczuwa się radość, dumę, jest wiele śmiechu i radości, coś się wspomina, patrzy się, co poszło fajnie, co inaczej. W Astanie były dwie przemowy dyrektora, występy uczniów i dość sztywna atmosfera. Sam czułem wstyd i zażenowanie. Wielu z moich uczniów nie drgnęło z poziomem znajomości angielskiego nawet o milimetr. Tak jak nie umieli za wiele we wrześniu, tyle samo właśnie umieli też na koniec maja. Obowiązkowych testów nie pisali, bo od czasu wielkiego rozłamu w teamie nauczycielskim Tamara im testów nie dawała – ryzykowała, że jeżeli ich nie poprawię, to musiałaby to zrobić sama. Wiadomo, że pracą rąk kalać sobie nie można. Wymyśliła więc projekt teatru cieni, który zjadł sam nie wiem ile lekcji, z miesiąc chyba. Ostatecznie miała nakręcić występy różnych grup, a potem rodzice mieli mieć okazję do zobaczenia jak fajnie ich pociechy zrobiły. Załatwiła nawet profesjonalną kamerę i pewnego dnia ruszyło nagrywanie. Pan techniczny pytał o której ma przyjść. Dowiedział się, że nie jest potrzebny, bo ona sama da sobie radę.
Po czterech godzinach okazało się, że nic się nie nagrało – tak sobie dała radę. Jednak przecież poproszenie o pomoc to utrata twarzy, lepiej robić wszystko samemu. Jeżeli nie ma się pojęcia o obsłudze zaawansowanej kamery, to po co skorzystać z techniczego, lepiej udawać, że się wie. W efekcie żadne filmy z teatru cieni nie powstały, czyli nie bardzo było za co ocenić uczniów. Tak na marginesie tylko wspomnę, że podręcznika na żadnym poziomie nie ukończyliśmy. Nie my jako team, my jako szkoła. Nie był to rezultat planowania, a chaosu. Kryminał nauczycielski za takie rzeczy powinien być.
Właściwie już całą resztę mojego pobytu w Kazachstanie cechowała szeroko rozumiana nuda. Jedna wielka, przerażająca, wszechogarniająca nuda. 25 maja skończył się rok szkolny. Podobno nawet rodzice mnie szukali i bardzo chcieli mi podziękować, a także dać kwiaty. Akurat siedziałem w jakimś spokojnym zakątku szkoły i oglądałem coś na laptopie albo czytałem – tak wyglądała większość mej pracy przez ostatnie dwa tygodnie zajęć. Zazwyczaj w dniu zakończenia roku szkolnego odczuwa się radość, dumę, jest wiele śmiechu i radości, coś się wspomina, patrzy się, co poszło fajnie, co inaczej. W Astanie były dwie przemowy dyrektora, występy uczniów i dość sztywna atmosfera. Sam czułem wstyd i zażenowanie. Wielu z moich uczniów nie drgnęło z poziomem znajomości angielskiego nawet o milimetr. Tak jak nie umieli za wiele we wrześniu, tyle samo właśnie umieli też na koniec maja. Obowiązkowych testów nie pisali, bo od czasu wielkiego rozłamu w teamie nauczycielskim Tamara im testów nie dawała – ryzykowała, że jeżeli ich nie poprawię, to musiałaby to zrobić sama. Wiadomo, że pracą rąk kalać sobie nie można. Wymyśliła więc projekt teatru cieni, który zjadł sam nie wiem ile lekcji, z miesiąc chyba. Ostatecznie miała nakręcić występy różnych grup, a potem rodzice mieli mieć okazję do zobaczenia jak fajnie ich pociechy zrobiły. Załatwiła nawet profesjonalną kamerę i pewnego dnia ruszyło nagrywanie. Pan techniczny pytał o której ma przyjść. Dowiedział się, że nie jest potrzebny, bo ona sama da sobie radę.
Po czterech godzinach okazało się, że nic się nie nagrało – tak sobie dała radę. Jednak przecież poproszenie o pomoc to utrata twarzy, lepiej robić wszystko samemu. Jeżeli nie ma się pojęcia o obsłudze zaawansowanej kamery, to po co skorzystać z techniczego, lepiej udawać, że się wie. W efekcie żadne filmy z teatru cieni nie powstały, czyli nie bardzo było za co ocenić uczniów. Tak na marginesie tylko wspomnę, że podręcznika na żadnym poziomie nie ukończyliśmy. Nie my jako team, my jako szkoła. Nie był to rezultat planowania, a chaosu. Kryminał nauczycielski za takie rzeczy powinien być.
Nastąpiły dwa tygodnie obozu letniego. Tu już nawet dyrekcja wpadła na pomysł, że może lepiej nie parować mnie z Tamarą i dostałem byłe nauczycielki kolegi z Teksasu. Było niewiele lepiej. Sam obóz nie był przesadnie intensywny - mieliśmy uczyć dwa razy po czterdzieści minut dziennie. Tego samego, więc do przygotowania była JEDNA i to raczej krótka lekcja. Jednak i to zazwyczaj okazywało się zbyt wielkim obciążeniem.
Przede wszystkim nie chciało im się niczego. Moje „zaplanujmy to jakoś porządnie, nie zajmie nam wiele”, spotykało się ze ścianą obojętności, graniem na telefonie, koniecznością pogadania z kimś, poplanowania wakacji, przejrzenia katalogu kosmetycznego. Gdy w końcu siadaliśmy do lekcji, to często kończyło się różnicami zdań w stylu „włączenie czterech filmików pod rząd nie ma sensu” kontra „osłuchają się”. Czasem udawało się spotkać w pół drogi i powstawały w miarę sensowne lekcje albo chociaż ich kawałki.
Były to i tak najlepsze dwa tygodnie nauczania w Astanie. Przynajmniej zawsze mieliśmy jakiś plan i nigdy sobie nie przerywaliśmy w pół słowa.
Była jednak nowa ciekawostka: niektórzy lokalni nauczyciele nie lubili się z Tamarą, więc może nie jakoś bardzo otwarcie, ale przychodzili do mnie w sprawach wakacyjnych i rozwoju ich karier. Czyli jak zrobić CELTĘ, jak dostać 8 z IELTS, ile powinien kosztować hotel w Rzymie. Jeżeli tylko ktoś chciał, to uczyłem jak używać strony Cambridge, jak konwertować wyniki testów, jak działa booking.com, jak Airbnb, a jak Skyscanner. Naprawdę, dorośli ludzie nie wiedzieli, że takie cuda istnieją!
Wiele z tych rozmów odbywało się po rosyjsku, bo inaczej odbyć by się nie mogły – nauczycielki samopoznania nierzadko nie mówiły ani słowa po angielsku. Jedna z mych tymczasowych coteacherek uczestniczyła w nich w sposób średnio konstruktywny, to znaczy narzekając na moją rosyjską wymowę. Poprosiłem, żeby mi ją poprawiała, ale odmówiła, „bo to nie ma sensu”. Kilka razy wyglądało to tak, że siedzę z nauczycielką jakiejś biologii i jej opowiadam, że Ryanair w Paryżu ląduje na Beauvais, czyli bardzo daleko od centrum, a tu:
- O jak źle zaakcentowałeś ‘daleko’!!!
- O, źle mówisz ten czasownik.
Pewnego dnia chciała wyrazić swoją dezaprobatę i powiedziała po angielsku:
- I can’t hear when you speak Russian
Poleciłem wizytę u laryngologa. A raczej przygodę z jakimś podręcznikiem, bo zamiast hear, to o listen jej chodziło. Za takie rzeczy wszyscy w Kazachstanie się strasznie obrażali. Jeżeli ona mi jechała trzy dni w temacie znajomości czegoś, co w ogóle nie wchodziło w zakres moich kompetencji zawodowych, to było w porządku. Jeżeli jednak ja raz się odwinąłem w jej specjalizacji, to już znaczyło, że jestem chamem. Po filologii miała angielski mniej więcej na poziomie mojego rosyjskiego, którego uczyłem się głównie z życia, a nie w szkole czy na kursach. Nie był to pierwszy raz, kiedy przypomniał mi się cytat jednego z moich ulubionych pisarzy, tym razem dotyczący pracy w szkole w Kazachstanie:
Przede wszystkim nie chciało im się niczego. Moje „zaplanujmy to jakoś porządnie, nie zajmie nam wiele”, spotykało się ze ścianą obojętności, graniem na telefonie, koniecznością pogadania z kimś, poplanowania wakacji, przejrzenia katalogu kosmetycznego. Gdy w końcu siadaliśmy do lekcji, to często kończyło się różnicami zdań w stylu „włączenie czterech filmików pod rząd nie ma sensu” kontra „osłuchają się”. Czasem udawało się spotkać w pół drogi i powstawały w miarę sensowne lekcje albo chociaż ich kawałki.
Były to i tak najlepsze dwa tygodnie nauczania w Astanie. Przynajmniej zawsze mieliśmy jakiś plan i nigdy sobie nie przerywaliśmy w pół słowa.
Była jednak nowa ciekawostka: niektórzy lokalni nauczyciele nie lubili się z Tamarą, więc może nie jakoś bardzo otwarcie, ale przychodzili do mnie w sprawach wakacyjnych i rozwoju ich karier. Czyli jak zrobić CELTĘ, jak dostać 8 z IELTS, ile powinien kosztować hotel w Rzymie. Jeżeli tylko ktoś chciał, to uczyłem jak używać strony Cambridge, jak konwertować wyniki testów, jak działa booking.com, jak Airbnb, a jak Skyscanner. Naprawdę, dorośli ludzie nie wiedzieli, że takie cuda istnieją!
Wiele z tych rozmów odbywało się po rosyjsku, bo inaczej odbyć by się nie mogły – nauczycielki samopoznania nierzadko nie mówiły ani słowa po angielsku. Jedna z mych tymczasowych coteacherek uczestniczyła w nich w sposób średnio konstruktywny, to znaczy narzekając na moją rosyjską wymowę. Poprosiłem, żeby mi ją poprawiała, ale odmówiła, „bo to nie ma sensu”. Kilka razy wyglądało to tak, że siedzę z nauczycielką jakiejś biologii i jej opowiadam, że Ryanair w Paryżu ląduje na Beauvais, czyli bardzo daleko od centrum, a tu:
- O jak źle zaakcentowałeś ‘daleko’!!!
- O, źle mówisz ten czasownik.
Pewnego dnia chciała wyrazić swoją dezaprobatę i powiedziała po angielsku:
- I can’t hear when you speak Russian
Poleciłem wizytę u laryngologa. A raczej przygodę z jakimś podręcznikiem, bo zamiast hear, to o listen jej chodziło. Za takie rzeczy wszyscy w Kazachstanie się strasznie obrażali. Jeżeli ona mi jechała trzy dni w temacie znajomości czegoś, co w ogóle nie wchodziło w zakres moich kompetencji zawodowych, to było w porządku. Jeżeli jednak ja raz się odwinąłem w jej specjalizacji, to już znaczyło, że jestem chamem. Po filologii miała angielski mniej więcej na poziomie mojego rosyjskiego, którego uczyłem się głównie z życia, a nie w szkole czy na kursach. Nie był to pierwszy raz, kiedy przypomniał mi się cytat jednego z moich ulubionych pisarzy, tym razem dotyczący pracy w szkole w Kazachstanie:
"W dniu egzaminów piśmiennych z geometrii i trygonometrii nie pozwolił mi otworzyć koperty z tematami w klasie, lecz zaprowadził do gabinetu dyrektora i tam, w obecności wszystkich kolegów-nauczycieli musiałem najprzód sam rozwiązać zadanie; przez cały czas stał za moimi plecami. Gdy okazało się, że rozwiązanie jest właściwe — świąteczny nastrój ogarnął wszystkich matematyków, a zwłaszcza mego wicedyrektora. Jak łatwo było tu zdobyć sławę Kartezjusza! Jeszcze nie wiedziałem wtedy, że co roku podczas egzaminów końcowych w siódmych klasach — szkoły terenowe wciąż telefonują do rejonu: zadanie nie wychodzi, temat podano nam błędnie! Bo też ci nauczyciele sami ukończyli nie więcej niż siedem klas..."
Aleksander Sołżenicyn „Archipelag GUŁag", tom trzeci
Aleksander Sołżenicyn „Archipelag GUŁag", tom trzeci
Cała koncepcja summer campu stanowiła kolejny sposób na oddzielenie rodziców naszych uczniów od ich tenge. Kosztował on dość solidnie, więc zainteresowanie było raczej umiarkowane, ostatecznie około 10% naszych uczniów zdecydowało się na uczestniczenie w tym świecie edukacji. Wyjątkowo, od strony koordynatorów, obóz nie był źle zaplanowany, każdemu dniu poświęcono inny temat – raz piraci, raz sport, a raz sztuka. Angielski stanowił część wszystkich zajęć, poza tym mieli matematykę i przedmioty z pogranicza biologii-chemii. Uczniowie też byli lepiej pogrupowani niż zazwyczaj. Powiedziałbym, że połowa zajęć nadawała się do czegoś, druga już niekoniecznie. To i tak było o wiele lepiej niż w trakcie poprzednich semestrów, ale też nie było powodów do mruczenia. Pracy było żałośnie mało, a zaangażowani wykonywali ją na pół gwizdka.
Ostatecznie uznano mnie za wariata, bo sam się zgłosiłem do robienia gier plenerowych – wszyscy uciekali od tego jak tylko mogli. Wicedyrektor ściskał mi dumnie prawicę gratulując, że zgodziłem się na tak wielkie poświęcenie. Rzeczywiście, cała sprawa zajęła trochę ponad godzinę, ze wszystkimi przygotowaniami może dwie. Mnie przynajmniej przez ten jeden dzień nudziło się trochę mniej. W ostatni dzień, piątek, ogłoszono, że obóz był wielkim sukcesem, co stawiało go w jednym rzędzie ze wszystkim innym, co robiliśmy. Zawsze odnosiliśmy wielki sukces, przypominało to nieco Kaligulę, który wysłał swoich żołnierzy do walki z Posejdonem i też mógł odnotować wielkie zwycięstwo.
Pozostawało jeszcze ostatnie starcie: przetrwanie dwóch tygodni w ulubionym trybie funkcjonowania ISA: szkoła bez uczniów.
Ostatecznie uznano mnie za wariata, bo sam się zgłosiłem do robienia gier plenerowych – wszyscy uciekali od tego jak tylko mogli. Wicedyrektor ściskał mi dumnie prawicę gratulując, że zgodziłem się na tak wielkie poświęcenie. Rzeczywiście, cała sprawa zajęła trochę ponad godzinę, ze wszystkimi przygotowaniami może dwie. Mnie przynajmniej przez ten jeden dzień nudziło się trochę mniej. W ostatni dzień, piątek, ogłoszono, że obóz był wielkim sukcesem, co stawiało go w jednym rzędzie ze wszystkim innym, co robiliśmy. Zawsze odnosiliśmy wielki sukces, przypominało to nieco Kaligulę, który wysłał swoich żołnierzy do walki z Posejdonem i też mógł odnotować wielkie zwycięstwo.
Pozostawało jeszcze ostatnie starcie: przetrwanie dwóch tygodni w ulubionym trybie funkcjonowania ISA: szkoła bez uczniów.