Rok szkolny w Kazachstanie podzielony jest na cztery różnej długości semestry. Pierwszy zaczynał się 4 września, a kończył pod koniec października, czyli trwał niecałe dwa miesiące. Wydawałoby się, że to względnie krótki okres, ale przy dziewięciogodzinnym dniu pracy pozwala na niemało szans na zebranie informacji o okolicznościach wykonywanego zawodu. Poznaliśmy dość dużo osób i udało nam się zebrać od nich nieco informacji. Zaznaczam, że nie okazali się oni wulkanami wiadomości i mędrcami realiów szkolnych ani krajowych. Zresztą wiedzą dzielili się raczej ostrożnie - tak, żeby tylko broń panie boże nie powiedzieć niczego złego o pracy w szkole NIS.
Skrót NIS rozwija się na Nazarbayev Intellectual Schools. Jest to sieć szkół założona przez - niespodzianka! - prezydenta Nazarbajewa, z myślą o uczniach wybitnych.
Teoria: po piątej klasie dzieci piszą testy, które mają na celu stwierdzenie, czy są wystarczająco zdolni, by dostąpić zaszczytu wstąpienia do szkoły prezydenckiej. Jeżeli są, to nie marnują czasu, tylko uczą się w klasach dwunastoosobowych i pośród takich orłów, jak oni sami. W ten sposób wykuć mają się elity narodowe, które w przyszłości przejmą władzę nad krajem i wprowadzą go w XXI wiek (oczywiście dokonał tego już sam prezydent, jest nawet odpowiedni obraz w muzeum!). Edukacja w Kazachstanie jest darmowa, podobnie w NIS, ale to właśnie w tych szkołach pracują starannie wyselekcjonowani nauczyciele, którzy z racji swoich kwalifikacji są odpowiednio wynagradzani.
Tyle wiedzieliśmy jadąc do Kazachstanu.
Skrót NIS rozwija się na Nazarbayev Intellectual Schools. Jest to sieć szkół założona przez - niespodzianka! - prezydenta Nazarbajewa, z myślą o uczniach wybitnych.
Teoria: po piątej klasie dzieci piszą testy, które mają na celu stwierdzenie, czy są wystarczająco zdolni, by dostąpić zaszczytu wstąpienia do szkoły prezydenckiej. Jeżeli są, to nie marnują czasu, tylko uczą się w klasach dwunastoosobowych i pośród takich orłów, jak oni sami. W ten sposób wykuć mają się elity narodowe, które w przyszłości przejmą władzę nad krajem i wprowadzą go w XXI wiek (oczywiście dokonał tego już sam prezydent, jest nawet odpowiedni obraz w muzeum!). Edukacja w Kazachstanie jest darmowa, podobnie w NIS, ale to właśnie w tych szkołach pracują starannie wyselekcjonowani nauczyciele, którzy z racji swoich kwalifikacji są odpowiednio wynagradzani.
Tyle wiedzieliśmy jadąc do Kazachstanu.
Praktyka: dużo osób marzy o posłaniu dzieci do takiej szkoły, więc powstało wiele inicjatyw prywatnych, które mają na celu przygotować dziecko do zdania egzaminu do elitarnej placówki NIS i zostania potem ministrem, biznesmenem lub kimkolwiek, kto miesięcznie przyniesie do domu bardzo dużo tenge.
Edycja astańska: nasza szkoła działała "pod parasolem NIS" (już pierwszego dnia usłyszałem to tyle razy, że do końca życia będę miał zakodowane), ale była mniej typową filią.
Po pierwsze: mieliśmy klasy 1-5, a nie tylko powyżej 5.
Po drugie: trzeba było za nią płacić.
Dokładna kwota czesnego różnicowała się zależnie od tego, ile dzieci rodzice posyłali, czy pociechy chodziły na zajęcia dodatkowe, a także jakichś innych czynników, których nie udało mi się zrozumieć. Miesięczna opłata wynosiła mniej więcej dwie średnie pensje krajowe, czyli trochę ponad 2000 PLN. Jeżeli komuś wydaje się, że to dziwne, to uspokajam, że zjawisko jest globalne. W Krakowie czy Warszawie też są szkoły IB z czesnym dochodzącym do 5000 PLN. "Żeby hołota się nie pchała", jak kiedyś przeczytałem w internecie.
Problemem szkoły, za którą rodzice płacą, są ich oczekiwania względem tejże. Są one jak najbardziej uzasadnione, dobrze więc kiedy taka placówka ma sensowną administrację, która jest w stanie wyjaśnić, czego mogą się spodziewać i oczekiwać za swoje ciężko (a raczej - w wielu przypadkach - lekko) zarobione pieniądze. Jednak pracownicy biurowi szkół lubią sprzedawać takie piękna marzenia jak "Angielski od zera do biegłości w trzy miesiące, tylko dopłać".
W Astanie to rodzice rządzili szkołą, żadna dyrekcja. A raczej grupa rodziców. Bo na jakieś 1200 uczniów, tych super ważnych rodziców była może setka, a nawet mniej. Po jakimś czasie wiedzieliśmy, gdzie są tzw. 'high profile parents' i jakie dziecko musi być szczęśliwe. Jak mi dość szybko powiedziano "w 4F możesz robić co chcesz, tam nie ma nikogo ważnego, szkoła może stracić całą tę klasę. Ale w 3E musisz uważać na - lista osób - bo to dziecko ministra, a drugie z koreańskiego koncernu robiącego elektronikę."
Oczywiście jest to sytuacja krańcowo popierdolona, że ważność klasy zależy od tego czym zajmuje się tatuś lub mamusia ośmiolatka. O ile z tymi zjawiskami można spotkać się i w Polsce, o tyle w elitarnej szkole w Kazachstanie patologia ta zbierała żniwa, które przebijały polskie realia wczesnych lat 90-tych.
Edycja astańska: nasza szkoła działała "pod parasolem NIS" (już pierwszego dnia usłyszałem to tyle razy, że do końca życia będę miał zakodowane), ale była mniej typową filią.
Po pierwsze: mieliśmy klasy 1-5, a nie tylko powyżej 5.
Po drugie: trzeba było za nią płacić.
Dokładna kwota czesnego różnicowała się zależnie od tego, ile dzieci rodzice posyłali, czy pociechy chodziły na zajęcia dodatkowe, a także jakichś innych czynników, których nie udało mi się zrozumieć. Miesięczna opłata wynosiła mniej więcej dwie średnie pensje krajowe, czyli trochę ponad 2000 PLN. Jeżeli komuś wydaje się, że to dziwne, to uspokajam, że zjawisko jest globalne. W Krakowie czy Warszawie też są szkoły IB z czesnym dochodzącym do 5000 PLN. "Żeby hołota się nie pchała", jak kiedyś przeczytałem w internecie.
Problemem szkoły, za którą rodzice płacą, są ich oczekiwania względem tejże. Są one jak najbardziej uzasadnione, dobrze więc kiedy taka placówka ma sensowną administrację, która jest w stanie wyjaśnić, czego mogą się spodziewać i oczekiwać za swoje ciężko (a raczej - w wielu przypadkach - lekko) zarobione pieniądze. Jednak pracownicy biurowi szkół lubią sprzedawać takie piękna marzenia jak "Angielski od zera do biegłości w trzy miesiące, tylko dopłać".
W Astanie to rodzice rządzili szkołą, żadna dyrekcja. A raczej grupa rodziców. Bo na jakieś 1200 uczniów, tych super ważnych rodziców była może setka, a nawet mniej. Po jakimś czasie wiedzieliśmy, gdzie są tzw. 'high profile parents' i jakie dziecko musi być szczęśliwe. Jak mi dość szybko powiedziano "w 4F możesz robić co chcesz, tam nie ma nikogo ważnego, szkoła może stracić całą tę klasę. Ale w 3E musisz uważać na - lista osób - bo to dziecko ministra, a drugie z koreańskiego koncernu robiącego elektronikę."
Oczywiście jest to sytuacja krańcowo popierdolona, że ważność klasy zależy od tego czym zajmuje się tatuś lub mamusia ośmiolatka. O ile z tymi zjawiskami można spotkać się i w Polsce, o tyle w elitarnej szkole w Kazachstanie patologia ta zbierała żniwa, które przebijały polskie realia wczesnych lat 90-tych.
Jeżeli już o klasach: przeraził nas CAŁKOWITY brak poziomowania. Miałem uczennicę, która przez dwa lata chodziła do szkoły w Londynie i mówiła na poziomie B1-B2, miała tylko kłopoty z pisownią wielu słów. W tej samej grupie był uczeń, który po trzech latach nauki nie znał alfabetu i nie dawał sobie rady z "How are you?". Dość szybko dowiedzieliśmy się, że nie da się z tym niczego zrobić i tak ma być. W efekcie właściwie przez cały rok ona się nudziła, bo wszystko było za łatwe, a on nie nauczył się niczego, bo wszystko było za trudne.
Widziałem w życiu różne rozziewy poziomów, ale Kazachstan ustanowił absolutne ich rekordy. Po prostu w takich warunkach nie da się uczyć, bo jak??? Można opowiadać bajki o grupowaniu uczniów, o dawaniu różnych ćwiczeń do tych samych tekstów, ale to może zadziałać przy różnicy jednego poziomu (a i tak nie jest lekko). Ale w takiej sytuacji? Nie wygłupiajmy się.
Nie trzeba też było długo obserwować, żeby zauważyć, że uczniowie mają bardzo słabo rozwinięte wszelakie zdolności związane z pisaniem. Nie chodzi mi o pisownię, ale o sposób kreślenia liter, pisania ich na linii. Takie rzeczy dziesięciolatki raczej potrafią, a jeżeli nie, to się ich piłuje z tego. Tu jednak najważniejsze było dobro ucznia, rozumiane jako wykonywanie tylko takich ćwiczeń, które mu się spodobają. Pisanie po linijce uznawano za dość nudne*, więc ignorowano je latami, co dawało takie efekty.
*Z pisania po linijce też da się zrobić ciekawe ćwiczenia, to już tak na marginesie.
Widziałem w życiu różne rozziewy poziomów, ale Kazachstan ustanowił absolutne ich rekordy. Po prostu w takich warunkach nie da się uczyć, bo jak??? Można opowiadać bajki o grupowaniu uczniów, o dawaniu różnych ćwiczeń do tych samych tekstów, ale to może zadziałać przy różnicy jednego poziomu (a i tak nie jest lekko). Ale w takiej sytuacji? Nie wygłupiajmy się.
Nie trzeba też było długo obserwować, żeby zauważyć, że uczniowie mają bardzo słabo rozwinięte wszelakie zdolności związane z pisaniem. Nie chodzi mi o pisownię, ale o sposób kreślenia liter, pisania ich na linii. Takie rzeczy dziesięciolatki raczej potrafią, a jeżeli nie, to się ich piłuje z tego. Tu jednak najważniejsze było dobro ucznia, rozumiane jako wykonywanie tylko takich ćwiczeń, które mu się spodobają. Pisanie po linijce uznawano za dość nudne*, więc ignorowano je latami, co dawało takie efekty.
*Z pisania po linijce też da się zrobić ciekawe ćwiczenia, to już tak na marginesie.
Zostaliśmy zatrudnieni w charakterze ekspertów, którzy mieli nadzorować lokalnych nauczycieli i wdrażać standardy europejskie do edukacyjnego systemu Kazachstanu. Już w jakimś trzecim tygodniu dowiedzieliśmy się, że cały ten zapis to bzdura i że mamy po prostu uczyć ramię w ramię z lokalnymi, a oni się w ten sposób podciągną do naszego poziomu. W Gruzji ten pomysł trochę działał, w Chinach w niektórych wypadkach też, więc wydawało się, że może i tu się uda, zwłaszcza jeżeli byłoby się wyposażonym w jakieś możliwości oceny, motywacji i demotywacji lokalnych. Dość szybko przekonaliśmy się, że nie byliśmy w stanie w żaden sposób zmienić nierzadko kretyńskich praktyk nauczycielek i równie szybko zrozumieliśmy, że administracja nie jest tym zainteresowana.
Po pierwsze, Kazachowie woleliby zeżreć szkło, popić je terpentyną i zapalić papierosa niż powiedzieć, że zrobili coś źle. Gdyby mieli jeszcze uznać, że jakiś obcokrajowiec wie cokolwiek lepiej niż oni, to do powyższego posiłku dołóżmy shake'a z domestosa. Pocieszałem się, że po jakimś czasie ludzie jakoś to akceptują, że może ty wiesz lepiej niż oni i że może dlatego cię zatrudniono. Uprzedzę rozwój wydarzeń: w Astanie nie nastąpiło to nigdy.
Po pierwsze, Kazachowie woleliby zeżreć szkło, popić je terpentyną i zapalić papierosa niż powiedzieć, że zrobili coś źle. Gdyby mieli jeszcze uznać, że jakiś obcokrajowiec wie cokolwiek lepiej niż oni, to do powyższego posiłku dołóżmy shake'a z domestosa. Pocieszałem się, że po jakimś czasie ludzie jakoś to akceptują, że może ty wiesz lepiej niż oni i że może dlatego cię zatrudniono. Uprzedzę rozwój wydarzeń: w Astanie nie nastąpiło to nigdy.
Po drugie i najważniejsze, szkoła została stworzona po to, żeby zarabiać pieniądze, a uczenie postrzegano jako efekt uboczny, którym nie należało się przejmować. Ba, tu był nawet lepszy haczyk; jeżeli nasi uczniowie daliby sobie radę z egzaminem do 'prawdziwego' NIS, to wówczas przestaliby chodzić do nas. Ich obecność nikogo nie interesowała, ale ich tenge już tak. Wybiegając trochę do przodu, dużo później odkryłem, że mamy gorsze wyniki niż uczniowie ze szkół publicznych, czyli takich, gdzie nauczyciele są absolutnie losowi, klasy mają po 40 osób, zajęcia kończą się o 13, tablicy interaktywnej nie uświadczysz, a tatuś pacjenta może dniami leżeć pod monopolowym (chociaż w Kazachstanie to rzadki widok, raczej leżą przed TV). W interesie dyrekcji było więc, żeby uczniowie nie byli w stanie dostać się do darmowych szkół NIS, ergo im mniej ich nauczyłeś, tym lepiej dla szkoły. Już widać, że udało się stworzyć bardzo ciekawy system, w którym na pierwszym miejscu stało dobro ucznia!
Istnieją dokumenty, których ludzie nie czytają, bo szkoda im na to życia. Ja za to z pasją analizuję każdy papier podesłany mi przez szkołę. Podobnie było z kilkunastostronicowym dokumentem o standardach nauczania. Wszyscy to podpisali bez większej zadumy, natomiast ja pogrążyłem się w lekturze. Solidny paragraf poświęcono temu, że należy używać dezodorantu, a może nawet perfum. Były ustępy precyzyjnie definiujące dopuszczalną długość spódnic (6 cm przed i 6 cm za kolano) oraz kolczyków (nie dłuższe niż 4 cm) a także kolorystykę męskich koszul (stonowane barwy). Próżno jednak było szukać w całym dokumencie jakichkolwiek wzmianek o samym uczeniu. Trochę się pośmialiśmy, ale pomyśleliśmy, że standardy uczenia będą opisane w jakimś innym dokumencie, który przyślą osobno. Nie przysłali nigdy. To oczywiście ważne, żeby nauczyciel nie cuchnął, a nauczycielka nie świeciła bobrem, chociaż wydawało się, że są w tym fachu jeszcze jakieś inne wytyczne dobrego wykonywania swojej pracy.
Przy obłędnych rozmiarach pensji spodziewaliśmy się, że będziemy pracować z zawodowcami z całego świata. Dość szybko okazało się, że nie. Zawodowcy się dawno spakowali i wyjechali. Narodowościowo kadry stanowili Hindusi, Serbka, Amerykanin, Greczynka, Singapurka, Portugalka i ogromne stado ludzi z RPA. Początkowo myślałem, że szkoła ma politykę zatrudniania nietypowych narodowości - w tym i dwójki Polaków - żeby walczyć z uprzedzeniami narodowościowymi i stereotypami. Trochę tak jak British Council czy International House. Że standardy, kwalifikacje, a nie paszport i wygląd.
Już po kilku tygodniach wiedziałem, że nie.
Większość osób siedziała tam już kolejny rok. Podobno początkowo NIS zatrudniał tylko natywów, rozumianych jako USA, Kanada, Australia i UK, ale im uciekali i to szybciutko, a nawet stadami. Tak, mimo pensji i warunków. Wymyślono więc, że należy sięgnąć po kontyngent z krajów nieco mniej uprzywilejowanych, bo będą mniej wybredni - pracownik pochodzący z kraju, w którym 1000 USD to solidna pensja, będzie grzeczniejszy i mniej awanturujący się niż taki z USA, gdzie 3000 USD nie zdejmują nikomu butów. Dlatego właśnie ludzie z RPA byli gotowi siedzieć tam do końca świata, podobnie Hindusi.
Wyprzedzając wydarzenia o wiele miesięcy: ja, Serbka i Singapurka drugiego kontraktu nie podpisaliśmy, ludzie z RPA i Indii tak. Jest pewną sztuką oferowanie takich pensji i napotykanie na trudności ze znalezieniem modelowych pracowników. Oczywiście to nie znaczy, że ludzie z RPA, Serbii, Polski, Singapuru i Indii nie mogą być najlepszymi nauczycielami świata. Mogą, znam nawet takie przypadki (z nauczycieli, z którymi pracowałem, pierwsze miejsce zajmują Rosjanie). Jednak w Astanie zebrano bardzo słaby team, a nawet nie team, jakąś taką mieszaninę nie do końca nauczycieli. Jeżeli już ci ludzie mieli jakiekolwiek doświadczenie zagraniczne, to z miejsc takich, jak Arabia Saudyjska, Dubaj, a w najlepszym razie Chiny.
Oczywiście, są dobre szkoły w Arabii, Dubaju i Chinach.
Problem był tylko taki, że ci ludzie nigdy się nawet do nich nie zbliżyli.
W wielu przypadkach ich jedynymi kwalifikacjami był paszport. Na ponad dwadzieścia osób zatrudnionych, tylko jedna Amerykanka i jeden Kazach mieli CELTĘ. Zresztą oboje zrobili ją w 2017, w Krakowie. Okazało się, że nawet mieliśmy tych samych tutorów, tylko ja robiłem CELTĘ w 2011 roku, a potem jeszcze dorobiłem kilka papierów. Po jakimś czasie zaczął mnie trafiać szlag, gdy dowiadywałem się, że oni są świetni wykwalifikowani. Tak, mają wejściowy papier, mam dwa mocniejsze i kilka jeszcze z innej parafii. Dość szybko zrozumiałem, że moje nie mają żadnego znaczenia, bo podważają jedną z głównych tez cyrkulujących po szkole: nienatyw nie może robić poważnych kursów nauczycielskich ani językowych!
Lepiej: legenda głosiła, że nie będąc natywem nie można mieć więcej niż 6 z IELTS. Zapewne jest jakiś sekretny zapis, którego niestety nie znają w innych krajach, tylko w Kazachstanie.
Na zebraniach słuchaliśmy więc angielskiego w wersji RPA, czyli np. children łączy się z is. Do tego stek bzdur o tym, że angielski w wariancie RPA jest tym samym, co Queen's English. Doszło na tym polu do wielkiej wojny z nauczycielem z USA, który z kolei śmiał twierdzić, że jego teksańska odmiana angielskiego jest najlepsza. Nie wierzyliśmy w jaki kurwidołek nauczycielstwa nas życie zesłało. Takich rozmów nie prowadzi się w żadnej poważnej - a nawet i półpoważnej - szkole. Jeszcze do połowy drugiego semestru widywałem kłótnie na linii RPA-USA o to, kto zna lepiej angielski. Jako Polak miałem chuja do powiedzenia, ale tak jakoś się składało, że kusiło mnie pogodzić obie strony słowami:
- Żadne z was nie zdałoby CPE.
Tak czasem bywa, że nauczyciele angielskiego z UK, USA, RPA lub Kanady znają angielski w wariancie trochę odbiegającym od standardu. Nie chodzi tu o akcent Queen's English (można mieć dowolny), tylko o to, że pojawiają się u nich mówione błędy w formach przeszłych czasownika, występuje wstręt do używania present i past perfect, a także kłopoty z pisownią - za to po chamsku odejmują punkty na egzaminach.
Istnieją dokumenty, których ludzie nie czytają, bo szkoda im na to życia. Ja za to z pasją analizuję każdy papier podesłany mi przez szkołę. Podobnie było z kilkunastostronicowym dokumentem o standardach nauczania. Wszyscy to podpisali bez większej zadumy, natomiast ja pogrążyłem się w lekturze. Solidny paragraf poświęcono temu, że należy używać dezodorantu, a może nawet perfum. Były ustępy precyzyjnie definiujące dopuszczalną długość spódnic (6 cm przed i 6 cm za kolano) oraz kolczyków (nie dłuższe niż 4 cm) a także kolorystykę męskich koszul (stonowane barwy). Próżno jednak było szukać w całym dokumencie jakichkolwiek wzmianek o samym uczeniu. Trochę się pośmialiśmy, ale pomyśleliśmy, że standardy uczenia będą opisane w jakimś innym dokumencie, który przyślą osobno. Nie przysłali nigdy. To oczywiście ważne, żeby nauczyciel nie cuchnął, a nauczycielka nie świeciła bobrem, chociaż wydawało się, że są w tym fachu jeszcze jakieś inne wytyczne dobrego wykonywania swojej pracy.
Przy obłędnych rozmiarach pensji spodziewaliśmy się, że będziemy pracować z zawodowcami z całego świata. Dość szybko okazało się, że nie. Zawodowcy się dawno spakowali i wyjechali. Narodowościowo kadry stanowili Hindusi, Serbka, Amerykanin, Greczynka, Singapurka, Portugalka i ogromne stado ludzi z RPA. Początkowo myślałem, że szkoła ma politykę zatrudniania nietypowych narodowości - w tym i dwójki Polaków - żeby walczyć z uprzedzeniami narodowościowymi i stereotypami. Trochę tak jak British Council czy International House. Że standardy, kwalifikacje, a nie paszport i wygląd.
Już po kilku tygodniach wiedziałem, że nie.
Większość osób siedziała tam już kolejny rok. Podobno początkowo NIS zatrudniał tylko natywów, rozumianych jako USA, Kanada, Australia i UK, ale im uciekali i to szybciutko, a nawet stadami. Tak, mimo pensji i warunków. Wymyślono więc, że należy sięgnąć po kontyngent z krajów nieco mniej uprzywilejowanych, bo będą mniej wybredni - pracownik pochodzący z kraju, w którym 1000 USD to solidna pensja, będzie grzeczniejszy i mniej awanturujący się niż taki z USA, gdzie 3000 USD nie zdejmują nikomu butów. Dlatego właśnie ludzie z RPA byli gotowi siedzieć tam do końca świata, podobnie Hindusi.
Wyprzedzając wydarzenia o wiele miesięcy: ja, Serbka i Singapurka drugiego kontraktu nie podpisaliśmy, ludzie z RPA i Indii tak. Jest pewną sztuką oferowanie takich pensji i napotykanie na trudności ze znalezieniem modelowych pracowników. Oczywiście to nie znaczy, że ludzie z RPA, Serbii, Polski, Singapuru i Indii nie mogą być najlepszymi nauczycielami świata. Mogą, znam nawet takie przypadki (z nauczycieli, z którymi pracowałem, pierwsze miejsce zajmują Rosjanie). Jednak w Astanie zebrano bardzo słaby team, a nawet nie team, jakąś taką mieszaninę nie do końca nauczycieli. Jeżeli już ci ludzie mieli jakiekolwiek doświadczenie zagraniczne, to z miejsc takich, jak Arabia Saudyjska, Dubaj, a w najlepszym razie Chiny.
Oczywiście, są dobre szkoły w Arabii, Dubaju i Chinach.
Problem był tylko taki, że ci ludzie nigdy się nawet do nich nie zbliżyli.
W wielu przypadkach ich jedynymi kwalifikacjami był paszport. Na ponad dwadzieścia osób zatrudnionych, tylko jedna Amerykanka i jeden Kazach mieli CELTĘ. Zresztą oboje zrobili ją w 2017, w Krakowie. Okazało się, że nawet mieliśmy tych samych tutorów, tylko ja robiłem CELTĘ w 2011 roku, a potem jeszcze dorobiłem kilka papierów. Po jakimś czasie zaczął mnie trafiać szlag, gdy dowiadywałem się, że oni są świetni wykwalifikowani. Tak, mają wejściowy papier, mam dwa mocniejsze i kilka jeszcze z innej parafii. Dość szybko zrozumiałem, że moje nie mają żadnego znaczenia, bo podważają jedną z głównych tez cyrkulujących po szkole: nienatyw nie może robić poważnych kursów nauczycielskich ani językowych!
Lepiej: legenda głosiła, że nie będąc natywem nie można mieć więcej niż 6 z IELTS. Zapewne jest jakiś sekretny zapis, którego niestety nie znają w innych krajach, tylko w Kazachstanie.
Na zebraniach słuchaliśmy więc angielskiego w wersji RPA, czyli np. children łączy się z is. Do tego stek bzdur o tym, że angielski w wariancie RPA jest tym samym, co Queen's English. Doszło na tym polu do wielkiej wojny z nauczycielem z USA, który z kolei śmiał twierdzić, że jego teksańska odmiana angielskiego jest najlepsza. Nie wierzyliśmy w jaki kurwidołek nauczycielstwa nas życie zesłało. Takich rozmów nie prowadzi się w żadnej poważnej - a nawet i półpoważnej - szkole. Jeszcze do połowy drugiego semestru widywałem kłótnie na linii RPA-USA o to, kto zna lepiej angielski. Jako Polak miałem chuja do powiedzenia, ale tak jakoś się składało, że kusiło mnie pogodzić obie strony słowami:
- Żadne z was nie zdałoby CPE.
Tak czasem bywa, że nauczyciele angielskiego z UK, USA, RPA lub Kanady znają angielski w wariancie trochę odbiegającym od standardu. Nie chodzi tu o akcent Queen's English (można mieć dowolny), tylko o to, że pojawiają się u nich mówione błędy w formach przeszłych czasownika, występuje wstręt do używania present i past perfect, a także kłopoty z pisownią - za to po chamsku odejmują punkty na egzaminach.
Nie należało się jednak przesadnie podniecać zebraniami naukowymi. Absolutnie najważniejszym tematem, który poruszono podczas tych, spotkań była kwestia kupowania prezentów dla dyrekcji (w liczbie sześciu osób – bóg jest w zaledwie trzech, ale dyrekcja w NIS była w sześciu) i dla innych nauczycieli. Wydawało się, że ludzie są raczej przeciwko, ale z obcokrajowców tylko my i chłop z Teksasu powiedzieliśmy, że nie jesteśmy zainteresowani przymusowym świętowaniem. Lokalni zaś bardzo długo narzekali, że nie chcą, a potem stwierdzono, że się zgadzają na przeznaczenie 4000 KZT na rzecz administracji.
Był to początek pewnego trendu. Zdziwili nas jednak nauczyciele z innych krajów, bo chwilę po spontanicznym głosowaniu, na którym gorąco przekonywali nas, że to super pomysł, pojawiły się komentarze, że szkoda, że te prezenty. To nie było „zgadzający się z uchwałą proszeni są o opuszczenie rąk i odejście od ściany”, można było popyskować i mogliśmy to spokojnie odrzucić, gdyby tylko dołączyli do nas.
Już po tym fakcie mniej więcej chyba widać, dokąd będzie zmierzała ta historia.
Jednak wiedzieliśmy dobrze, że obcokrajowcy to nie będzie problem. Znacznie większym wyzwaniem mieli okazać się nauczyciele lokalni. Oficjalnie jako teacher trainerzy mieliśmy ich szkolić. Nie z języka, a z uczenia. Po paru lekcjach uznałem, że jest wiele do zrobienia, ale sytuacja nie jest beznadziejna, niemniej będzie to droga długa i wyboista.
Jak bardzo czasami chciałbym się mylić...
Był to początek pewnego trendu. Zdziwili nas jednak nauczyciele z innych krajów, bo chwilę po spontanicznym głosowaniu, na którym gorąco przekonywali nas, że to super pomysł, pojawiły się komentarze, że szkoda, że te prezenty. To nie było „zgadzający się z uchwałą proszeni są o opuszczenie rąk i odejście od ściany”, można było popyskować i mogliśmy to spokojnie odrzucić, gdyby tylko dołączyli do nas.
Już po tym fakcie mniej więcej chyba widać, dokąd będzie zmierzała ta historia.
Jednak wiedzieliśmy dobrze, że obcokrajowcy to nie będzie problem. Znacznie większym wyzwaniem mieli okazać się nauczyciele lokalni. Oficjalnie jako teacher trainerzy mieliśmy ich szkolić. Nie z języka, a z uczenia. Po paru lekcjach uznałem, że jest wiele do zrobienia, ale sytuacja nie jest beznadziejna, niemniej będzie to droga długa i wyboista.
Jak bardzo czasami chciałbym się mylić...