Przy całej mojej zadymie przewinęła się postać Julie, o której wcześniej nie wspomniałem ani słowem, z tego prostego powodu, że przez cały rok nasze kontakty wyniosło około zera minut. Julie była Afroamerykanką, która przez cały rok nie odpowiedziała niemal nikomu na ani jedno „hello” i w ogóle uznała, że nas nie lubi zanim nas jeszcze zobaczyła, bo jak ktoś nie jest Amerykaninem, to się nie nadaje na nauczyciela – podobno takie tezy głosiła, oczywiście nigdy oficjalnie, tylko za plecami mogących się na ten temat wypowiedzieć. Przez chwilę przyjaźniła się z kolegą z Teksasu, ale skończyło się w listopadzie: były jej urodziny, zaprosiła kilka zaprzyjaźnionych osób, w tym naszego wspólnego znajomego, do Borowoje. Zapłaciła im za ten wyjazd, co spowodowało, że została boginią w oczach pracowników lokalnych. Tak się złożyło, że nasz druh został królem wieczoru i zepchnął solenizantkę na dalszy plan. Po kilkudziesięciu minutach Julie zamknęła imprezę, nakazując wszystkim udać się do pokojów. Tak bardzo nie mogła przeżyć tego, że jej boski status ucierpiał i że to on jest komendantem melanżu. Z tego co wiem, jej opowieści kierowane do lokalnych koncentrowały się na tym, że Afroamerykanie mają w życiu strasznie ciężko. Równie ciężko mają ludzie z nadwagą, a że spełniała obie te kategorie, to niektórzy nabierali się na to i widzieli w niej Mandelę, i to raczej nie tego z czasów jak mordował ludzi. Do tego w Astanie znajoma o takim profilu dodawała prestiżu na salonach. Nie wiem jakich, ale na pewno na jakichś.
Julie robiła kolejny rok w NIS. Wcześniej zapisała historię dość dobrze wpisującą się w obłęd lokalny i wyjaśniający nieco jeden z dramatów opisywanych wcześniej, czyli pomylenia numerów paszportów w zaproszeniach wizowych nauczycielek z Serbii i z RPA. W czerwcu 2017 roku Julie była niepocieszona: okazało się, że cała jej banda znajomych nie zostawała na kolejny kontrakt. Byli na noże z drużyną z RPA i dotarło do niej, że zostanie sama, bez znajomych. Mogła oczywiście liczyć na zaprzyjaźnienie się z nowymi nabytkami (np. nami), ale po co, skoro można pointrygować. Jakoś tak się złożyło, że powiedziała pani z administracji międzynarodowej, że musi popracować na komputerze stacjonarnym. Ta odstąpiła jej swoje stanowisko pracy i przez kilka dni Amerykanka siedziała przy jej biurku. Poświęciła ten czas na znalezienie odpowiednich dokumentów i zamienienie między nimi numerów paszportów. Dzięki temu dwie osoby zaczęły pracę miesiąc później, straciły czas, pieniądze, a my musieliśmy robić lekcje za nich. Szkoła mogła za to odpowiadać rodzicom na pytanie „gdzie są ci obcokrajowcy za których tyle płacimy?”.
Co też zrobiła dyrekcja po odkryciu tego?
Nic.
Ostatecznie powiedziano, że za karę Julie nie dostanie nowego kontraktu. Z jednej strony, sprawa wstyd, bo jaka tam była ochrona danych, kontrola wystawianych zaproszeń wizowych? Za taki sabotaż w ZSRR to byłaby wycieczka pod mur, a mieliśmy tyle tradycji sowieckich, że wypadało ją chociaż zwolnić. Julie sama mówiła, że nie chce zostawać na kolejny rok, więc kara spotkała ją wielce umiarkowana.
Tu dochodzimy do pewnego ciekawego, choć dość luźnego związku z moim dramatem biletów lotniczych. Chociaż szkoła chciała, żeby Julie siedziała do któregoś tam czerwca, to ona powiedziała, że nie. Daty na loty powrotne podała całkiem inne niż szkoła oczekiwała. Jej bilet lotniczy kupiono bez problemów, mnie - jak już wiemy - nie. Widocznie administracja stwierdziła, że można było jej zaufać, nie to co mnie, który jeszcze głupio wszystko uzgodnił z pracodawcą.
Co też zrobiła dyrekcja po odkryciu tego?
Nic.
Ostatecznie powiedziano, że za karę Julie nie dostanie nowego kontraktu. Z jednej strony, sprawa wstyd, bo jaka tam była ochrona danych, kontrola wystawianych zaproszeń wizowych? Za taki sabotaż w ZSRR to byłaby wycieczka pod mur, a mieliśmy tyle tradycji sowieckich, że wypadało ją chociaż zwolnić. Julie sama mówiła, że nie chce zostawać na kolejny rok, więc kara spotkała ją wielce umiarkowana.
Tu dochodzimy do pewnego ciekawego, choć dość luźnego związku z moim dramatem biletów lotniczych. Chociaż szkoła chciała, żeby Julie siedziała do któregoś tam czerwca, to ona powiedziała, że nie. Daty na loty powrotne podała całkiem inne niż szkoła oczekiwała. Jej bilet lotniczy kupiono bez problemów, mnie - jak już wiemy - nie. Widocznie administracja stwierdziła, że można było jej zaufać, nie to co mnie, który jeszcze głupio wszystko uzgodnił z pracodawcą.
Wspominając ludzi, którzy pracowali wcześniej, jeden pacjent zaliczył dość ciekawy koniec współpracy. Podpisał kontrakt na kolejny rok (czyli 2017-2018, po zrobieniu 2016-2017), a gdy miała miejsce pożegnalna kolacja i dyrektor pogratulował im przedłużenia współpracy, on wstał i powiedział, że ogólnie jest fajnie, ale jednak nie wszystko jest idealnie. Że ma nadzieję, że kolejny rok przebiegnie w lepszych warunkach i że będzie to wyglądało nieco inaczej, ma nawet parę sugestii. W nagrodę za takie pomysły natychmiast go zwolniono.
Nawet bez interwencji dziewczyny z Georgii, z pozwoleniami pracowymi bywały jaja jak globusy, głównie dzięki temu, że wiele osób pracujących w Kazachstanie kocha socjalizm i zna się na swojej pracy jak wilk na gwiazdach. Nasza koleżanka odkryła pewnego dnia, że ma zezwolenie na pracę ważne do roku 2108. Odkryła to nawet nie koleżanka, a celniczka na lotnisku Pulkowo w Petersburgu. Powiedziała jej, że ją puści, bo to nie jest sprawa Rosji, ale żeby sobie to zmieniła, bo może mieć poważne problemy, np. nie móc wjechać do kraju. W Astanie na lotnisku nie powiedzieli ani słowa, ale już w biurze wydającym te szlachetne dokumenty dowiedziała się, że to jej wina. Zezwolenia pracowniczego nie dało się wyrobić będąc w Kazachstanie, a w starym nie dało się wprowadzić poprawek. Sprawę rozwiązano tak, jak zwykło się rozwiązywać wszystkie problemy w Kazachstanie, czyli raczej nie w nawiązaniu do tradycji króla Salomona. Po prostu powiedziano jej, że musi jechać do RPA i tam zaaplikować o kolejne pozwolenie na pracę. Problem nie był tak wielki, bo i tak się wybierała do ojczyzny, ale szkoła powiedziała, że nie odda jej pieniędzy za złożenie wniosku, więc musiałaby wydać ponad 100 USD z własnej kieszeni. Ostatecznie pomyślano i zdecydowano się udawać, że problemu nie ma, bo że rosyjska celniczka się zorientowała, to nie znaczy, że Kazachowie się połapią. Taktyka okazała się słuszna, koleżanka przepracowała do końca kontraktu na tym trefnym pozwoleniu na pracę, nigdy nie miała z tego powodu żadnych problemów. Również jakiś organ odpowiedzialny za migrację pracowniczą do Kazachstanu nigdy więcej się nie odezwał, chociaż dobrze wiedzieli, że siedzi na trefnym pozwoleniu na pracę. Wszystkie te nerwy i problemy przez nadgorliwą rosyjską celniczkę!
Nawet bez interwencji dziewczyny z Georgii, z pozwoleniami pracowymi bywały jaja jak globusy, głównie dzięki temu, że wiele osób pracujących w Kazachstanie kocha socjalizm i zna się na swojej pracy jak wilk na gwiazdach. Nasza koleżanka odkryła pewnego dnia, że ma zezwolenie na pracę ważne do roku 2108. Odkryła to nawet nie koleżanka, a celniczka na lotnisku Pulkowo w Petersburgu. Powiedziała jej, że ją puści, bo to nie jest sprawa Rosji, ale żeby sobie to zmieniła, bo może mieć poważne problemy, np. nie móc wjechać do kraju. W Astanie na lotnisku nie powiedzieli ani słowa, ale już w biurze wydającym te szlachetne dokumenty dowiedziała się, że to jej wina. Zezwolenia pracowniczego nie dało się wyrobić będąc w Kazachstanie, a w starym nie dało się wprowadzić poprawek. Sprawę rozwiązano tak, jak zwykło się rozwiązywać wszystkie problemy w Kazachstanie, czyli raczej nie w nawiązaniu do tradycji króla Salomona. Po prostu powiedziano jej, że musi jechać do RPA i tam zaaplikować o kolejne pozwolenie na pracę. Problem nie był tak wielki, bo i tak się wybierała do ojczyzny, ale szkoła powiedziała, że nie odda jej pieniędzy za złożenie wniosku, więc musiałaby wydać ponad 100 USD z własnej kieszeni. Ostatecznie pomyślano i zdecydowano się udawać, że problemu nie ma, bo że rosyjska celniczka się zorientowała, to nie znaczy, że Kazachowie się połapią. Taktyka okazała się słuszna, koleżanka przepracowała do końca kontraktu na tym trefnym pozwoleniu na pracę, nigdy nie miała z tego powodu żadnych problemów. Również jakiś organ odpowiedzialny za migrację pracowniczą do Kazachstanu nigdy więcej się nie odezwał, chociaż dobrze wiedzieli, że siedzi na trefnym pozwoleniu na pracę. Wszystkie te nerwy i problemy przez nadgorliwą rosyjską celniczkę!
Wspominany w kontekście zwrotu pieniędzy za bilet Altyn Bank był bankiem unikatowym na skalę światową, pewnie nadal takim pozostaje. W okolicach maja nasza serbska współpracowniczka wystosowała do nas wszystkich wiadomość, że odkryła dwie rzeczy związane z posiadaniem konta w banku prezydenckim. Po pierwsze, od każdej wpłaty bank pobiera 1% prowizji. Czyli jeżeli ktoś płaci nam pensję 100, to na nasze konto wpływa 99. Policzyliśmy to sobie, razy wszystkie pensje, razy bonusy, urlopy, zwroty, wyszło niemało. Pomnóżmy to jeszcze razy wszyscy pracownicy... Po drugie okazało się, że tylko pięć wypłat z bankomatów mamy bezpłatnie, potem nas to kosztuje. Koleżanka poprosiła szkołę o wyjaśnienie dlaczego nas wpakowali w takie bagno, dlaczego nie powiedzieli ani słowa, że to tak działa i wygląda. Przez chwilę traktowano ją poważnie i wyjaśniano, że zrobiono to dla naszego dobra, bo tylko Altyn Bank oferuje obsługę w języku angielskim. Tu wcięła się osoba, która powiedziała, że nieprawda, bo w Halyk Banku też można mieć konto po angielsku, a i pewnie gdzie indziej doszli do tego poziomu świadczonych usług. Po tym info szkoła nas zignorowała i nigdy nie odpowiedziała na pytanie dlaczego to my mamy tracić pieniądze. Odpowiedź była prosta: bo czemu nie?
W Polsce mamy wieloletnie tradycje związane z dziwowaniem się tym, że ludzie na zachód od Odry za wiele o naszym kraju nie wiedzą. Przez ostatnie kilkanaście lat wiele się zmieniło i trudno znaleźć kogoś, kto pyta, czy białe niedźwiedzie grożą mieszkańcom Warszawy i czy rosyjski jest oficjalnym językiem. Chwilę temu, dokładnie w 2000 roku, moje liceum miało wymianę ze szkołą Stuttgartem. Niektórzy z Niemców przywieźli garnki, inni papier toaletowy, a potem dziwowali się, że w Krakowie nie trwa krwawa wojna i Rewolucja Październikowa. Współcześnie o takich cudach się nie słyszy, chociaż właśnie w Kazachstanie zapytano mnie o to, czy w Polsce mówimy po rosyjsku. Potraktowałem to jako komplement dla mych zdolności komunikowania się w języku Dostojewskiego. Do jakiegoś stopnia usprawiedliwiałem to różnym dziedzictwem kulturowym i do pewnego momentu myślałem sobie, że Kazachowie nie wiedzą wiele o Europie (do której chcą się zaliczać), ale w końcu Europa za wiele nie wie o Azji Środkowej (do której się nie chce zaliczać). Moja cierpliwość wywaliła się z łoskotem w okolicach końcówki maja, gdy lokalne nauczycielki planowały wakacje na starym kontynencie. Z pytaniami przychodziły do mnie, więc poza tym, że chciały chodzić na piechotę z Szeremietiewa na Plac Czerwony, to wiele osób celowało w najpopularniejsze miasta Europy. Wywaliło mi korki, gdy usłyszałem, że jedna chce zwiedzać Amsterdam w Austrii. Na moje pytanie skąd pomysł, że Amsterdam jest w Austrii, dowiedziałem się, że przecież jedno i drugie jest na A. Nie rzucałem tematu, że Astana i Ałmaty też są na A, a chyba nie są w Austrii. W Austrii za to jest Amstetten, ale tam turystyki raczej nie ma... Inna osoba planowała tour po europejskich miastach, w ciągu ośmiu dni chciała zaliczyć Wiedeń-Rzym-Wenecję-Paryż i Amsterdam. Oczywiście na moje uwagi, że każde z tych miast jest na tyle ciekawe, że szkoda spędzić w nim mniej niż kilka dni, pozostawała głucha. Nawet gdy pokazywałem, że Ryanair Paryż, to tak naprawdę Beauvais i bardzo daleko od centrum, to nie docierało. Nie wiem jak ten wyjazd wyszedł, ale podejrzewam, że tak sobie, nie wspominając nawet o kosztach.
Pewnego dnia byłem z ekipą z RPA na jakimś obiedzie. Tematy były różne, oni oczywiście nie mieli żadnych oporów, żeby na kilka minut przeskoczyć na Afrikaans – przy tym na jakich zajebistych natywów angielskiego się kreowali było to dość zastanawiające – ja w tym czasie nie mogłem wiele powiedzieć, bo po Afrikaans znam jedno słowo, które oznacza „dobry”, a brzmi jak dość ordynarne i wielce powszechne określenie męskiego (bo przecież nie damskiego) przyrodzenia. Zresztą te ich kompleksy ciągle wyłaziły, zwłaszcza jeden wynajdywał sobie zdolności w stylu, że rozumie trochę holenderski, więc to mniej więcej jak mój rosyjski. Holenderski nie jest daleko od niemieckiego, więc może i ten by rozumiał... Nie chciało mi się, ale w końcu norweski to też nie tak daleko.
Prawdziwym ciosem między oczy, a właściwie w inną część ciała były przytoczone podczas obiadu wspomnienia z pracy w Emiratach. Mało mnie zaskoczyły opowieści o tym, że zadeklarowani chrześcijanie udawali muzułmanów – bo tak było łatwiej i dyrekcji się to podobało – i nosili abaję, recytowali Koran, a także brali udział w lokalnych świętach religijnych. To, że bywały takie problemy, że nastoletni chłopcy robili sztuczny tłum na korytarzach i obmacywali nauczycielki, to też jakoś mnie jeszcze nie pokonało. Jednak zabiła mnie refleksyjna opowieść o tym, jaki świat jest niesprawiedliwy: w takich Emiratach i Arabii Saudyjskiej wiele dziewczyn wychodzi za mąż na trzynaste urodziny, ewentualnie trochę później. Jakie one potem mają życie! Tu spodziewałem się feministycznej refleksji nt. ciemiężenia kobiet w Islamie, ale nie doceniłem mej współpracowniczki. Kontynuowała: „Jak się tym dziewczynom powodzi! Nigdy nie pracują, ani dnia w życiu, tylko siedzą i nic nie robią. Że też los nie był tak łaskawy, że też nie udało się urodzić w Arabii Saudyjskiej i być tak ustawioną!”
Gdybym usłyszał takie bzdury od kogoś kto ma dwadzieścia lat i pracuje w dyskoncie, to jeszcze bym wyjaśniał, tłumaczył. Ale jak reagować, gdy takie śmiałe idee wygłaszają ludzie 50+? Nauczyciele, którzy mieszkali w tych (k)rajach i których suma doświadczeń doprowadziła do takich wniosków? Usłyszałem to dopiero w czerwcu, gdy wracałem po tym spotkaniu, to pomyślałem sobie, że przez miesiące musieli mnie mieć za dubeltowego idiotę. W rozmowach z nimi odwoływałem się do jakichś wartości abstrakcyjnych w stylu uczciwość wobec uczniów i rodziców, do tematów, że powinniśmy co jakiś czas buntować się przeciwko reinterpretacjom kontraktu przez szkołę, przeciwko zachowaniom lokalnych pracowników. Jeżeli ktoś ma ustawioną północ na kompasie moralnym na to, że trzynastolatka w aranżowanym związku małżeńskim to uśmiech losu, to może tylko zastanawiać, czy ma w ogóle jakieś południe.
Prawdziwym ciosem między oczy, a właściwie w inną część ciała były przytoczone podczas obiadu wspomnienia z pracy w Emiratach. Mało mnie zaskoczyły opowieści o tym, że zadeklarowani chrześcijanie udawali muzułmanów – bo tak było łatwiej i dyrekcji się to podobało – i nosili abaję, recytowali Koran, a także brali udział w lokalnych świętach religijnych. To, że bywały takie problemy, że nastoletni chłopcy robili sztuczny tłum na korytarzach i obmacywali nauczycielki, to też jakoś mnie jeszcze nie pokonało. Jednak zabiła mnie refleksyjna opowieść o tym, jaki świat jest niesprawiedliwy: w takich Emiratach i Arabii Saudyjskiej wiele dziewczyn wychodzi za mąż na trzynaste urodziny, ewentualnie trochę później. Jakie one potem mają życie! Tu spodziewałem się feministycznej refleksji nt. ciemiężenia kobiet w Islamie, ale nie doceniłem mej współpracowniczki. Kontynuowała: „Jak się tym dziewczynom powodzi! Nigdy nie pracują, ani dnia w życiu, tylko siedzą i nic nie robią. Że też los nie był tak łaskawy, że też nie udało się urodzić w Arabii Saudyjskiej i być tak ustawioną!”
Gdybym usłyszał takie bzdury od kogoś kto ma dwadzieścia lat i pracuje w dyskoncie, to jeszcze bym wyjaśniał, tłumaczył. Ale jak reagować, gdy takie śmiałe idee wygłaszają ludzie 50+? Nauczyciele, którzy mieszkali w tych (k)rajach i których suma doświadczeń doprowadziła do takich wniosków? Usłyszałem to dopiero w czerwcu, gdy wracałem po tym spotkaniu, to pomyślałem sobie, że przez miesiące musieli mnie mieć za dubeltowego idiotę. W rozmowach z nimi odwoływałem się do jakichś wartości abstrakcyjnych w stylu uczciwość wobec uczniów i rodziców, do tematów, że powinniśmy co jakiś czas buntować się przeciwko reinterpretacjom kontraktu przez szkołę, przeciwko zachowaniom lokalnych pracowników. Jeżeli ktoś ma ustawioną północ na kompasie moralnym na to, że trzynastolatka w aranżowanym związku małżeńskim to uśmiech losu, to może tylko zastanawiać, czy ma w ogóle jakieś południe.
Pewnym plusem takiej a nie innej organizacji pracy była liczba podopiecznych, którymi los mnie obdarzył. Łącznie miałem 82 dusze – gdybym uczył sam, nie byłbym w stanie obrobić tylu uczniów w żaden sensowny sposób. Początkowo to nieco przerażało, bo tu jakaś Adiya, a tam Amirzhan, tu klasa trzecia kazachska, a tam czwarta rosyjska. Po jakichś dwóch miesiącach udało mi się połączyć większość imion z twarzami i kompetencjami, a klasy z profilami. Każda grupa liczyła dwunastu uczniów, co na dwóch nauczycieli jest liczbą taką akurat.
Miały miejsca dramaty o różnych obliczach. Poza samym poziomem językowym, miesięczna opłata za szkołę wynosiła fortunę, podobno 2600 PLN, czyli jakieś dwie średnie krajowe pensje. Jeżeli kogoś stać, żeby tyle dać za naukę dziecka (niektórzy nie hamowali i mieli w szkole dwójkę, a słyszałem nawet o czwórce), to wiadomo, że stać go też na inne rzeczy. Łatwo się domyśleć, że uczniowie nie przychodzili w znoszonych gaciach po starszym rodzeństwie, tylko mieli dobre, markowe ciuchy. Najnowsze buty Nike czy Adidasa to był standard. Szkolny mundurek swoje kosztował, ale kto mógł, dokładał do niego kolejne symbole statusu. Dziewięciolatka z torebką od Chanel przestała mnie po jakimś czasie przesadnie dziwić. W tym wszystkim konkurencja i debaty, kto ma lepsze, a kto gorsze. Oczywiście telefony komórkowe – tu debat jakby mniej, bo najgorsze aparaty mieli nauczyciele - ale na co bym nie wpadł: kierowcy! Przeważająca większość uczniów miała prywatnych kierowców, rodzice nierzadko pracowali w jakiejś firmie w stylu QazGaz i zapewne nie mieli ochoty, może i czasu, żeby zajmować się swoimi dziećmi. Nianie też nie były czymś rzadko spotykanym. Standardowe dziecko ze szkoły tworzyło wokół siebie ze trzy etaty, do tego np. personalni trenerzy tańca, sztuk walki, oczywiście kluby językowe i hokejowe. Lista dodatkowych atrakcji, głównie edukacyjnych, dla dziesięciolatka wydawała się nie mieć końca.
Efekty tego nakładu czasu i sił nie były przesadnie powalające; rozgarnięci dawali sobie radę, inni prezentowali dokładnie taki poziom, jakby chodzili do topornej szkoły dla tzw. plebsu. Poziom nauczycieli to jedno, ale jeżeli w czwartej klasie dziecko ma kłopoty z alfabetem, pisze w sposób krańcowo nieczytelny (a mam doświadczenie z deszyfrowaniem różnych bazgrołów), to albo schrzaniono mu edukację, albo ma specjalne potrzeby edukacyjne, albo też nie jest najmądrzejsze. Oczywiście w historii ludzkości można znaleźć przypadki geniuszy, którym w szkole nie szło, a potem odmieniali świat, ale jednak, są to przypadki. To, że Einsteinowi nie szło w szkole, nie znaczy, że każdemu, komu nie idzie w szkole, będzie Einsteinem. W wielu przypadkach odnosiłem wrażenie, że jakiś prywatny nauczyciel mógłby dokonać cudów i wyciągnąć takiego ucznia (rzadziej uczennicę, ponieważ dziewczynki rzadziej sprawiały poważne problemy) na prostą, ale u nas w szkole to nie działało. Zajęcia indywidualne były robione na odwal się, przysługiwały uczniom rzadko i zazwyczaj polegały na przewaleniu trzydziestu minut na odpisywaniu zadania domowego. Żadnej pracy u podstaw.
Odczuwałem pewną socjalistyczną radość wspominając moich uczniów z Gruzji, gdzie uczyliśmy się w warunkach trzeciego świata, bez ogrzewania, bez dostępu do DRUKARKI, internetu, a nawet kanalizacji. Umiejętności tych samych wiekowo grup nie różniły się przesadnie. Ba, nie zdziwiłbym się nawet, gdyby w testowaniu porównawczym Gruzja wypadła lepiej.
Miały miejsca dramaty o różnych obliczach. Poza samym poziomem językowym, miesięczna opłata za szkołę wynosiła fortunę, podobno 2600 PLN, czyli jakieś dwie średnie krajowe pensje. Jeżeli kogoś stać, żeby tyle dać za naukę dziecka (niektórzy nie hamowali i mieli w szkole dwójkę, a słyszałem nawet o czwórce), to wiadomo, że stać go też na inne rzeczy. Łatwo się domyśleć, że uczniowie nie przychodzili w znoszonych gaciach po starszym rodzeństwie, tylko mieli dobre, markowe ciuchy. Najnowsze buty Nike czy Adidasa to był standard. Szkolny mundurek swoje kosztował, ale kto mógł, dokładał do niego kolejne symbole statusu. Dziewięciolatka z torebką od Chanel przestała mnie po jakimś czasie przesadnie dziwić. W tym wszystkim konkurencja i debaty, kto ma lepsze, a kto gorsze. Oczywiście telefony komórkowe – tu debat jakby mniej, bo najgorsze aparaty mieli nauczyciele - ale na co bym nie wpadł: kierowcy! Przeważająca większość uczniów miała prywatnych kierowców, rodzice nierzadko pracowali w jakiejś firmie w stylu QazGaz i zapewne nie mieli ochoty, może i czasu, żeby zajmować się swoimi dziećmi. Nianie też nie były czymś rzadko spotykanym. Standardowe dziecko ze szkoły tworzyło wokół siebie ze trzy etaty, do tego np. personalni trenerzy tańca, sztuk walki, oczywiście kluby językowe i hokejowe. Lista dodatkowych atrakcji, głównie edukacyjnych, dla dziesięciolatka wydawała się nie mieć końca.
Efekty tego nakładu czasu i sił nie były przesadnie powalające; rozgarnięci dawali sobie radę, inni prezentowali dokładnie taki poziom, jakby chodzili do topornej szkoły dla tzw. plebsu. Poziom nauczycieli to jedno, ale jeżeli w czwartej klasie dziecko ma kłopoty z alfabetem, pisze w sposób krańcowo nieczytelny (a mam doświadczenie z deszyfrowaniem różnych bazgrołów), to albo schrzaniono mu edukację, albo ma specjalne potrzeby edukacyjne, albo też nie jest najmądrzejsze. Oczywiście w historii ludzkości można znaleźć przypadki geniuszy, którym w szkole nie szło, a potem odmieniali świat, ale jednak, są to przypadki. To, że Einsteinowi nie szło w szkole, nie znaczy, że każdemu, komu nie idzie w szkole, będzie Einsteinem. W wielu przypadkach odnosiłem wrażenie, że jakiś prywatny nauczyciel mógłby dokonać cudów i wyciągnąć takiego ucznia (rzadziej uczennicę, ponieważ dziewczynki rzadziej sprawiały poważne problemy) na prostą, ale u nas w szkole to nie działało. Zajęcia indywidualne były robione na odwal się, przysługiwały uczniom rzadko i zazwyczaj polegały na przewaleniu trzydziestu minut na odpisywaniu zadania domowego. Żadnej pracy u podstaw.
Odczuwałem pewną socjalistyczną radość wspominając moich uczniów z Gruzji, gdzie uczyliśmy się w warunkach trzeciego świata, bez ogrzewania, bez dostępu do DRUKARKI, internetu, a nawet kanalizacji. Umiejętności tych samych wiekowo grup nie różniły się przesadnie. Ba, nie zdziwiłbym się nawet, gdyby w testowaniu porównawczym Gruzja wypadła lepiej.
Wracając do samych uczniów, jeżeli ktoś był całkowicie głupi i leniwy, po prostu tępy poza wszelakie wyobrażenie, to niemal zawsze oznaczało, że rodzice pracują dla państwa. Jakiś czołowy prokurator, jakaś policyjna wierchuszka, rzadziej coś mającego do czynienia z ropą. Swoistym rekordem był syn pewnego ministra.
Rusłana* (*imię zmienione) w szkole znał każdy uczeń i każdy nauczyciel. Będąc w trzeciej klasie miał na koncie długą listę osiągów, takich jak udekorowanie szkoły we wszystkie możliwe bluzgi - po rosyjsku. Tak pokazał radość z opanowania sztuki pisania. Po tym wydarzeniu rodzice musieli zatrudnić ekipę, która przemalowała śliczną, nowiutką wówczas fasadę szkoły. Chwilę po tym doprowadził do zmiany prawa dotyczącego saturatorów z wodą. Naniósł błota, a potem metodycznie zapchał nim wszystkie możliwe kraniki przy butlach z wodą. Rodzice mieli przyjemność odkupienia ich. Po tym część saturatorów usunięto, ze strachu, że zrobi to ponownie. Z tego też powodu zmieniono politykę „każda klasa ma własną butlę z wodą” na „każdy korytarz ma własną butlę”. Szkoła zapewne się nie popłakała, bo zaoszczędzili.
Celem Rusłana nie było jedynie wyposażenie szkoły: gdy był w pierwszej klasie pociął uczniowi koszulę. Całą. Usiadł za nim, chwycił nożyczki i ciężko pracował przez całą lekcję. Gdy był w drugiej klasie, odgryzł innemu kawałek nogi, podobno była wymagana interwencja chirurgiczna. Został za to wyrzucony, ale kilka godzin później ojciec-minister wpadł do pana dyrektora i przypomniał mu w jakim kraju się to dzieje, więc następnego dnia Rusłan powrócił do szkoły. Pomniejszych rzeczy w stylu wyzywanie nauczycieli, lanie wodą po korytarzu, rysowanie po ścianach nie wspominam, to działo się ciągle.
Nasza współpraca przypadła na jego czas pobytu w klasie trzeciej. Nuda nie groziła, pewnego dnia jeden z uczniów dostał od niego w głowę szklaną butelką. Popłakał się, więc na pociechę poinformowano go, że gdyby zdzielony został przez kogoś innego, to może by z tego była sprawa, ale Rusłan, syn ministra? Nie mażcie się tak obywatelu!
Parę tygodni później bohater naszych czasów wybił zęba dziewczynie. Szóstkę. Pierdolnął ją szklaną butelką w twarz. Tak jakoś się okazało, że to wszystko jej wina, bo ona jakaś taka pyskująca i niemiła, to przecież nie takie dziwne, że jej walnął.
Rusłan dość dobrze opanował przeklinanie po rosyjsku, więc okrzyki w stylu „Poszła na chuj, suka!” do koleżanki to nie był może każdy dzień, ale znowu nie jakieś wielkie wydarzenie. Podobnie przyjacielsko potrafił odezwać się do wychowawczyni i innych nauczycielek. Nie zazdrościłem jego rodzicom, jednakże podobno aplikowali wyłącznie klasyczny sposób wychowawczy, czyli bicie. Nie działało, więc bili go bardziej, a to nie działało jeszcze bardziej. Innego podejścia wydawali się nie znać. Doszło do tego, że dziewięciolatek terroryzował całą szkołę. Po tym, gdy kopnął w brzuch ciężarną nauczycielkę z RPA krzycząc „YOU FERTILE PIG!”, szkoła powiedziała poszkodowanej, że oczywiście nie chcą, żeby odchodziła, ale ona nie jest nie do zastąpienia, natomiast on - owszem. W drugiej klasie uczące go angielskiego nauczycielki sadzały go z boku grupy, dawały mu kolorowanki i stawiały najwyższe oceny. Za to, że nie robił rzeźni.
Rusłana* (*imię zmienione) w szkole znał każdy uczeń i każdy nauczyciel. Będąc w trzeciej klasie miał na koncie długą listę osiągów, takich jak udekorowanie szkoły we wszystkie możliwe bluzgi - po rosyjsku. Tak pokazał radość z opanowania sztuki pisania. Po tym wydarzeniu rodzice musieli zatrudnić ekipę, która przemalowała śliczną, nowiutką wówczas fasadę szkoły. Chwilę po tym doprowadził do zmiany prawa dotyczącego saturatorów z wodą. Naniósł błota, a potem metodycznie zapchał nim wszystkie możliwe kraniki przy butlach z wodą. Rodzice mieli przyjemność odkupienia ich. Po tym część saturatorów usunięto, ze strachu, że zrobi to ponownie. Z tego też powodu zmieniono politykę „każda klasa ma własną butlę z wodą” na „każdy korytarz ma własną butlę”. Szkoła zapewne się nie popłakała, bo zaoszczędzili.
Celem Rusłana nie było jedynie wyposażenie szkoły: gdy był w pierwszej klasie pociął uczniowi koszulę. Całą. Usiadł za nim, chwycił nożyczki i ciężko pracował przez całą lekcję. Gdy był w drugiej klasie, odgryzł innemu kawałek nogi, podobno była wymagana interwencja chirurgiczna. Został za to wyrzucony, ale kilka godzin później ojciec-minister wpadł do pana dyrektora i przypomniał mu w jakim kraju się to dzieje, więc następnego dnia Rusłan powrócił do szkoły. Pomniejszych rzeczy w stylu wyzywanie nauczycieli, lanie wodą po korytarzu, rysowanie po ścianach nie wspominam, to działo się ciągle.
Nasza współpraca przypadła na jego czas pobytu w klasie trzeciej. Nuda nie groziła, pewnego dnia jeden z uczniów dostał od niego w głowę szklaną butelką. Popłakał się, więc na pociechę poinformowano go, że gdyby zdzielony został przez kogoś innego, to może by z tego była sprawa, ale Rusłan, syn ministra? Nie mażcie się tak obywatelu!
Parę tygodni później bohater naszych czasów wybił zęba dziewczynie. Szóstkę. Pierdolnął ją szklaną butelką w twarz. Tak jakoś się okazało, że to wszystko jej wina, bo ona jakaś taka pyskująca i niemiła, to przecież nie takie dziwne, że jej walnął.
Rusłan dość dobrze opanował przeklinanie po rosyjsku, więc okrzyki w stylu „Poszła na chuj, suka!” do koleżanki to nie był może każdy dzień, ale znowu nie jakieś wielkie wydarzenie. Podobnie przyjacielsko potrafił odezwać się do wychowawczyni i innych nauczycielek. Nie zazdrościłem jego rodzicom, jednakże podobno aplikowali wyłącznie klasyczny sposób wychowawczy, czyli bicie. Nie działało, więc bili go bardziej, a to nie działało jeszcze bardziej. Innego podejścia wydawali się nie znać. Doszło do tego, że dziewięciolatek terroryzował całą szkołę. Po tym, gdy kopnął w brzuch ciężarną nauczycielkę z RPA krzycząc „YOU FERTILE PIG!”, szkoła powiedziała poszkodowanej, że oczywiście nie chcą, żeby odchodziła, ale ona nie jest nie do zastąpienia, natomiast on - owszem. W drugiej klasie uczące go angielskiego nauczycielki sadzały go z boku grupy, dawały mu kolorowanki i stawiały najwyższe oceny. Za to, że nie robił rzeźni.
Największym problemem było to, że Rusłan wcale nie był głupi, bardzo dobrze zrozumiał system i wiedział, że wolno mu wszystko. Interesowały go komiksy, zarówno Marvela jak i DC. Jego fatalne pisanie było efektem tego, że odmawiał ćwiczenia czegokolwiek, a że nie dało mu się postawić oceny adekwatnej do osiągów i nakładu pracy, to nie ćwiczył, no bo i po co?
Był dość ciekawy tydzień, gdy w okolicach świąt jego brat wpadł z wizytą na lekcje. Chłopak studiował w Singapurze i podobno bardzo się przyjaźnili. Nagle Rusłan stał się innym dzieckiem. Pod koniec swego pobytu brat powiedział, że ma nadzieję, że teraz będzie dobrze. Nie było. Ledwo wychodził, Rusłan powracał do trybu śmierć i zniszczenie.
Gdyby mnie ktoś spytał, co z tym zrobić, zasugerowałbym indywidualny tok nauczania - oparty raczej o jego zainteresowania, a nie o standardowe podręczniki. W ten sposób może coś by z tego było. Na pewno ogrom pracy nauczyciela, ale może i efekty. Ponieważ jednak za wiele osób się do tego nie paliło, a i mnie nuda bez tego nie groziła, Rusłan oblewał każdy możliwy test, a potem otrzymywał czwórkę. Zastanawiałem się, co zrobi Tamara, gdy chłopak wyszedł na środek klasy, rzucił test na środek sali, podeptał go i wyszedł. I proszę, cztery. A Bekzhan, który napisał ile mógł, ale mu nie wyszło, dostał trójczynę. Co jakiś czas mówiłem, że uczniowie klasy 3E mają najlepsze przygotowanie do życia w Kazachstanie, właśnie dzięki Rusłanowi. Łamał wszystkie możliwe zasady norm społecznych („Ale się zjebałem!!! ALE SMRÓD!!!”) i nic z tego nie wynikało. Kilka dziewczynek w klasie miało nerwicę, bo się do nich przytulał bez ich zgody. I nic! Proszę się przygotowywać, on się przytula, ale przecież za kilka lat inny pan się może przytulać, a wtedy to się tak niewinnie nie skończy, tylko będzie pełen stosunek. Przyzwyczajajcie się.
Dzięki niemu klasę opuściło łącznie dwanaście osób, wszyscy chcieli usunięcia młodego wojownika, a szkoła mówiła, że nie, bo pewne rzeczy są oczywiste, syn ministra to lepsza karta niż córki jakichś nafciarzy, choćby koreańskich. Sorry, taki mamy klimat, nie. I tyle. Udało się jedynie synowi dziennikarza ogólnokrajowej gazety – po skardze ojca, jego syna przeniesiono do innej klasy, zakładając, że bezpieczniej, żeby tata nie wiedział do końca, co też tam się dzieje. Krążyła nawet plotka, że cała szkoła powstała w tym celu, żeby Rusłan odebrał edukację. Podobno znali go w każdej innej szkole w Astanie i za żadne skarby świata nie chcieli przyjąć, więc dlatego też nie dało się go wydalić na dobre.
Był dość ciekawy tydzień, gdy w okolicach świąt jego brat wpadł z wizytą na lekcje. Chłopak studiował w Singapurze i podobno bardzo się przyjaźnili. Nagle Rusłan stał się innym dzieckiem. Pod koniec swego pobytu brat powiedział, że ma nadzieję, że teraz będzie dobrze. Nie było. Ledwo wychodził, Rusłan powracał do trybu śmierć i zniszczenie.
Gdyby mnie ktoś spytał, co z tym zrobić, zasugerowałbym indywidualny tok nauczania - oparty raczej o jego zainteresowania, a nie o standardowe podręczniki. W ten sposób może coś by z tego było. Na pewno ogrom pracy nauczyciela, ale może i efekty. Ponieważ jednak za wiele osób się do tego nie paliło, a i mnie nuda bez tego nie groziła, Rusłan oblewał każdy możliwy test, a potem otrzymywał czwórkę. Zastanawiałem się, co zrobi Tamara, gdy chłopak wyszedł na środek klasy, rzucił test na środek sali, podeptał go i wyszedł. I proszę, cztery. A Bekzhan, który napisał ile mógł, ale mu nie wyszło, dostał trójczynę. Co jakiś czas mówiłem, że uczniowie klasy 3E mają najlepsze przygotowanie do życia w Kazachstanie, właśnie dzięki Rusłanowi. Łamał wszystkie możliwe zasady norm społecznych („Ale się zjebałem!!! ALE SMRÓD!!!”) i nic z tego nie wynikało. Kilka dziewczynek w klasie miało nerwicę, bo się do nich przytulał bez ich zgody. I nic! Proszę się przygotowywać, on się przytula, ale przecież za kilka lat inny pan się może przytulać, a wtedy to się tak niewinnie nie skończy, tylko będzie pełen stosunek. Przyzwyczajajcie się.
Dzięki niemu klasę opuściło łącznie dwanaście osób, wszyscy chcieli usunięcia młodego wojownika, a szkoła mówiła, że nie, bo pewne rzeczy są oczywiste, syn ministra to lepsza karta niż córki jakichś nafciarzy, choćby koreańskich. Sorry, taki mamy klimat, nie. I tyle. Udało się jedynie synowi dziennikarza ogólnokrajowej gazety – po skardze ojca, jego syna przeniesiono do innej klasy, zakładając, że bezpieczniej, żeby tata nie wiedział do końca, co też tam się dzieje. Krążyła nawet plotka, że cała szkoła powstała w tym celu, żeby Rusłan odebrał edukację. Podobno znali go w każdej innej szkole w Astanie i za żadne skarby świata nie chcieli przyjąć, więc dlatego też nie dało się go wydalić na dobre.
Na tle tej gwiazdy reszta była względnie łatwa do uczenia. Przeważająca większość uczniów była dość dobrze ułożona i żyjąca w nabożnej czci żywionej dla całej instytucji szkoły – taka magia dzieci w postsowietach w wieku 8-10. Problemem największym byli, paradoksalnie, uczniowie którzy bardzo dobrze ten cholerny angielski znali. Było kilka takich osób, dla nich lekcje były wielką stratą czasu. W najlepszym razie mogli nauczyć się kilku nowych słówek, czasem poprawić pisownię. Oczywiście nie pozwolono nam utworzyć żadnej super grupy, bo oznaczałoby to, że uczniowie nie są równi. W imię tak rozumianej sprawiedliwości społecznej, najlepszych rozleniwiano i sprowadzano do poziomu słabszych. Często służyli oni jako konie pociągowe, zmuszani zostawali do pracy w grupach i wykonywali pracę za słabszych i leniwych.
Jeden z takich uczniów powiedział mi kiedyś, że ma dosyć tych ideałów współpracy z kolegami, którym niczego się nie chce i że czy ja nie widzę, że każdy group work wygląda tak, że on wszystko wymyśla, potem wszystko robi, prezentuje, a cała grupa dostaje ładną ocenę. Musiałem mu przyznać rację, ale nie było wyboru – cała reszta bez niego nie dałaby sobie rady.
W niektórych przypadkach rodzice rozważali wysłanie swoich dzieci poza Kazachstan, żeby tam pobierali nauki. Tu często odkrywali, że są jednak słabsi od rówieśników w krajach europejskich. Nawet jeżeli mieli odpowiedni poziom języka, to nie potrafili rozwiązywać testów, więc ich wyniki z egzaminów wstępnych nie pozwalały im na wyjazd do wymarzonego kraju. Oczywiście można byłoby ich wziąć na jakąś chwilę, siąść z nimi i nauczyć systemów testowych i punktowych z innych miejsc na świecie, ale patrz: sprawiedliwość społeczna i równanie do najniższego wspólnego mianownika. Do tego przez jakiś czas nie punktowaliby za dobrze w testach, a że u nas wszystko zawsze na piątkę, więc prawdziwą ocenę swoich umiejętności otrzymywali dopiero próbując dostać się do szkół w innych krajach. Nie przesadzajmy też z tymi ambicjami, pośród tych lepszych nie brakowało osób zachwyconych panującym stanem rzeczy - wiele nie robiąc rządzili i dzielili, nieco w myśl powiedzenia, że w królestwie ślepych jednooki jest królem.
Na tle tej gwiazdy reszta była względnie łatwa do uczenia. Przeważająca większość uczniów była dość dobrze ułożona i żyjąca w nabożnej czci żywionej dla całej instytucji szkoły – taka magia dzieci w postsowietach w wieku 8-10. Problemem największym byli, paradoksalnie, uczniowie którzy bardzo dobrze ten cholerny angielski znali. Było kilka takich osób, dla nich lekcje były wielką stratą czasu. W najlepszym razie mogli nauczyć się kilku nowych słówek, czasem poprawić pisownię. Oczywiście nie pozwolono nam utworzyć żadnej super grupy, bo oznaczałoby to, że uczniowie nie są równi. W imię tak rozumianej sprawiedliwości społecznej, najlepszych rozleniwiano i sprowadzano do poziomu słabszych. Często służyli oni jako konie pociągowe, zmuszani zostawali do pracy w grupach i wykonywali pracę za słabszych i leniwych.
Jeden z takich uczniów powiedział mi kiedyś, że ma dosyć tych ideałów współpracy z kolegami, którym niczego się nie chce i że czy ja nie widzę, że każdy group work wygląda tak, że on wszystko wymyśla, potem wszystko robi, prezentuje, a cała grupa dostaje ładną ocenę. Musiałem mu przyznać rację, ale nie było wyboru – cała reszta bez niego nie dałaby sobie rady.
W niektórych przypadkach rodzice rozważali wysłanie swoich dzieci poza Kazachstan, żeby tam pobierali nauki. Tu często odkrywali, że są jednak słabsi od rówieśników w krajach europejskich. Nawet jeżeli mieli odpowiedni poziom języka, to nie potrafili rozwiązywać testów, więc ich wyniki z egzaminów wstępnych nie pozwalały im na wyjazd do wymarzonego kraju. Oczywiście można byłoby ich wziąć na jakąś chwilę, siąść z nimi i nauczyć systemów testowych i punktowych z innych miejsc na świecie, ale patrz: sprawiedliwość społeczna i równanie do najniższego wspólnego mianownika. Do tego przez jakiś czas nie punktowaliby za dobrze w testach, a że u nas wszystko zawsze na piątkę, więc prawdziwą ocenę swoich umiejętności otrzymywali dopiero próbując dostać się do szkół w innych krajach. Nie przesadzajmy też z tymi ambicjami, pośród tych lepszych nie brakowało osób zachwyconych panującym stanem rzeczy - wiele nie robiąc rządzili i dzielili, nieco w myśl powiedzenia, że w królestwie ślepych jednooki jest królem.