- Czy kursy uczą ogólnej znajomości języka, czy też uczniowie są przygotowywani do egzaminów?
- Słuchajcie, tu jest tak pięknie, piętnaście minut od miasta jest dżungla.
- Jakich rozmiarów są klasy?
- Różnie, ale tu są wieczne wakacje, lato, po Moskwie będzie wam jak w raju.
- Ilu nauczycieli pracuje w szkole?
- Będziecie mieli wolne na święta, pozwiedzacie Peru!
Nie odważyliśmy się na życie w raju, chociaż zwiedzanie Peru nas dość kręciło. Do dzisiaj patrzę, czy pojawią się jakieś recenzje z tej szkoły. Inną sprawą jest, że kontraktu nigdy nie zobaczyliśmy - pan Fidel zapomniał go przysłać, chociaż mailowo piłowałem mu dupę. Jest pewien poziom zarządzania, którego przeskoczyć nie jesteśmy w stanie. Jeżeli sprawy tak wyglądały na etapie zatrudniania, to trudno uwierzyć, że nagle potem dochodziło do cudownej poprawy i wszystko było zorganizowane jak w zegarku.
Po kilkunastu dniach proszenia się przyszedł kontrakt. Jaj nie urwało, ale o ile pieniądze bym jeszcze łyknął, to warunki otrzymywania ich były dość specyficzne. Wypłata części pensji uzależniona była od wystąpienia w lokalnej telewizji. Jeżeli telewizja nie chciałaby mnie pokazać, przepadałoby mi ileś tam. W wypadku kwarantanny zdrowotnej pensja zostaje zawieszona - sprawdziłem i wyszło, że kwarantanna ogłaszana jest każdego roku, przynajmniej na dwa tygodnie. O ile jeszcze jakoś można przeżyć dwa tygodnie bezpłatnego wolnego, to zimą loty z Jakucka bywają zawieszane, miasto zostaje całkowicie odcięte od świata. Siedzenie dwa tygodnie w ciemnicy bez roboty i w minus 40 brzmi średnio podniecająco. Niestety, nie. Z żalem odmówiliśmy. Gdy kilka miesięcy później widzieliśmy ogłoszenie, że 'najzimniejsze miasto świata z najcieplejszymi ludźmi' znowu szuka, zrozumieliśmy, że zrobiliśmy dobrze i że adaptacja przyjezdnych do realiów Jakucka średnio się udaje.
Ostatecznie znaleźliśmy sobie prace w Polsce i spokojnie mieszkali na krakowskim Kazimierzu. Chociaż nie jestem wielkim fanem własnej ojczyzny, a zwłaszcza jej rynku pracy, to naprawdę, jest lepiej i łatwiej niż jakieś dziesięć lat temu. Relacja pensja-ceny jest fatalna, ale co człowieka zabija, to koszt wynajmu czegokolwiek. Od biedy możemy zawsze mieszkać z naszymi rodzinami, ale nie jest to sytuacja komfortowa dla żadnej ze stron. Jeżeli człowiek posiada jakiekolwiek mieszkanie w większym mieście w Polsce, to może sobie pracować i za 1500 PLN. Problemem jest, że jak wynajmujesz, to lwia część pensji przepada.
Z bólem stwierdzam, że rynek nauczania języków w Polsce utknął w latach 90-tych i chyba się z nich szybko nie wyrwie, a być może nigdy i po prostu zdechnie. To już nie urocze lata 90-te, gdzie w państwowej edukacji pracowały produkty socjalistycznej edukacji, wredne baby i prymitywni faceci, którzy Londyn widzieli na obrazku z książki, a ich angielski plasował się w okolicach poziomu B1. Siedzę na forum polskich nauczycieli i gęsto piszą tam ludzie pracujący w szkołach publicznych. Oni naprawdę znają się na swojej robocie, mają pasję, przygotowują tysiące ciekawych rzeczy, rozwijają się mimo gównianej pensji i ogólnie są w stanie sprawić, że ich uczniowie wyuczą się języka angielskiego w te kilka lat, mimo tego, że system rzuca im kłody pod nogi. To nie to, co było w czasach mojego liceum, że nasz angielski sprowadzał się do opowieści pani nauczycielki o tym, że życie jej nie wyszło. Oczywiście po polsku. Rynek szkół prywatnych daje sobie radę dzięki dorosłym z mniejszych miast, którzy odkryli, że jednak muszą znać ten cholerny angielski, żeby być awansowanym w pracy. A także dzięki Ukraińcom, którzy myślą o relokacji na zachód.
Jeżeli chodzi o dzieci, to Polska nigdy nie wystartowała i szkoły nie wiedzą jak się zabrać do tematu. Ja trochę wiem, ale też nie do poziomu otwierania własnej szkoły. Z jednego prostego powodu: szkoły w Polsce konkurują cenami, a magnesem mają być lekcje z natywami. W Krakowie, mieście, które widzi miliony anglojęzycznych turystów każdego roku, to ma sprawić, że ludzie rzucą się do szkoły językowej? To nie prowincja Guizhou w Chinach, gdzie laowai robi furorę. Powoli też dociera do ludzi, że imersja językowa nie działa i że siedzenie z natywem w pokoju nie musi sprawić, że nauczą się czegokolwiek.
Co z tego, skoro w jednej ze szkół językowych zadano mi pytanie co to jest CELTA i czy to dobrze, że to mam. Myślę, że jedna z najpopularniejszych kwalifikacji nauczycielskich świata powinna być rozpoznawana przez pracowników szkoły językowej.
Poziom profesjonalizmu sekretariatów to jedno, ale ja takich kontraktów jak w Polsce jeszcze nigdy nie widziałem. Jedna ze szkół przedłożyła mi do podpisania papier, w którym miałem zobowiązać się do zapłacenia kary w wysokości 7000 PLN, gdybym nie przepracował u nich roku. Gdy chciałem zabrać kontrakt do poczytania na spokojnie, zabroniono mi i chciano, żebym go podpisał go od razu. W ogóle byli zdziwieni, że ja to chciałem czytać, bo inni podpisują bez wybrzydzania. Dzięki tej szkole odwiedziłem PIP (Państwową Inspekcję Pracy) i dowiedziałem się, że jeżeli chcę sobie podpisać kontrakt szkodzący mi i łamiący prawo pracy, to mogę. Państwo Polskie nie wnika w treść umów-zleceń i można w nich zapisać, że pracownikowi urwie się lewe jądro jeżeli nie przyjdzie do pracy w stroju bażanta. Wyszedłem powalony tą logiką.
W końcu znalazłem sobie niezgorsze miejsce, gdzie płacili w granicach zdrowego rozsądku i rozpocząłem pracę. Szlochałem wspominając moich przełożonych z Moskwy, bo poziom profesjonalizmu był taki sobie, ale przynajmniej były syllabusy i wiedziano do czego wszystko ma zmierzać. Wielkim plusem była atmosfera na zakładzie, brak zamordyzmu i ogólnie bardzo mili ludzie, od sekretariatu przez dział kadr po opiekę naukową. Rozwinąć się raczej nie mogłem, ale przynajmniej się nie zwijałem. Po latach pracy w innych krajach dość dobrze pracowało mi się z Polakami. Wprawdzie docierał do mnie co jakiś czas nacjonalistyczny bełkot od któregoś z uczniów, ale poznałem też kilka fajnych osób, którym akurat angielski w życiu nie poszedł, ale za to słuchali i oglądali to co ja. Aligator znalazł pracę w innej dziedzinie niż uczenie. Ogólnie nie cierpieliśmy.
Życie w Krakowie miało swoje plusy, odświeżyła się nasza sieć znajomości. Przez dobrą połowę podstawówki siedziałem w ławce z chłopem, którego ostatni raz widziałem w 2009 roku, na jego ślubie. Potem nie było albo mnie, albo jego. W sierpniu 2017 roku obaj spotkaliśmy się w Krakowie. Szedłem na drżących nogach, bo bałem się, że nie będziemy mieli ze sobą niczego wspólnego, skończy się na krępującym milczeniu i drętwej atmosferze. On przepracował lata w Norwegii w sektorze bardzo odległym od mojego. Dwa piwa później okazało się, że tak jak dogadywaliśmy się w wieku 12 lat, tak dogadujemy się po trzydziestce. Każdy weekend był świętem, nie z powodu braku pracy, ale dlatego, że było tyle możliwości spędzania wolnego czasu. Odwiedzali nas ludzie z innych miast, chodziliśmy po muzeach i galeriach, bo jednak w Krakowie zawsze coś się dzieje. Pewnego dnia kolega podarował nam dwa bilety na koncert System of a Down, ubaw mieliśmy taki, że zapałaliśmy niemal miłością do zespołu (który niestety zdycha). Spełniło się jedno z moich marzeń koncertowych życia, byłem na Lanie. Przy okazji też na Wiz Khalifie, ale to akurat trudno mi wpisać do radości. Kino? Może nie Londyn, ale taką 'Dunkierkę' oglądnęliśmy w dniu premiery. Kina studyjne odwiedzaliśmy na pełnej kurwie, przypomniały mi się radości z czasów studiów, jak fajnie jest iść na jakiś niezależny film koreański o którym nikt nigdy nie słyszał. Zawarliśmy nieświęty związek małżeński i mieli z tej okazji dwie imprezy. Chodziliśmy na protesty przeciwko rządowi i spotykali na nich znajomych, w tym takich, których nie widzieliśmy przez lata. Przypomniałem sobie, jak jeździ się samochodem i korzystałem z tej umiejętności. Z racji mieszkania na Kazimierzu na nudę nie mogliśmy narzekać (wliczając w to pijatyki pod oknami, co jest średnio radosne, gdy następnego poranka musi się wstać do pracy). Udało nam się poznać ludzi, których znaliśmy wcześniej jedynie przez internet.
Niestety, realia pracownicze w branży nauczycielskiej w Polsce są takie, że nie bardzo miałem ochotę czekać na cykl świąt Bożego Narodzenia, potem ferii zimowych i zarobić w tym czasie żałośnie. Żeby się w to bawić, trzeba mieć stawkę, która pozwoli nam na drapnięcie dobrego hajsu w ciągu tych jakichś ośmiu-dziewięciu miesięcy, gdy szkoły pracują pełną parą. Ta, którą ja miałem, nie pozwalała. Przy przepracowanym pełnym miesiącu mogłem żyć spokojnie, ale gdyby mi odpadły ze dwa tygodnie, to już byłem w realiach przecen Biedronki. Nie mówię nawet o tym, żeby pracować na etacie, bo w polskiej szkole językowej to jest po prostu nierealne. Pracuje się na umowie-zleceniu przy warunkach etatowych. Dostarczaj swoim uczniom standardów pierwszego świata za cenę trzeciego. Przesadnie nie cierpieliśmy, ale miałem poczucie, że da się lepiej. Aplikowałem nas do różnych prac, ale nie desperacko, szukałem czegoś znacznie lepszego, a nie czegokolwiek. Jako 'coś lepszego' rozumiem pracę, która bardziej by mnie rozwijała, oferowała kursy zawodowe i solidnie lepsze pieniądze niż Polska. Gdzieś pod koniec czerwca rozpoczęła się moja przygoda z pewnym krajem Azji Środkowej.
Jeżeli chodzi o duże rynki uczenia angielskiego, to stawkę otwierają Chiny. Zawsze są tony pracy z Chin, z dobrymi pensjami. Jedynym ich minusem jest konieczność życia w Chinach i pracy z Chińczykami. Inny wielki rynek to Arabia Saudyjska. Ponieważ Aligator dobrze wygląda bez burkini, to tam też postanowiliśmy się nie wysyłać. Znamy ludzi, którzy przepracowali lata w Arabii i kraj nie zbiera zbyt dobrych recenzji. Z tych samych powodów odpadły Emiraty i Kuwejt. Tajwan, Japonia i Korea Południowa rekrutują stada, ale natywów (a jakie mają wyjebane rezultaty tej polityki!). Jeszcze do Japonii można pisać, bo znane są przypadki, że udało się komuś nie z magicznych krajów, ale legalna praca na Tajwanie lub w Korei, to utopia, odpuściłem więc i te rynki. Słyszałem dość dużo opowieści o tym, że w Tajlandii bywa ciężko, więc bardzo selektywnie podchodziłem do sprawy. W pewnym momencie zaczęła pojawiać się inna gwiazda.
Kazachstan.
Wiosną roku 2017 Kazachstan rekrutował nauczycieli jak młody Weinstein aktorki. Na 10 wysłanych CV mieliśmy 11 odpowiedzi z Kazachstanu. Każda oferowała pieniądze więcej niż solidne. Niestety, trudno było znaleźć jakieś konkretniejsze informacje o tym wszystkim, bo tradycje nauczania języka wroga w Kazachstanie są dość krótkie. Trafiały się głównie opowieści o tym, że standardy piątego świata, ale żadna nie odnosiła się do szkół z którymi byłem w kontakcie.
Mój pierwszy poważniejszy kontakt z pracą w Kazachstanie był z Atyrau. Odbyłem dwa etapy rozmowy kwalifikacyjnej i była to dobra rozmowa kwalifikacyjna, konkretna, oferująca dobre pieniądze i rozwój zawodowy. Przeraził mnie jednak kontrakt, oczekiwał on 36 lekcji tygodniowo. To jest bardzo, bardzo dużo, na krawędzi wyrobienia się. Pocieszano mnie, że oni mi to fajnie zblokują, ale i tak oznaczało, że codziennie byłbym w pracy przynajmniej osiem, a czasem nawet dziesięć godzin. Zastanawiałem się, ale im więcej czytałem o Atyrau, tym mniej chciałem tam mieszkać. Obcokrajowców nie brak i niemal wszyscy zgodnie pisali, że życie jest przejebane, że lokalni nienawidzą przyjezdnych, że dostać w pysk można o każdej porze dnia i nocy za bycie nieKazachem. Jakieś tam przyjaźnie udało im się zawrzeć, oczywiście nie wszyscy są walnięci, ale panuje przeświadczenie, że obcokrajowcy kradną im kobiety. Nie brakowało opowieści ludzi, którzy mieli przyjemność spędzenia czasu w więzieniu, bo policja zdjęła ich spod baru. Okazało się, że lokalne prawo głosi, że w miejscach publicznych musisz mieć 0,0% w wydychanym powietrzu. Jak masz więcej, to jedziesz do więzienia albo musisz zapłacić łapówkę. Policja w Atyrau parkuje się pod barem, wychodzących bierze na alkomat i na dołek. Rewelacja, takiego nightlife'u to jeszcze nie miałem.
Najbardziej przerażające było to, że wydzwaniali do mnie dniami i nocami. Codziennie pytali, czy podpiszę kontrakt. To raczej nie jest normalne, zazwyczaj szkołom aż tak nie zależy, a oni chcieli nas oboje, chcieli dużo zapłacić i w kółko pytali czy już podpisaliśmy. Po paru dniach odpuściliśmy i podziękowaliśmy. Obecnie wiem o Kazachstanie nieco więcej niż pół roku temu i gratuluję sobie tej decyzji.
Jeszcze gdy kręcił się ten gig z Atyrau, ruszył temat z Astaną. Pensja wydawała mi się nierealna. Takich pensji świat nauczycielski nie widuje. Arabia Saudyjska tyle nie płaci. Za taką kasę można zatrudnić ludzi mających o wiele lepsze papiery niż ja. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy dostałem zaproszenie na interview. Siedziałem postresowany, przygotowałem się ze wszystkiego czego się można przygotować. Przeuczone syllabusy, podejścia do uczenia, preferowane książki, systemy egzaminacyjne. Przeorałem całą ich stronę, przeorałem internet w poszukiwaniu informacji o nich i wiele nie znalazłem. Przygotowałem się nawet z języka rosyjskiego, gdyby mieli fantazję sprawdzić moją znajomość narzecza Moskali. Jakąś tam wiedzę o Kazachstanie miałem, ale jeszcze się doedukowałem
Rozmowa trwała 30 minut i była o wszystkim. Profesjonalne za bardzo to nie było, ale czegoś tam się o szkole dowiedziałem. Od razu zaproszono mnie na etap drugi. Trochę zdziwiło mnie to, że dostałem do wypełnienia raport z wywiadu. Coś co ewidentnie powinna wypełnić druga strona, bo nigdy wcześniej nie dostałem papieru, w którym miałem ocenić czy warto mnie zatrudnić. Wypełniłem im to na trzy A4. Nastąpiła po tym wymiana maili, która zaowocowała tym, że zechcieli porozmawiać też z Aligatorem.
Z racji różnicy czasu, drugą rozmowę odbywaliśmy się o 7 rano. Od razu okazało się, że ja jestem niepotrzebny, bo dyrektorowi szkoły coś wypadło i nie da rady ze mną pogadać. Aligator przegadał swoje 30 minut, a potem właściwie wkleił mój raport z rozmowy, bo była niemal dokładnie taka sama. Poza pieniędzmi kręciła nas jeszcze jedna rzecz: praca w ramach IB, czyli International Baccalaureate.
W tym wszystkim dziwił nas poziom rozmowy. Była to bardziej pogawędka o życiu i wielkie zaskoczenie, że w miarę wiemy, gdzie ten Kazachstan jest. Jeden z elementów rozmowy:
- Czy macie dzieci?
- Nie i w tym roku nie planujemy.
- Słuchajcie, w Kazachstanie jest magiczne powietrze, tu jest bóg w powietrzu! Tu zachodzą w ciążę pary, którym nie udawało się to latami.
Po zobaczeniu kontraktu zrozumiałem sekret tej pasji przyjezdnych nauczycieli do reprodukcji. Jeżeli w trakcie pracy w Kazachstanie zajdzie się w ciążę, szkoła wypłaca pięćset plus. Tyle, że w wysokości 4000 USD. Nigdy nie widziałem takich zapisów, większość kontraktów w tej branży koncentruje się na tym, żeby zapłacić człowiekowi jak najmniej, a jak się pochorujesz, to już w ogóle zero. W Polsce naoglądałem się kontraktów rodem z trzeciego świata, gdzie koncentrowano się na tym, żeby mnie ojebać z pieniędzy. I nagle z Kazachstanu dostaję kontrakt tak dobry, że nie mogliśmy w niego uwierzyć. Wiele z zapisów wydawało się pochodzić z jakiegoś bajecznego świata, nawet nie w stylu Kanady, a jakiegoś Saturna. Ja ten kontrakt wydrukowałem, chociaż nie musiałem. Leżał na stole w naszym salonie i pokazywałem go znajomym, a potem piliśmy z niego wódkę. Bo takich warunków nigdy nie widziałem. Opłacone koszty wizy, opłacone loty, płatne święta narodowe, płatne chorobowe, opłacone mieszkanie, a do tego pensja niemalże nierealna. Widzieliśmy, że poziomy profesjonalizmu są niskie, ale warunki były tak dobre, że stwierdziliśmy, że bierzemy. Przecież trudniej niż w Chinach nie będzie. Do tego Astana ma bezpośrednie loty do Warszawy, przy dobrym układzie da się dość tanio przefrunąć, od stycznia 2017 roku Polacy nie potrzebują wiz, więc będziemy mogli bezboleśnie zaprosić znajomych. Kraj ma trzy języki oficjalne - kazachski, rosyjski i angielski. Dwa z nich znamy. Mieszkałem w Gruzji, mieszkaliśmy w Rosji, ogarniamy mentalność sowiecką i postsowiecką.
Wszystko wskazywało na to, że Kazachstan będzie złotym strzałem w naszym życiu.