Każdy w życiu ma jakieś marzenie, czegoś pragnie, o czymś myśli. Są nauczyciele, którzy po kilku latach uczenia samego języka, wpadają na pomysł przejścia do uczenia samego uczenia. Miewałem czasem takie wizje i oferta pracy w Astanie miała być pierwszym krokiem na nieco odmiennej ścieżce zawodowej. Wydawało się to wszystko rozsądne, dostawało się parę lub trójkę nauczycieli do współpracy i to z nimi miało się wdrażać standardy europejskie w realia stepowe.
Los pobłogosławił mnie Tamarą i Raigul.
Tamara była nieco starsza, pochodziła z Uzbekistanu i od początku wydawała się zachwycona tym, że będziemy razem pracować. Pytała mnie o Moskwę i Chiny, wiedziała dość dużo o grupach, więc wyglądało, że będzie dobrze.
Pierwsze lekcje spędziłem na poznawaniu uczniów i przedstawianiu się, popołudnia zaś na podręczniku. Trochę mnie irytowało to przedstawianie, bo suma doświadczeń jest taka, że lepiej uczniom na początku powiedzieć mniej niż więcej, żeby potem móc ich czymś zaskoczyć w trakcie semestru. Wszystko to też było bardzo oparte na nauczycielu, a w niektórych grupach odzywała się jedna lub dwie osoby. Nie chciałem od razu mówić, że wiem wszystko lepiej, ale sugerowałem, że może byłoby dobrze, gdyby uczniowie uczestniczyli nieco więcej, a nie że wyłącznie najlepsi robili mi “Sto pytań do...”. Zdziwiła mnie też tendencja do używania rosyjskiego - absolutnie co chwilę, w tym w sytuacjach, w których nie było to konieczne. No cóż, masz szkolić, to szkól, choćby o tym, że podstawowe polecenia powinny być po angielsku.
Przygotowywaliśmy wspólnie lekcje, potem je uczyliśmy, a potem rozmawiali o tym. Po jakimś czasie zaczęło robić się trochę męczące to, że Tamara nie chciała pisać żadnych planów lekcji, więc pisałem je ja, kładłem na stole, a potem ona z nich nie korzystała. Co pamiętała, to szło, ale chwilami nie pamiętała. Pomagało, że uczyliśmy tego samego po kilka razy, więc zazwyczaj wyglądało to tak, że pierwszą lekcję robiłem bardziej ja, drugą już bardziej po połowie, w trzeciej rozwijała skrzydła, a czwartą prowadziła niemal sama. W końcu zacząłem robić PPT, które prowadziły nas za rączkę, a tym samym pozwalały uniknąć konfuzji lub zrobienia czegoś w złej kolejności. To zresztą też była dla mnie abstrakcja, bo istnieje w tym wszystkim dość logiczna ciągłość, która pozostawała sekretem dla mojej coteacherki.
Pewne standardy profesjonalizmu też miałem ustawione nieco inaczej. Pewnego dnia poinformowała naszych uczniów, że ma więcej doświadczenia ode mnie. Szkoda, że w bardzo prestiżowych szkołach kazachskich, a wcześniej zdobyła cały licencjat w koledżu w Karagandzie. Pytała mnie nawet, czy Uniwersytet Jagielloński jest dobry. Mam swoje zastrzeżenia do alma mater, ale mimo ich wszystkich razem zebranych, myślę, że jest lepszy niż prywatny koledż w Karagandzie. Jednak znacznie większe zastrzeżenia mam do puszczania takich tekstów do uczniów w jakimkolwiek wieku, a już na pewno nie do dziewięciolatków.
Pytała mnie też, czy to możliwe, żeby wykręcić więcej niż 6 z egzaminu IELTS (który posiada skalę 9-stopniową, 1 oznacza zerową znajomość języka, 9 całkowitą biegłość). To pytanie przewijało się cały rok, jakoś nikt nie widział żadnej sprzeczności w tym, że szkoła oficjalnie głosiła, że wszycy lokalni nauczyciele mają z IELTS 8, a tymczasem niektórzy z nich nie mieli nawet 6.
Tamara nie była za nic w stanie zrozumieć struktury egzaminów i kursów nauczycielskich, a to naprawdę nie są rzeczy przesadnie skomplikowane. Nie byłem w stanie jej wyjaśnić, że musimy mieć jakieś rutyny lekcyjne, że nie możemy dopuszczać do sytuacji, w której cztery osoby mówią jednocześnie, że nie możemy ciągle rozmawiać z najlepszymi uczniami, a tych słabszych ignorować. Jednak mimo tych wszystkich zastrzeżeń, szło to do przodu, planowaliśmy, uczyliśmy wspólnie, często rozbijając uczniów na mniejsze grupy, rotując ich między grupami. Mogłem sobie nawet chwilami myśleć, że za jakieś kilka miesięcy podciągnie się to pod poziom międzynarodowy. Zgadywałem tak:
- jestem samcem, a ona samicą,
- ona muzułmanką, ja w jej mniemaniu chrześcijaninem (skorygowanym potem na buddystę, bo podobno niegrzecznie na ateistę),
- ja starszy, ona młodsza,
- różni nas historia zawodowa,
więc to pewnie z tego wynikają pewne odmienności kulturowe i kulturalne. Należało się ich spodziewać, a nie wydawały się one być jakichś katastrofalnych rozmiarów. Wyglądało na to, że będzie i tak o poziom łatwiej niż w Chinach.
Tamara była nieco starsza, pochodziła z Uzbekistanu i od początku wydawała się zachwycona tym, że będziemy razem pracować. Pytała mnie o Moskwę i Chiny, wiedziała dość dużo o grupach, więc wyglądało, że będzie dobrze.
Pierwsze lekcje spędziłem na poznawaniu uczniów i przedstawianiu się, popołudnia zaś na podręczniku. Trochę mnie irytowało to przedstawianie, bo suma doświadczeń jest taka, że lepiej uczniom na początku powiedzieć mniej niż więcej, żeby potem móc ich czymś zaskoczyć w trakcie semestru. Wszystko to też było bardzo oparte na nauczycielu, a w niektórych grupach odzywała się jedna lub dwie osoby. Nie chciałem od razu mówić, że wiem wszystko lepiej, ale sugerowałem, że może byłoby dobrze, gdyby uczniowie uczestniczyli nieco więcej, a nie że wyłącznie najlepsi robili mi “Sto pytań do...”. Zdziwiła mnie też tendencja do używania rosyjskiego - absolutnie co chwilę, w tym w sytuacjach, w których nie było to konieczne. No cóż, masz szkolić, to szkól, choćby o tym, że podstawowe polecenia powinny być po angielsku.
Przygotowywaliśmy wspólnie lekcje, potem je uczyliśmy, a potem rozmawiali o tym. Po jakimś czasie zaczęło robić się trochę męczące to, że Tamara nie chciała pisać żadnych planów lekcji, więc pisałem je ja, kładłem na stole, a potem ona z nich nie korzystała. Co pamiętała, to szło, ale chwilami nie pamiętała. Pomagało, że uczyliśmy tego samego po kilka razy, więc zazwyczaj wyglądało to tak, że pierwszą lekcję robiłem bardziej ja, drugą już bardziej po połowie, w trzeciej rozwijała skrzydła, a czwartą prowadziła niemal sama. W końcu zacząłem robić PPT, które prowadziły nas za rączkę, a tym samym pozwalały uniknąć konfuzji lub zrobienia czegoś w złej kolejności. To zresztą też była dla mnie abstrakcja, bo istnieje w tym wszystkim dość logiczna ciągłość, która pozostawała sekretem dla mojej coteacherki.
Pewne standardy profesjonalizmu też miałem ustawione nieco inaczej. Pewnego dnia poinformowała naszych uczniów, że ma więcej doświadczenia ode mnie. Szkoda, że w bardzo prestiżowych szkołach kazachskich, a wcześniej zdobyła cały licencjat w koledżu w Karagandzie. Pytała mnie nawet, czy Uniwersytet Jagielloński jest dobry. Mam swoje zastrzeżenia do alma mater, ale mimo ich wszystkich razem zebranych, myślę, że jest lepszy niż prywatny koledż w Karagandzie. Jednak znacznie większe zastrzeżenia mam do puszczania takich tekstów do uczniów w jakimkolwiek wieku, a już na pewno nie do dziewięciolatków.
Pytała mnie też, czy to możliwe, żeby wykręcić więcej niż 6 z egzaminu IELTS (który posiada skalę 9-stopniową, 1 oznacza zerową znajomość języka, 9 całkowitą biegłość). To pytanie przewijało się cały rok, jakoś nikt nie widział żadnej sprzeczności w tym, że szkoła oficjalnie głosiła, że wszycy lokalni nauczyciele mają z IELTS 8, a tymczasem niektórzy z nich nie mieli nawet 6.
Tamara nie była za nic w stanie zrozumieć struktury egzaminów i kursów nauczycielskich, a to naprawdę nie są rzeczy przesadnie skomplikowane. Nie byłem w stanie jej wyjaśnić, że musimy mieć jakieś rutyny lekcyjne, że nie możemy dopuszczać do sytuacji, w której cztery osoby mówią jednocześnie, że nie możemy ciągle rozmawiać z najlepszymi uczniami, a tych słabszych ignorować. Jednak mimo tych wszystkich zastrzeżeń, szło to do przodu, planowaliśmy, uczyliśmy wspólnie, często rozbijając uczniów na mniejsze grupy, rotując ich między grupami. Mogłem sobie nawet chwilami myśleć, że za jakieś kilka miesięcy podciągnie się to pod poziom międzynarodowy. Zgadywałem tak:
- jestem samcem, a ona samicą,
- ona muzułmanką, ja w jej mniemaniu chrześcijaninem (skorygowanym potem na buddystę, bo podobno niegrzecznie na ateistę),
- ja starszy, ona młodsza,
- różni nas historia zawodowa,
więc to pewnie z tego wynikają pewne odmienności kulturowe i kulturalne. Należało się ich spodziewać, a nie wydawały się one być jakichś katastrofalnych rozmiarów. Wyglądało na to, że będzie i tak o poziom łatwiej niż w Chinach.
Jakich jednak problemów nie miałbym z Tamarą, to z Raigul była absolutna katastrofa. Ucząc już drugi rok, wszystko wiedziała najlepiej. Ciągle nie miała czasu spotkać się ze mną, właściwie to wyznaczała mi audiencje, na które przychodziła spóźniona lub zmieniała ich termin. Moje pomysły lekcji torpedowała jako głupie, a sama przynosiła chaos lub nic. Uparcie odmawiała realizowania podręcznika, twierdząc, że nie ma potrzeby. Gdyby w zamian przynosiła jakieś materiały, to bym powiedział, że nie ma sprawy, ale przynosiła rzeczy w ogóle nie związane z tym, czego mieliśmy uczyć. Dorwanie się do prowadzenia lekcji graniczyło z cudem, a gdy już zaczynałem robić, to potrafiła mi przerwać w pół słowa. Zacząłem chodzić i pytać się innych obcokrajowców, gdzie ja to mam zgłosić, bo ja nie wiem jak mam cokolwiek osiągnąć w takim trybie pracy. Powiedzieli, że lepiej nigdzie nie chodzić, że lepiej się spróbować zaprzyjaźnić.
Rzeczywiście, jestem zatrudniony w charakterze szkolącego i będę przepraszał, że dziecko się na mnie obraża, bo śmiem jej mówić, że troszkę nie uczymy tego co mamy, a do tego przynosi rzeczy, które się do niczego nie nadają. Może ja mam jej jeszcze kupić jakiś, kurwa, prezent?
Później dowiedziałem się, że wiele osób tak właśnie robiło i przekupywało lokalne nauczycielki np. zaproszeniami na kolacje do ładnych restauracji.
Pocieszałem się, że z Tamarą uczyłem 18 lekcji tygodniowo, a z Raigul sześć. Kiedyś tak sobie zażartowałem w myślach: znając przewrotność życia, na koniec roku z Raigul będzie mi się świetnie pracowało, a z Tamarą nie. Odrzuciłem tę myśl jako nonsensowną (czyli tak dokładnie będzie...).
Jednym z najdziwaczniejszych momentów tych pierwszych dni było zobaczenie testu, który otrzymali uczniowie klas czwartych. Był to dość zaawansowany tekst o pingwinach. Do niego było kilka pytań, w tym jedno dotyczące długości wylęgu. Powiedzmy, że w tekście stało, że zajmuje to 68 dni. Pytanie i odpowiedzi:
a) 60
b) 65
c) 70
Pytam Tamarę, jaka jest poprawna odpowiedź, bo dla mnie żadna. Ależ tak, żadna, bo nasza szkoła jest taka eksperymentalna i kreatywna, że oczekujemy, że uczeń w takiej sytuacji dopisze prawidłową.
Gdzie to ma napisać? Bo nie ma miejsca. Oczywiście na chama może zmieścić, ale akurat dzieci takie rzeczy potrafią robić i raczej się ich tego oducza.
Gdzie to jest w poleceniu do ćwiczenia, że tak można? Bo jak nie ma, to skąd uczeń ma wiedzieć?
Dowiedziałem się, że to takie nowatorskie podejście. Dopiero potem zrozumiałem: Test-teach-test. Polega na tym, że na początek daje się uczniom test, patrzy na to, czego nie potrafią, potem tego uczy, a potem znowu testuje. Przydatne w specyficznych sytuacjach - nowa grupa, ludzie na różnych poziomach, raczej u uczniów powyżej wieku nastoletniego - ale nie jeżeli uczniów znasz od trzech lat! Wówczas bardzo dobrze wiesz co oni potrafią, a czego nie. Poza tym jeżeli jest to test, który ma być pisany na końcu semestru, to nie ma sensu dawania go na początku.
Ja to wszystko powiedziałem i widziałem, że mogłem równie dobrze dać jakiś solidny wykład o języku urdu.
Rzeczywiście, jestem zatrudniony w charakterze szkolącego i będę przepraszał, że dziecko się na mnie obraża, bo śmiem jej mówić, że troszkę nie uczymy tego co mamy, a do tego przynosi rzeczy, które się do niczego nie nadają. Może ja mam jej jeszcze kupić jakiś, kurwa, prezent?
Później dowiedziałem się, że wiele osób tak właśnie robiło i przekupywało lokalne nauczycielki np. zaproszeniami na kolacje do ładnych restauracji.
Pocieszałem się, że z Tamarą uczyłem 18 lekcji tygodniowo, a z Raigul sześć. Kiedyś tak sobie zażartowałem w myślach: znając przewrotność życia, na koniec roku z Raigul będzie mi się świetnie pracowało, a z Tamarą nie. Odrzuciłem tę myśl jako nonsensowną (czyli tak dokładnie będzie...).
Jednym z najdziwaczniejszych momentów tych pierwszych dni było zobaczenie testu, który otrzymali uczniowie klas czwartych. Był to dość zaawansowany tekst o pingwinach. Do niego było kilka pytań, w tym jedno dotyczące długości wylęgu. Powiedzmy, że w tekście stało, że zajmuje to 68 dni. Pytanie i odpowiedzi:
a) 60
b) 65
c) 70
Pytam Tamarę, jaka jest poprawna odpowiedź, bo dla mnie żadna. Ależ tak, żadna, bo nasza szkoła jest taka eksperymentalna i kreatywna, że oczekujemy, że uczeń w takiej sytuacji dopisze prawidłową.
Gdzie to ma napisać? Bo nie ma miejsca. Oczywiście na chama może zmieścić, ale akurat dzieci takie rzeczy potrafią robić i raczej się ich tego oducza.
Gdzie to jest w poleceniu do ćwiczenia, że tak można? Bo jak nie ma, to skąd uczeń ma wiedzieć?
Dowiedziałem się, że to takie nowatorskie podejście. Dopiero potem zrozumiałem: Test-teach-test. Polega na tym, że na początek daje się uczniom test, patrzy na to, czego nie potrafią, potem tego uczy, a potem znowu testuje. Przydatne w specyficznych sytuacjach - nowa grupa, ludzie na różnych poziomach, raczej u uczniów powyżej wieku nastoletniego - ale nie jeżeli uczniów znasz od trzech lat! Wówczas bardzo dobrze wiesz co oni potrafią, a czego nie. Poza tym jeżeli jest to test, który ma być pisany na końcu semestru, to nie ma sensu dawania go na początku.
Ja to wszystko powiedziałem i widziałem, że mogłem równie dobrze dać jakiś solidny wykład o języku urdu.
Podobnie solidnie drapaliśmy się po jaju, gdy po dwóch dniach uczenia wezwano nas do szkoły w sobotni wieczór. Pani od spraw międzynarodowych powiedziała, że są skargi na Aligatora od coteacherek. Skargi dotyczą tego, że nie przytula dzieci. Jak siedzieliśmy, to usiedliśmy drugi raz.
Jakie kurwa przytula dzieci? Dzieci to można przytulać w seminarium i na Dominikanie, a nie w szkole! Każdy cywilizowana placówka daje absolutny zakaz jakiekolwiek kontaktu fizycznego między uczniem a nauczycielem. Za to można wylecieć z pracy. Owszem, czasem się zdarza, że dziecko rzuci ci się na szyję albo ryczy i mu się ociera smarki, ale to nigdy nie może być inicjatywa nauczyciela. Żadnego brania na kolanka, żadnego przytulania!!!
A tutaj dowiadujemy się, że należy przytulać nawet jak dziecko nie lgnie. Wiele można wpisać w różnice kulturowe, ale to było solidnie trudne do przyjęcia.
Uwagi te wychodziły od osoby, która bez obciachu mówiła: "ja nie mam żadnego doświadczenia nauczycielskiego, ale widziałam wiele lekcji". Ja widziałem, jak składają silnik samochodowy i odpalają rezonans magnetyczny, niemniej nie planuję wiązać swojej kariery z dawaniem wskazówek ludziom zajmujących się tym.
Jakie kurwa przytula dzieci? Dzieci to można przytulać w seminarium i na Dominikanie, a nie w szkole! Każdy cywilizowana placówka daje absolutny zakaz jakiekolwiek kontaktu fizycznego między uczniem a nauczycielem. Za to można wylecieć z pracy. Owszem, czasem się zdarza, że dziecko rzuci ci się na szyję albo ryczy i mu się ociera smarki, ale to nigdy nie może być inicjatywa nauczyciela. Żadnego brania na kolanka, żadnego przytulania!!!
A tutaj dowiadujemy się, że należy przytulać nawet jak dziecko nie lgnie. Wiele można wpisać w różnice kulturowe, ale to było solidnie trudne do przyjęcia.
Uwagi te wychodziły od osoby, która bez obciachu mówiła: "ja nie mam żadnego doświadczenia nauczycielskiego, ale widziałam wiele lekcji". Ja widziałem, jak składają silnik samochodowy i odpalają rezonans magnetyczny, niemniej nie planuję wiązać swojej kariery z dawaniem wskazówek ludziom zajmujących się tym.
Torturą nieco innego wymiaru były spotkania nauczycielskie. Każdy poziom spotykał się raz w tygodniu i miał wspólnie dogadać czego i po co będzie uczyć. Wyznaczano ludzi, którzy mieli zająć się przygotowaniem lekcji dla wszystkich i napisania testów. Trochę nie pojmowałem: szczycimy się dynamicznym syllabusem, który pozwala nam reagować na potrzeby uczniów i robimy jednolity program dla wszystkich z klas np. 4A do 4I?
Tak.
Jednak potem zależnie od oceny nauczyciela będziemy dawali różne testy końcowe?
Nie. Wszyscy piszą to samo.
Patrzyłem na to wszystko i myślałem, że coś mi umyka. Nie jest możliwe, żeby szkoła, która pobiera-płaci taki pieniądze kręciła imprezę, w której nie ma komendanta. Nie jest możliwe, żeby moi współpracownicy nie widzieli, że przygotowana przez nich sekcja reading jest tak naprawdę sekcją writing. Że nie można jednocześnie uczyć czasów ciągłych i prostych, a na pewno nie na takim poziomie. Mnie musi coś umykać.
Umykał mi Timur, nasz przełożony. Miał się on zajmować poziomami PYP, Primary Years Programme, czyli klasami 1-5. Timura widać było bardzo mało, wpadał na zebrania i pytał, czy wszystko w porządku. Na "jest w chuj daleko od w porządku", odpowiadał, że cieszy się, że mu się powiedziało, a potem szedł uciec przed światem do swojego gabinetu. Powiedzenie, że był bezwartościowy jak fiut po stosunku, byłoby pewną nobilitacją.
Do grudnia Timur był jednym z naszych dyrektorów. Niestety, nigdy nikomu nie udało się ustalić jaki był zakres jego obowiązków i kompetencji. Zazwyczaj udawał, że go nie ma, nigdy nie odpisał nikomu na maila. Trochę szkoda, bo Google + jego personalia dawały wyniki, że zajmował się samobójstwami młodzieży. Gdzieś przewinął się temat uczenia w sierocińcu. Jednak żadna z tych wici nie spowodowała, że
a) zbliżyliśmy się do Timura,
b) pouczyli kogoś innego niż bogatych,
c) dowiedzieli czegokolwiek
Zebrania z Timurem sprowadzały się do tego, że lokalni grali na telefonach, a Timur smętnym głosem czytał swoją prezentację. To było tak nudne i pozbawione celu, że niegranie na telefonie oznaczałoby, że ktoś oszalał. Nie dało się zadać żadnego pytania, bo Timur wygłaszał tezę, udawadniał nam ją, i przechodził do kolejnej. To, że nie miały one żadnego związku z naszą szkołą, nie zrażało go. Podobnie spokojnie przyjmował fakt, że jego opowieści nikogo nie obchodziły. Jeżeli musiał, przychodził w czwartki i prowadził nam sesje rozwoju zawodowego. Zazwyczaj jednak dokładał starań, żeby do tych spotkań nie dochodziło. W jakimś sensie, chwała mu za to, my też się nie dopominaliśmy.
Licznik chujowego coachingu wybiło, gdy pewnego dnia Timur rozlepił obrazki po sali i kazał znaleźć sobie taki, który najlepiej definiuje uczenie. Był tam wulkan, ceglany mur, morze, w ten deseń. Stanąłem przy wulkanie, przyszedł do mnie kolega z Teksasu:
- Jak to rozumiesz?
- Nie wiem, byłem na Wezuwiuszu kiedyś i mi się podobało.
- Ja na Hawajach. Stanę sobie tutaj z tobą.
Potem okazało się, że nauczanie jest bezkresne jak ocean. Uczeniem musimy przebijać mur. Z zewnątrz mamy być jak skała, ale w środku pełni lawy. Oczywiście żadnego przełożenia na realia pracy i konkret.
Podczas jednego z tych mityngów musieliśmy obejrzeć film, w którym para naszych południowoafrykańczyków bawiła się ze swoim psem. Do różnych zabaw były przyporządkowane różne tryby coteachingu. Do mnie był przyporządkowany jeden tryb:
- C-O T-O K-U-R-W-A J-E-S-T?
Bawili się z piesełem, a potem nam przyszło zgadywać z jakiej choinki się te bombki-bańki zerwały. Że pies był skonfudowany, bo mu podali różne polecenia. Że pies usłyszał coś za plecami jednego właściciela na temat drugiego. Było chyba z pięć sytuacji. Nauki wyciągnięte z tego miały sprawić, że będzie nam się lepiej wspólnie uczyło. Wszystko to było zabawne jak cyrk z karłami i podobnie przerażające. Jakoś ten ich pies nie odmawiał przyjścia na spotkanie i oni nie musieli znosić tego, że ignoruje on ich uwagi. Zresztą co ja w ogóle mówię, pies psem, a nauczyciel nauczycielem.
Po wszystkich tych cudownych spotkaniach oczekiwano od nas feedbacku. Człowiek nie chce być świnią, więc daje pozytywny, ale gdybym miał to poważnie ocenić, to zabrakłoby skali na gnojometrze. Pewnego dnia kolega z Teksasu napisał poważny feedback i skończyły się szkolenia, bo Timur się na nas obraził.
Poza Timurem była jeszcze jedna pani dyrektor, której zakresu władzy nigdy nie udało się określić. Coś tam czasem obserwowała, coś tam czasem mówiła, najczęściej niezwiązanego z nauczaniem, tylko np. z organizacją dnia pracy. O ile jeszcze Timur czasem przyjął do wiadomości, że jakiś obcokrajowiec coś do niego mówi, o tyle Medina kochała swoje kazachskie koleżanki i szybko zrozumiałem, że nie ma z nią o czym rozmawiać. Chodziły słuchy, ze jest bardzo wierzącą muzułmanką, co mogłoby wyjaśniać, że wolała swoje siostry w wierze. Chociaż tak naprawdę nie miała zielonego pojęcia, co się dzieje i co niby miała by robić, w tym więc bardziej upatrywałbym przyczyn jej działalności, a nie w jakimś zacietrzewieniu religijnym.
Pierwszy prawdziwy iście kazachski numer trafił się pod koniec września. Nastał czas lekcji obserwowanych, czyli nieco nerwowy czas, bo pierwsze trzy miesiące to okres próbny. Z drugiej strony, mnie w życiu obserwowano tyle razy... Obserwacja wypadała na czwartej lekcji z serii, więc mieliśmy wcześniej z Tamarą szanse na przećwiczenie wszystkiego. Po pierwszej lekcji poprawiłem trochę czasy, w drugiej wyszło idealnie, więc trzecią tak właśnie uczyliśmy. Została czwarta, ta obserwowana. Nie było niczego prostszego niż wyjść, odbyć lekcję i zebrać propsy. Sprawa kręciła się wokół zwierząt, ich środowisk życia i Present Simple. Przyszedł wicedyrektor, usiadł na końcu sali, dostał kopię naszego planu lekcji. Ruszyliśmy.
Pierwsze dziesięć minut przeprowadziłem dokładnie jak zaplanowałem. Płynnie przekazałem Tamarze prowadzenie, a ta nagle zaczęła odpytywać uczniów z Past Simple. Osiwiałem. Jak stałem, osiwiałem. Skąd, jak, po co, dlaczego, o co chodzi, co się dzieje??? Przecież tego nie mamy w podręczniku, w planie, w rozpisce semestru, skąd, jak, dlaczego???
Potem moja część, wracam do lekcji i myślę sobie "nie no, coś się jej musiało pojebać, ale jak to możliwe? Nic, byle dopłynąć do końca." Nagle jakieś pytania 'what did you do yesterday?'. W okolicach trzydziestej minuty, coteacherka przekazuje mi lekcję. Nie wiem co robić, przecież nic nie ma sensu, jakoś tam to kończę. Jestem tak wkurwiony, że gdy do niej mówię to cedzę słowa, a ona się boi, że jej przypierdolę. Pytam się, z jakiej kurwa parafii nagle pozmieniała wszystko.
- Spanikowałem. Ale pan dyrektor lubi, żeby dzieci mówiły w past simple.
- Jaki past simple? O czym ty pierdolisz? TRZY razy uczyliśmy tego wspólnie. TRZY razy wszystko poszło dobrze. Skąd nagle PAST SIMPLE???
Pierwszy prawdziwy iście kazachski numer trafił się pod koniec września. Nastał czas lekcji obserwowanych, czyli nieco nerwowy czas, bo pierwsze trzy miesiące to okres próbny. Z drugiej strony, mnie w życiu obserwowano tyle razy... Obserwacja wypadała na czwartej lekcji z serii, więc mieliśmy wcześniej z Tamarą szanse na przećwiczenie wszystkiego. Po pierwszej lekcji poprawiłem trochę czasy, w drugiej wyszło idealnie, więc trzecią tak właśnie uczyliśmy. Została czwarta, ta obserwowana. Nie było niczego prostszego niż wyjść, odbyć lekcję i zebrać propsy. Sprawa kręciła się wokół zwierząt, ich środowisk życia i Present Simple. Przyszedł wicedyrektor, usiadł na końcu sali, dostał kopię naszego planu lekcji. Ruszyliśmy.
Pierwsze dziesięć minut przeprowadziłem dokładnie jak zaplanowałem. Płynnie przekazałem Tamarze prowadzenie, a ta nagle zaczęła odpytywać uczniów z Past Simple. Osiwiałem. Jak stałem, osiwiałem. Skąd, jak, po co, dlaczego, o co chodzi, co się dzieje??? Przecież tego nie mamy w podręczniku, w planie, w rozpisce semestru, skąd, jak, dlaczego???
Potem moja część, wracam do lekcji i myślę sobie "nie no, coś się jej musiało pojebać, ale jak to możliwe? Nic, byle dopłynąć do końca." Nagle jakieś pytania 'what did you do yesterday?'. W okolicach trzydziestej minuty, coteacherka przekazuje mi lekcję. Nie wiem co robić, przecież nic nie ma sensu, jakoś tam to kończę. Jestem tak wkurwiony, że gdy do niej mówię to cedzę słowa, a ona się boi, że jej przypierdolę. Pytam się, z jakiej kurwa parafii nagle pozmieniała wszystko.
- Spanikowałem. Ale pan dyrektor lubi, żeby dzieci mówiły w past simple.
- Jaki past simple? O czym ty pierdolisz? TRZY razy uczyliśmy tego wspólnie. TRZY razy wszystko poszło dobrze. Skąd nagle PAST SIMPLE???
Po rozmowie z osobą, która miała więcej doświadczenia, otrzymałem poradę: "Idź do pana dyrektora i mu wyjaśnij, że zrobiła jajo". Dowiedziałem się, że lokalni czasem to robią; ilekroć jest lekcja obserwowana, to próbują pokazać się z jak najlepszej strony, a obcokrajowców wystawiają.
W drodze do gabinetu dyrektora zastanawiałem się jak to możliwe. Jest plan lekcji, więc rzut okiem na niego pokazuje kto odpierdala cyrk, a kto robi jak umówione.
Mało wtedy jeszcze wiedziałem.
Idę więc, znajduję sobie pana dyrektora i mu mówię.
- Proszę sobie zobaczyć ten plan lekcji, nie wiem z jakiego powodu został zmieniony, bez konsultacji ze mną.
- Taki się właśnie wydawałeś zagubiony na tej lekcji, musicie się dograć.
- Ja się nie czułem zagubiony, proszę zobaczyć ten plan, na którym są podpisy moje i jej. Proszę zobaczyć, czy jakiekolwiek elementy z tego planu były obecne w części lekcji prowadzonej przez moją coteacherkę.
- Ja zawsze mówię początkującym nauczycielom, że muszą się wiele nauczyć obserwując innych.
Początkującym nauczycielom... Ty tępy chuju! Zatrudniasz mnie jako TEACHER TRAINERA, mam sześć lat doświadczenia, jakieś kwity na to wszystko, a ty masz czelność mówić mi ‘POCZĄTKUJĄCYM NAUCZYCIELOM’? Zobacz łaskawie ten plan lekcji, czy ty czytać nie umiesz? Czy ty nie rozumiesz po co się pisze plany lekcji?
Potem okazało się, że pan dyrektor ma dwa lata doświadczenia, a uczy kilka godzin w tygodniu, tylko klasy pierwsze. To ma być mój kierownik? Człowiek, do którego nie docierają żadne racjonalne argumenty? Człowiek, który ma przed oczyma papier, ale udaje, że go nie widzi?
Ta sytuacja była pierwszym solidnym “Witajcie w Kazachstanie!”
W drodze do gabinetu dyrektora zastanawiałem się jak to możliwe. Jest plan lekcji, więc rzut okiem na niego pokazuje kto odpierdala cyrk, a kto robi jak umówione.
Mało wtedy jeszcze wiedziałem.
Idę więc, znajduję sobie pana dyrektora i mu mówię.
- Proszę sobie zobaczyć ten plan lekcji, nie wiem z jakiego powodu został zmieniony, bez konsultacji ze mną.
- Taki się właśnie wydawałeś zagubiony na tej lekcji, musicie się dograć.
- Ja się nie czułem zagubiony, proszę zobaczyć ten plan, na którym są podpisy moje i jej. Proszę zobaczyć, czy jakiekolwiek elementy z tego planu były obecne w części lekcji prowadzonej przez moją coteacherkę.
- Ja zawsze mówię początkującym nauczycielom, że muszą się wiele nauczyć obserwując innych.
Początkującym nauczycielom... Ty tępy chuju! Zatrudniasz mnie jako TEACHER TRAINERA, mam sześć lat doświadczenia, jakieś kwity na to wszystko, a ty masz czelność mówić mi ‘POCZĄTKUJĄCYM NAUCZYCIELOM’? Zobacz łaskawie ten plan lekcji, czy ty czytać nie umiesz? Czy ty nie rozumiesz po co się pisze plany lekcji?
Potem okazało się, że pan dyrektor ma dwa lata doświadczenia, a uczy kilka godzin w tygodniu, tylko klasy pierwsze. To ma być mój kierownik? Człowiek, do którego nie docierają żadne racjonalne argumenty? Człowiek, który ma przed oczyma papier, ale udaje, że go nie widzi?
Ta sytuacja była pierwszym solidnym “Witajcie w Kazachstanie!”