Mgnienie pierwsze
Każdy zdrowy na rozumie wie, że grudzień ani styczeń nie są czasem kiedy odwiedza się Moskwę.
Na nasze szczęście, parę osób o nie było tego świadome.
Z racji tego, że mieszkamy nieco bliżej Warszawy niż Ułan Batoru, ludzie znani nam od lat zdecydowali się odwiedzić Stolicę Światowego Proletariatu, a przy okazji nas. Nasza radość związana z tą decyzją była wielka, bo z połową odwiedzających siedziałem w jednej ławce szkolnej przez kawałek podstawówki, a i potem nasze ścieżki dość często się krzyżowały. Uprzedzaliśmy ich, że zanim postawią stopę w Federacji Rosyjskiej będą musieli wydać bardzo dużo na nic, czyli wizę, w tym zaproszenie do tejże wizy. Niestety, nie zraziło ich to. Kto bogatemu zabroni? Przez jakiś czas myśleliśmy, że tak sobie gadają, ale potem okazało się, że oni naprawdę kupili sobie bilety do Moskwy i naprawdę wierzą w to, że na wschodzie jest jakaś cywilizacja. Głupio było powiedzieć, że tylko żartowaliśmy, więc musieliśmy podjąć się podjęcia ich.
Początkowo nie wydawało się, że będzie tak ciężko. Ba, jeszcze na początku grudnia wydawało się, że będzie wstyd i że opowieści o tym, że zima to tu pokonała Hitlera i Napoleona były przesadzone. Jednak pod koniec miesiąca uderzyło mrozem na tyle solidnie, tak że mogliśmy nieco lepiej zrozumieć parę zagadnień z historii i że jednak bywa tu umiarkowanie przyjemnie.
29 grudnia miałem możliwość odkrycia uroków stacji metra Planernaya i trasy autobusu 817 na lotnisko Sheremetyevo. W obu tych miejscach są darmowe toalety, ale tylko drugie może służyć do opuszczenia Rosji. Tego dnia dla dwójki naszych znajomych służyło do przyjazdu, tak trochę jak dla wielu nóż służy do krojenia chleba, a dla paru psychopatów do mordowania bliźnich.
Przyjezdni wpasowali się w kategorię psychopatów, tropików nie było, ale wtedy jeszcze jaja nie więdły po drugiej minucie czekania na autobus. Odebrałem więc delegację i zawiozłem ich do naszej siedziby. Sprawę umiliło to, że mieliśmy parę rzeczy w lodówce i mogliśmy się nacieszyć nie tylko swoim towarzystwem, ale i winem. Sprawę utrudniało to, że następnego dnia musiałem iść do pracy i nie bardzo mogłem tam sobie więdnąć na kacu. Dałem jeszcze przyjezdnym cenną poradę:
- Chcecie się wpasować w tłum i żeby was brali za lokalnych? Nie golić się. Roztaczać zapach przetrawionego alkoholu. Nie mówić po polsku. Dla części żeńskiej: futerko z bazarku, rajstopy, agresywny makijaż i krótka spódniczka, buty najlepiej takie ze szpicami.
Dzień roboczy upłynął mi przyjemnie. Wielka w tym zasługa moich dorosłych uczniów, którzy zasugerowali, że może sobie pogadamy o życiu a nie będziemy robić kolejnego pasjonującego zagadnienia z książki. Od młodszych uczniów dostałem pełno prezentów, o wiele więcej niż się spodziewałem, bo tak naprawdę nie spodziewałem się żadnych. Było tego tyle, że ledwo się spakowałem, a i tak niosłem torbę pełną słodyczy pod pachą. Cuda po prostu, chociaż trochę zafrapowało nas to, że dostaliśmy od dyrektorki mydło. Delikatna sugestia, żeby bardziej dbać o higienę?
Każdy zdrowy na rozumie wie, że grudzień ani styczeń nie są czasem kiedy odwiedza się Moskwę.
Na nasze szczęście, parę osób o nie było tego świadome.
Z racji tego, że mieszkamy nieco bliżej Warszawy niż Ułan Batoru, ludzie znani nam od lat zdecydowali się odwiedzić Stolicę Światowego Proletariatu, a przy okazji nas. Nasza radość związana z tą decyzją była wielka, bo z połową odwiedzających siedziałem w jednej ławce szkolnej przez kawałek podstawówki, a i potem nasze ścieżki dość często się krzyżowały. Uprzedzaliśmy ich, że zanim postawią stopę w Federacji Rosyjskiej będą musieli wydać bardzo dużo na nic, czyli wizę, w tym zaproszenie do tejże wizy. Niestety, nie zraziło ich to. Kto bogatemu zabroni? Przez jakiś czas myśleliśmy, że tak sobie gadają, ale potem okazało się, że oni naprawdę kupili sobie bilety do Moskwy i naprawdę wierzą w to, że na wschodzie jest jakaś cywilizacja. Głupio było powiedzieć, że tylko żartowaliśmy, więc musieliśmy podjąć się podjęcia ich.
Początkowo nie wydawało się, że będzie tak ciężko. Ba, jeszcze na początku grudnia wydawało się, że będzie wstyd i że opowieści o tym, że zima to tu pokonała Hitlera i Napoleona były przesadzone. Jednak pod koniec miesiąca uderzyło mrozem na tyle solidnie, tak że mogliśmy nieco lepiej zrozumieć parę zagadnień z historii i że jednak bywa tu umiarkowanie przyjemnie.
29 grudnia miałem możliwość odkrycia uroków stacji metra Planernaya i trasy autobusu 817 na lotnisko Sheremetyevo. W obu tych miejscach są darmowe toalety, ale tylko drugie może służyć do opuszczenia Rosji. Tego dnia dla dwójki naszych znajomych służyło do przyjazdu, tak trochę jak dla wielu nóż służy do krojenia chleba, a dla paru psychopatów do mordowania bliźnich.
Przyjezdni wpasowali się w kategorię psychopatów, tropików nie było, ale wtedy jeszcze jaja nie więdły po drugiej minucie czekania na autobus. Odebrałem więc delegację i zawiozłem ich do naszej siedziby. Sprawę umiliło to, że mieliśmy parę rzeczy w lodówce i mogliśmy się nacieszyć nie tylko swoim towarzystwem, ale i winem. Sprawę utrudniało to, że następnego dnia musiałem iść do pracy i nie bardzo mogłem tam sobie więdnąć na kacu. Dałem jeszcze przyjezdnym cenną poradę:
- Chcecie się wpasować w tłum i żeby was brali za lokalnych? Nie golić się. Roztaczać zapach przetrawionego alkoholu. Nie mówić po polsku. Dla części żeńskiej: futerko z bazarku, rajstopy, agresywny makijaż i krótka spódniczka, buty najlepiej takie ze szpicami.
Dzień roboczy upłynął mi przyjemnie. Wielka w tym zasługa moich dorosłych uczniów, którzy zasugerowali, że może sobie pogadamy o życiu a nie będziemy robić kolejnego pasjonującego zagadnienia z książki. Od młodszych uczniów dostałem pełno prezentów, o wiele więcej niż się spodziewałem, bo tak naprawdę nie spodziewałem się żadnych. Było tego tyle, że ledwo się spakowałem, a i tak niosłem torbę pełną słodyczy pod pachą. Cuda po prostu, chociaż trochę zafrapowało nas to, że dostaliśmy od dyrektorki mydło. Delikatna sugestia, żeby bardziej dbać o higienę?
Dzień wizytacji upłynął na centrum, w tym na odbiciu się od mauzoleum Lenina. Obiekt ten ma dość specyficzne godziny otwarcia, zamyka się o 13, a kolejki potrafią chwilę zająć, więc problem jest znany ludzkości, ale na jego rozwiązanie chyba przyjdzie poczekać.
Wieczorem dwa szlaki się spotkały.
Na wędkarstwie.
Wyłowiliśmy bieługę. Dość dorodną rybę, z której to słyną rosyjskie rzeki. Bieługi z rosyjskich rzek ważą ponad tonę i mają kilka metrów długości. Nasz okaz ważył znacznie mniej i miał pół litra pojemności. Zdobycie go związane było raczej z inwestycją niż wędkarstwem: gdy jeszcze byłem w pracy, to delegacja z Aligatorem na czele udała się do marketu. W wielu tutejszych sklepach są gablotki z luksusowymi towarami. W tę kategorię wpadają głównie alkohole, ale nie tylko. Nasi goście byli bardzo zdziwieni, że aby kupić trochę bardziej fancy pół litra należy wyrazić taką chęć, na to przyjdzie pan z kluczykiem, wyjmie wybrany przez nas towar i zaniesie go do kasy (bo jeszcze byś po drodze wypił, a potem mówił, że to nie ty). Opowiedzieli mi to wieczorem.
- Te, Bieługa to nie wiem, ale obok stał Jaegermeister i Captain Morgan. No nie są to alkohole dla ścisłych elit i koneserów. Ale najwięcej o zamożności ludzi mówi to, że obok flaszek stał ścieracz do naskórka firmy Scholl. Za 1500 rubli, toż to 80 PLN jakieś. Gablota luksusu...
Podobno jak się tu spotykają tacy biznesmeni, co zatrudniają prostytutki do zmywania naczyń, to piją Bieługę. Poszliśmy na całego: Bieługa i kawior jedzony łyżkami. Kto bogatym zabroni? Bieługa jest tak delikatna, że można tę wódkę dawać nawet ludziom, którzy nie przepadają za trunkami z tej kategorii. Trochę jednak byliśmy zdziwieni, że najbardziej luksusowy temat kraju słynącego z wódki jest wersją niemal dla dzieci.
Mgnienie drugie
Ponieważ 31 grudnia odrobiliśmy już dawno temu, nie musieliśmy tego dnia zrywać się o poranku na zakład. Właśnie dlatego nasz klub wędkarza obradował do późna.
31 grudnia poszliśmy do jednego z moich ulubionych miejsc Moskwy, czyli na cmentarz Nowodziewiczy. Tam, że Chruszczow w barwie szachownicy to jedno i drugie, ale że Bułhakow... Nie mogłem za nic uwierzyć, że przyprowadzonych na miejsce pochówku mistrza bardziej interesuje mróz i to, że jaja odpadają niż to, że to właśnie TU jest pochowany człowiek, który dał życie jednej z najlepszych książek świata.
Ponieważ 31 grudnia odrobiliśmy już dawno temu, nie musieliśmy tego dnia zrywać się o poranku na zakład. Właśnie dlatego nasz klub wędkarza obradował do późna.
31 grudnia poszliśmy do jednego z moich ulubionych miejsc Moskwy, czyli na cmentarz Nowodziewiczy. Tam, że Chruszczow w barwie szachownicy to jedno i drugie, ale że Bułhakow... Nie mogłem za nic uwierzyć, że przyprowadzonych na miejsce pochówku mistrza bardziej interesuje mróz i to, że jaja odpadają niż to, że to właśnie TU jest pochowany człowiek, który dał życie jednej z najlepszych książek świata.
Zacinający śnieg jakoś nie pomógł im w zrozumieniu mego punktu widzenia. Szczęśliwie, jest też ten koszmarny grób Jelcyna, więc tym mogłem im wynagrodzić całą wyprawę. Znaleźliśmy w okolicy dość dobrą restaurację gruzińską, liczba gości była śladowa, a po dwudziestu minutach siedzieliśmy sami. Postanowiliśmy umożliwić naszej wizytacji kupno najbrzydszych pamiątek świata i zabraliśmy ich na Arbat, robiąc po drodze hit zachwycający każdego, czyli pozwiedzali co ciekawsze stacje metra.
Na Arbacie, dla odmiany, było zimno. Śnieg chwilami padał poziomo. O jaki ubaw! 19:00, 31 grudnia. Wiem, że to niesamowite odkrycia, że w Rosji bywa wtedy pogoda nieco utrudniająca noszenie kąpielówek, ale wiedzieć to jedno, a pochodzić sobie po tym, to coś innego. Szukaliśmy pamiątek, chociaż tak naprawdę szukaliśmy schronienia od zimna. Już nie wiem, czy z litości nam sprzedawali suweniry, czy też my je kupowaliśmy z litości dla sprzedających. Było dość pusto, zwłaszcza gdy kojarzy się Arbat zawalony turystami bardziej latem. Do jakiejś 18 mieliśmy dziko ambitny plan, żeby powitać rok 2016 w tłumie ludzi, paść sobie w objęcia, budować pomosty, nawalić się z jakimiś menelami pod mostem i nad rzeką, pośpiewać hymn któregoś kraju, wysikać w miejscu publicznym, no normalna, kulturalna impreza. Okazało się, że Plac Czerwony zamknięty; oficjalnie, bo kręcą film, mniej oficjalnie, bo terroryzm. Podobno było naście innych imprez, balety w każdym niemal parku. Łączyło je jedno: wszystkie były plenerowe.
Nie.
Nie.
Nie.
Tylko nie plener! Jakaś domówka, jakakolwiek kuchnia, jakikolwiek salon, może być nawet łazienka, nie będziemy przesadnie wymagający, ale nie park!!! Gdy usłyszeliśmy w radio, że w nocy będzie -17, to stwierdziliśmy, że absolutnie odpada.
Okazało się, że wyżej wymienione warunki spełnia nasza siedziba. Zasiedliśmy więc w niej, z żarłem i piciem. Jeszcze zanim tam dotarliśmy, byliśmy w sklepie. Wizytacja akurat jada mięso, a pobliski sklep ma dość bogatą ofertę w temacie. Wybór padł na wołowinę ('Tanio tu u was, 515 rubli za wołowinę? Toż 26 PLN jakieś i to jest najdroższa w sklepie?'). Jednak gdy już chcieliśmy zamawiać, wepchnął się przed nas pan w futrze z chyba wilka, którego pewnie jeszcze sam zabił i oskórował. Zaczął zamawiać jagnięcinę i to w ilości zdradzającej, że będzie miał gości. Odwrócił się do nas i powiedział:
- Ja panów przepraszam, że się wepchnąłem, ale jestem bardzo głodny, ślina mi leci potokami, jak u buldoga. To ja panom powiem dowcip: przychodzi dziewczyna do ginekologa i ten ją pyta: ilu pani miała partnerów? Trzech. A nie, był jeszcze jeden raz, to ośmiu. Szczęśliwego nowego roku! Wołowinę kupujecie? Nie bierzcie tej wołowiny, lepiej weźcie baraninę, należy ją zostawić w zalewie z cytryny i soku z granatu, wtedy traci ten posmak, co go ludzie nie lubią.
To jak wyglądał zdradzało, że pochodzi z Kaukazu. Sok z granatu potwierdził podejrzenia. Pan miał rację w temacie wołowiny, zainteresowani przeklęli ten zakup i odkryli dlaczego kosztowała tylko tyle.
Koło 22 podaliśmy sobie ogromne kolacje, otworzyli wódkę i rozpoczęli oczekiwanie na Nowy Rok. Koło północy ktoś odpalił fajerwerki. Przelaliśmy Bieługę, padli sobie w objęcia. Wiele 'ty głupi chuju' i jeszcze więcej 'kocham cię pizdo!' padło w momencie, gdy datownik zmieniał się z 5 na 6.
A skoro impreza sylwestrowa, to musi być nuta. Nie tylko tego wieczoru przygrywała nam grupa Gospel. Dwa kawałki znalazły nasze szczególne uwielbienie.
Na Arbacie, dla odmiany, było zimno. Śnieg chwilami padał poziomo. O jaki ubaw! 19:00, 31 grudnia. Wiem, że to niesamowite odkrycia, że w Rosji bywa wtedy pogoda nieco utrudniająca noszenie kąpielówek, ale wiedzieć to jedno, a pochodzić sobie po tym, to coś innego. Szukaliśmy pamiątek, chociaż tak naprawdę szukaliśmy schronienia od zimna. Już nie wiem, czy z litości nam sprzedawali suweniry, czy też my je kupowaliśmy z litości dla sprzedających. Było dość pusto, zwłaszcza gdy kojarzy się Arbat zawalony turystami bardziej latem. Do jakiejś 18 mieliśmy dziko ambitny plan, żeby powitać rok 2016 w tłumie ludzi, paść sobie w objęcia, budować pomosty, nawalić się z jakimiś menelami pod mostem i nad rzeką, pośpiewać hymn któregoś kraju, wysikać w miejscu publicznym, no normalna, kulturalna impreza. Okazało się, że Plac Czerwony zamknięty; oficjalnie, bo kręcą film, mniej oficjalnie, bo terroryzm. Podobno było naście innych imprez, balety w każdym niemal parku. Łączyło je jedno: wszystkie były plenerowe.
Nie.
Nie.
Nie.
Tylko nie plener! Jakaś domówka, jakakolwiek kuchnia, jakikolwiek salon, może być nawet łazienka, nie będziemy przesadnie wymagający, ale nie park!!! Gdy usłyszeliśmy w radio, że w nocy będzie -17, to stwierdziliśmy, że absolutnie odpada.
Okazało się, że wyżej wymienione warunki spełnia nasza siedziba. Zasiedliśmy więc w niej, z żarłem i piciem. Jeszcze zanim tam dotarliśmy, byliśmy w sklepie. Wizytacja akurat jada mięso, a pobliski sklep ma dość bogatą ofertę w temacie. Wybór padł na wołowinę ('Tanio tu u was, 515 rubli za wołowinę? Toż 26 PLN jakieś i to jest najdroższa w sklepie?'). Jednak gdy już chcieliśmy zamawiać, wepchnął się przed nas pan w futrze z chyba wilka, którego pewnie jeszcze sam zabił i oskórował. Zaczął zamawiać jagnięcinę i to w ilości zdradzającej, że będzie miał gości. Odwrócił się do nas i powiedział:
- Ja panów przepraszam, że się wepchnąłem, ale jestem bardzo głodny, ślina mi leci potokami, jak u buldoga. To ja panom powiem dowcip: przychodzi dziewczyna do ginekologa i ten ją pyta: ilu pani miała partnerów? Trzech. A nie, był jeszcze jeden raz, to ośmiu. Szczęśliwego nowego roku! Wołowinę kupujecie? Nie bierzcie tej wołowiny, lepiej weźcie baraninę, należy ją zostawić w zalewie z cytryny i soku z granatu, wtedy traci ten posmak, co go ludzie nie lubią.
To jak wyglądał zdradzało, że pochodzi z Kaukazu. Sok z granatu potwierdził podejrzenia. Pan miał rację w temacie wołowiny, zainteresowani przeklęli ten zakup i odkryli dlaczego kosztowała tylko tyle.
Koło 22 podaliśmy sobie ogromne kolacje, otworzyli wódkę i rozpoczęli oczekiwanie na Nowy Rok. Koło północy ktoś odpalił fajerwerki. Przelaliśmy Bieługę, padli sobie w objęcia. Wiele 'ty głupi chuju' i jeszcze więcej 'kocham cię pizdo!' padło w momencie, gdy datownik zmieniał się z 5 na 6.
A skoro impreza sylwestrowa, to musi być nuta. Nie tylko tego wieczoru przygrywała nam grupa Gospel. Dwa kawałki znalazły nasze szczególne uwielbienie.
I drugi:
Mgnienie trzecie
Poranek. Skacowany mąż i nadąsana małżonka siedzą przy stole. Ponura cisza.
W końcu małżonka nie wytrzymuje:
- Ale wczoraj wróciłeś nachlany!
- Ja?! Wcale nie byłem taki pijany!
- Nie?! A kto w łazience błagał prysznic, żeby przestał płakać?!!!
No aż tak dobrze nie było. W końcu na ile można się rozkręcić siedząc przy stoliku w kuchni? W cztery osoby w kuchni, w której bywa, że dwie się dość solidnie tłoczą.
O poranku okazało się, że nasze pijaństwo było niczym wobec tego, co wydarzyło się poza miejscem zamieszkania. Wydawało się, że idziemy po mieście z 'Metro 2033' Dymitra Głuchowskiego. Ulice były puste. O godzinie 13 snuliśmy się po losowo otwartych sklepach, sami ze sobą i kupowaliśmy kolejne artefakty, w stylu mleka, soku owocowego, cytryn i kefiru. W monopolowym pustki. Trochę głupio było nie skorzystać. Jeszcze udało nam się kupić karty do brydża, bo od jakiegoś czasu jest to jeden z ulubionych sposobów spędzania czasu mego z delegacją.
Ambitnych planów nie mieliśmy, 1 stycznia jest zawsze dniem nieco straconym, od biedy można iść do kina, chyba że wszystko jest dubbingowane i wtedy ogląda się coś w domu. Dołożyła się do tego wyprawa po symboliczne pół literka. Symbolicznym pół literkiem stała się butelka 0,7 wódki Pięć Jezior. Do nacieszenia się nią wykorzystaliśmy film Bridge of Spies. Ilekroć padało Soviet Union, symboliczne pół literka było przynoszone z balkonu. A gdy padło Moscow to radości nie było końca.
Poranek. Skacowany mąż i nadąsana małżonka siedzą przy stole. Ponura cisza.
W końcu małżonka nie wytrzymuje:
- Ale wczoraj wróciłeś nachlany!
- Ja?! Wcale nie byłem taki pijany!
- Nie?! A kto w łazience błagał prysznic, żeby przestał płakać?!!!
No aż tak dobrze nie było. W końcu na ile można się rozkręcić siedząc przy stoliku w kuchni? W cztery osoby w kuchni, w której bywa, że dwie się dość solidnie tłoczą.
O poranku okazało się, że nasze pijaństwo było niczym wobec tego, co wydarzyło się poza miejscem zamieszkania. Wydawało się, że idziemy po mieście z 'Metro 2033' Dymitra Głuchowskiego. Ulice były puste. O godzinie 13 snuliśmy się po losowo otwartych sklepach, sami ze sobą i kupowaliśmy kolejne artefakty, w stylu mleka, soku owocowego, cytryn i kefiru. W monopolowym pustki. Trochę głupio było nie skorzystać. Jeszcze udało nam się kupić karty do brydża, bo od jakiegoś czasu jest to jeden z ulubionych sposobów spędzania czasu mego z delegacją.
Ambitnych planów nie mieliśmy, 1 stycznia jest zawsze dniem nieco straconym, od biedy można iść do kina, chyba że wszystko jest dubbingowane i wtedy ogląda się coś w domu. Dołożyła się do tego wyprawa po symboliczne pół literka. Symbolicznym pół literkiem stała się butelka 0,7 wódki Pięć Jezior. Do nacieszenia się nią wykorzystaliśmy film Bridge of Spies. Ilekroć padało Soviet Union, symboliczne pół literka było przynoszone z balkonu. A gdy padło Moscow to radości nie było końca.