Panna po angielsku mówi tak, że zdarzyło mi się wrzucić chińskie słowo (jedno z dwudziestu jakie znam), żeby mnie mogła lepiej (w ogóle) zrozumieć. To jest poziom A0, nie ma takiego, śladowa komunikacja na najważniejsze tematy. O ile nam czasem rzeczywistość sprawia tu problemy, o tyle ona kompletnie sobie z nią nie radzi, gorzej jej idzie nawet niż nam. Do tego na każdym kroku robią ją w druta, np. ja za skorzystanie z kompresora w warsztacie nie płacę ani grosza, a ona pięć jiao. Co chwila jej coś upada, wysypuje się, rozlewa. Jak chce poczęstować zebranych mandarynkami, to lecą na ziemię i toczą się po całej sali. Jak coś je, to się cała tym uświni, jak dziecko. Gdyby to było w filmie, to wyglądałoby durnie i na przegięcie.
W roku 1998 miałem szesnaście lat i pojechałem na koncert Iron Maiden. Chryste, jak ja wtedy krzyczałem, tydzień mówić nie mogłem, darłem się jak pojebany cały wieczór. To jednak była szeptanka przy tym w jakich rejestrach mieści się głos Vivi, gdy prowadzi jakąkolwiek rozmowę. Nie wiem, czy jest w stanie mówić ciszej niż Darek Szpakowski po tym, gdy Polacy strzelają gola. Tylko Darek to ma bardzo rzadko okazję, a ona non-stop. Jeżeli w pomieszczeniu znajduje się piętnaście osób, a Vivi zapragnie przemówić do kogoś siedzącego na drugim końcu sali, to przecież nie będzie wstawała i łaziła, tylko się wydrze.
W kwietniu nastały cieplejsze dni, Vivi rozpoczęła chodzenie w koszulkach bez rękawów, dumnie prezentując swe nieogolone pachy. Bywało ciężko, wtedy dziękowałem, że nie bardzo mamy jak rozmawiać, więc nie muszę tak często uciekać wzrokiem na boki.
Nie wiem jakie ukryte talenta ma Vivi, bo przecież każdy jakieś ma. Gotować za bardzo nie umie, to wiem od niej, sprawdzać nie mam zamiaru. Ubiera się w ciuchy dziecięce, rajtuzy i puchowe kurtki. Często odnoszę wrażenie, że nie są to tekstylia wysokiej jakości. Ciągle coś kupuje z Taobao (chińskiego allegro) i potem się tym wszystkim chwali. Większość tego na nią nie pasuje i robi akcję rozdalniczą pośród innych nauczycielek (miło, że gratis). Pewnego dnia dostała przesyłkę zawierającą wielkie, białe majtki. Ja nie mam takich gaci, zresztą co ja mówię, na tych majtach popłynęłaby żaglówka pięcioosobowa przy lekkiej bryzie. Vivi oglądała je chwilę i chciała komuś ofiarować, ale nikt nie wziął, widocznie wszyscy mają kompletne firanki w domach.
Jej lekcje to największy pożar w burdelu jaki w życiu widziałem. Uczy poziomy, delikatnie mówiąc, podstawowe. W kółko powtarzają wszystko, niczego nie potrafią. Ona jednak jest oporowo uparta i wierzy, że pewnego dnia się czegoś nauczą. W sumie gdyby nawet automatycznie przejęli całą jej wiedzę, to by to wiele nie zmieniło. Jako jedna z nielicznych nauczycielek nie ma oporów, żeby mi się wpieprzyć w pół słowa i drzeć pałę, że coś tam jej się nie widzi. Ponieważ robi to w dużej mierze po chińsku, to uczniowie chyba więcej z tego rozumieją niż ja. Niemniej zapłon ma tak opóźniony, że często po dziesięciu minutach dopiero orientuje się, iż ośmieliłem się wprowadzić nowe słowo. Wprowadzanie słów spoza książki jest bardzo, bardzo zabronione. Uczniowie uczą się też angielskiego w swoich szkołach, więc często znają więcej niż jest w podręcznikach, ta wiedza jest również zakazana. Ma to chiński sens, skoro uczą się z niebieskiej książki, to nie mogą znać słów z żadnej innej.
Jeżeli chodzi o planowanie lekcji, to jest to samo, czyli nic. Przychodzi i rzuca w uczniów paroma słowami, literami, powtarzają sobie to tak przez kilkadziesiąt minut. Wszystko chórem. Czasem piszą. Próby wprowadzenia jakichś zabaw kończyły się tym, że tego nie wolno, bo to przecież poważne lekcje, nie cyrk. W końcu ośmiolatek powinien tyrać jak dziki osioł, a nie oglądać obrazki i opisywać je po angielsku (widzicie ludzie jaka to niesamowita zabawa była...). Jeżeli ma opisać obrazek, to przecież ma w książce i ma opisywać właśnie ten. Że przyniesie się coś ciekawszego, to przecież nie można, bo tego nie ma w programie, w programie jest ten jeden obrazek z książki.
Próby omówienia lekcji przed lekcjami kończą się tym, że nie rozumie ani słowa z tego, co mówię, więc mnie unika jak może. Swoje uwagi przekazuje na bieżąco w trakcie lekcji, nie krępując się obecnością uczniów i ich rodziców. Najbardziej lubię jak znika sobie, wtedy mam chwilę spokoju i nawet coś czasem się wykluwa na tych lekcjach. Jednak gdy wraca po jakichś dwudziestu minutach, potrafi zrobić kompletny halt tego, co robię i powiedzieć, że przecież miałem uczyć czegoś tam, a nie tego, co właśnie robię. To, że tamto zrobiłem pod jej nieobecność jej nie przekonuje, mówi, że przecież musimy to utrwalić, przerwać, co robimy i powrócić dwa kroki. Szóstka rodziców na sali, uczniowie w połowie rzucania kostką i gadania liczebników, a my sobie ucinamy kilka minut pogawędki po chinoangielsku. Czy to jakaś popierdolona ukryta kamera chińskiej telewizji?
Nie jest trudno wpaść na to, że Vivi otwiera moją listę nauczycieli, z którymi nienawidzę uczyć i gdy tylko widzę jej personalia na grafiku, to dostaję piany na usta, którą maskuję załamaniem się. Zawsze jednak się pocieszam, że jak to odbębnię, to potem będę miał trochę spokoju, bo z racji bycia siostrą kierowniczki, Vivi wiele pracować nie musi. W ten sposób nepotyzm nieco ułatwił moje życie, chociaż też i utrudnił, bo nie ma mowy, że jakakolwiek inna szkoła by ją zatrudniła.
Widać z jaką sympatią, uznaniem i podziwem wyrażam się o siostrze pani dyrektor. Jednak do Shirley nic nie dociera, ona wie, że powinniśmy zostać rodziną poprzez mój związek z Vivi. Pewnego dnia pokazała mi laminowany kwiatek wycięty z papieru. Robota wyglądała jakby alkoholikowi na kacu dali nożyczki i oheftaną przez niego kilka godzin wcześniej kartkę papieru, no ale taki jest poziom materiałów w mojej szkole, więc przesadnie zdziwiony nie byłem.
- Czy wiesz, kto go zrobił? - padło pytanie.
- Ty zapewne? - chociaż wiedziałem, że nie, bo jej zdolności manualne są takie, że mam nadzieję, że małżonkowi nie bierze do ręki.
- Vivi! Czy widzisz jaka jest utalentowana?
Już dawno temu to widziałem. Nie mogliśmy kontynuować rozmowy, bo po tym tekście musiałem szybko gdzieś iść, chyba zapalić do kibla, ale przynajmniej poznałem ukryte talenty Vivi, wycina cudowne kwiatki.
Nietrudno się domyślić, że wizja iż mogłaby być moją żoną, dzięki czemu stalibyśmy się wszyscy jedną, wielką, szczęśliwą rodziną, rozpala mnie co wieczór. Dowiedziałem się od amerykańskiego kolegi, że nie jestem pierwszy, początkowo to jemu chciano wcisnąć Vivi, ale powiedział brutalnie, że nie wie po jakiemu miałby z nią rozmawiać i tym samym wywinął się z tematu.
W większości przypadków, zaimportowany obcokrajowiec dostaje opiekuna na swój czas pracy dla szkoły. Pierwszą myślą Shirley było, żeby mną zajmowała się Vivi. Jednak w końcu wybór padł na Davida.