Umówioną godzinę spotkania z moimi gospodarzami traktowałem z pewną pobłażliwością: skoro pierwszego dnia spóźnienie wyniosło jakieś trzy godziny, drugiego podobnie, to co może wydarzyć się trzeciego?
To, że przyszli punktualnie.
Nie miałem zbytnich wyrzutów sumienia, gdy poprosiłem ich o poczekanie aż spożyję obrzydliwe śniadanie hotelowe. No dobra, miałem. Ale jak mogłem wpaść na to, że akurat na trzecie spotkanie przyjdą punktualnie???
Wybyliśmy w stronę drugiej największej atrakcji regionu, czyli lasów namorzynowych (krokodyli i prostytutek nie wpisują do Lonely Planet). Podróż z Sidem byłe o tyle ciekawsza, że robił sobie jaja z rodaków i ilekroć ktoś pytał mnie o kraj pochodzenia, to on robił echo. Na każde Hello!, echo. Może w piśmie nie brzmi to przesadnie zabawnie, ale koło 8 rano na dworcu w Khulnie, to była jedna z najlepszych rozrywek świata. W busie jeszcze grubiej, Sid dokładał starań, żebym siedział z najbardziej upierdliwymi ludźmi w okolicy. Ja w pewnym momencie powiedziałem, że to mój władca i że mają z nim gadać, więc odsyłałem jakichś dziwacznych islamistów do niego i on musiał mówić w Bengali, że jestem z Polski. Potem oddawał mi ich na pytanie „wife?”, a ja jemu na odpowiedź. Głupawka na poziomie trzeciej podstawówki, ale co robić, jak piwa nie można sobie normalnie kupić?
To, że przyszli punktualnie.
Nie miałem zbytnich wyrzutów sumienia, gdy poprosiłem ich o poczekanie aż spożyję obrzydliwe śniadanie hotelowe. No dobra, miałem. Ale jak mogłem wpaść na to, że akurat na trzecie spotkanie przyjdą punktualnie???
Wybyliśmy w stronę drugiej największej atrakcji regionu, czyli lasów namorzynowych (krokodyli i prostytutek nie wpisują do Lonely Planet). Podróż z Sidem byłe o tyle ciekawsza, że robił sobie jaja z rodaków i ilekroć ktoś pytał mnie o kraj pochodzenia, to on robił echo. Na każde Hello!, echo. Może w piśmie nie brzmi to przesadnie zabawnie, ale koło 8 rano na dworcu w Khulnie, to była jedna z najlepszych rozrywek świata. W busie jeszcze grubiej, Sid dokładał starań, żebym siedział z najbardziej upierdliwymi ludźmi w okolicy. Ja w pewnym momencie powiedziałem, że to mój władca i że mają z nim gadać, więc odsyłałem jakichś dziwacznych islamistów do niego i on musiał mówić w Bengali, że jestem z Polski. Potem oddawał mi ich na pytanie „wife?”, a ja jemu na odpowiedź. Głupawka na poziomie trzeciej podstawówki, ale co robić, jak piwa nie można sobie normalnie kupić?
Po jakichś dwóch godzinach i dwóch kłótniach o bilety (mój Banglijczyk dbał, żeby mnie nikt nie oszukał, choćby na dwa taka), dojechaliśmy do Mongla (Mongli). Przeszliśmy na przystań i Sid odkrył, tak jak wcześniej Imdy w Dhace, że posiadanie białego to nie są tylko zabawy w busie i krzyki o bilety, a także to, że jego kolega od łodzi mówi w nieco innym języku. Oczywiście w Bengali, tylko zamiast 1100 taka mówi 1950. Po negocjacjach. I to nie takich „haha-hihi”, tylko „okradają nas, chcieliby bogacze oglądać krokodyle i prostytutki za kopiejki!!!”. Nie znam bengali, więc nie wiem, ale ostatecznie popłynęliśmy z panem i jego dąsami na to, że obcokrajowcy chcą wszystko za darmo, a jeszcze krajowcy im pomagają. Powiedziałem Sidowi, że biorę koszta na siebie, bo kto bogatemu zabroni? Ostatecznie zapłaciłem 1100.
Wypłynęliśmy z portu i wyprawa dość szybko nabrała przyjemnego wymiaru. Najpierw Sid pokazywał mi wioskę kurtyzan i mówił, że jak kiedyś był, to wyglądało to o wiele ciekawiej niż gliniane chaty na brzegu zatoki bengalskiej. Akurat bardziej interesowały mnie krokodyle i zastanawiałem się, czy los mi je podaruje. Po jakichś czterdziestu minutach dotarliśmy do odnogi i wpłynęliśmy na rzekę. Tu nasza trasa się kończyła – wprawdzie przewodniki głoszą, że warto zdecydować się na trzydniową wyprawę płynięcia statkiem po rzece i szukania tygrysów po lasach Sundarbans, ale po zobaczeniu cen pozwoleń wstępu na teren parku, cen łódkarzy, cen pozwoleń na wpłynięcie łódką… Nie, bądźmy poważni. Sundarbany sprzedawane są jako wielka atrakcja kraju, bo możesz trzy dni płynąć łódką po lasach namorzynowych i szukać tygrysów. Tych raczej nie zobaczysz, ale uda się doświadczyć krzaków Bangladeszu w najlepszej z możliwych wersji. Spasowałem. Akurat tego wyjazdu nie robiłem na budżecie, ale wydanie kilkuset dolarów za bycie wożonym łódką po krzakach do mnie nie przemawiało. Uznałem, że wersja podstawowa mi wystarczy, więc wysiedliśmy przy wejściu do parku, za bilet wstępu zapłaciłem jakieś dziesięć razy więcej niż oni i weszliśmy.
Powitała nas tabliczka, że tygrysów w całym parku jest 114 – 115 zostało przekreślone i zalepione kartką, że jednak 114. Sid mówił, że chwilę temu samochód przejechał jakiegoś. Nie wiem, czy była to prawda, ale nie zastanawiałem się nad tym przesadnie długo, wiedziałem, że na tygrysa w dziczy szanse mam zerowe. Powitał nas wybieg jeleni, co mnie średnio kręciło, ale kawałek obok były krokodyle. W cholerę krokodyli. Małe, duże, całe stada. Sid wiedząc, że to właśnie to zwierzę mnie interesuje, nazbierał kamieni i w nie rzucał. Próbowałem mu wyjaśnić, że ma tego nie robić, ale nie udało mi się, więc wkurwiliśmy całe stado tych nieszczęsnych gadów. Pierwszy raz w życiu słyszałem, jak syczą wkurwione krokodyle. Ma to pewien potencjał horrorowy.
Poszliśmy na godzinny spacer po okolicy. Godzinny to on jest jak się robi zdjęcia w każdym miejscu i postój na platformie widokowej. Lokalni chodzili i tak wolniej od nas, chociaż mój człowiek miał dobry aparat i uwieczniał nas, co naście metrów. Sam spacer jest świetnie zrobiony, chodzi się po drewnianych pomostach i ogląda krzaki. Bliżej końca jest wieża widokowa. W sierpniu turystów było bardzo mało, chyba jeszcze nigdy w Azji nie zwiedzałem w takim spokoju. Jest jeden problem: śmieci nie brakuje. Idzie się popłakać, gdy w takiej dziczy widzi się torby po chipsach, butelki po napojach i ogólny syf.
Powitała nas tabliczka, że tygrysów w całym parku jest 114 – 115 zostało przekreślone i zalepione kartką, że jednak 114. Sid mówił, że chwilę temu samochód przejechał jakiegoś. Nie wiem, czy była to prawda, ale nie zastanawiałem się nad tym przesadnie długo, wiedziałem, że na tygrysa w dziczy szanse mam zerowe. Powitał nas wybieg jeleni, co mnie średnio kręciło, ale kawałek obok były krokodyle. W cholerę krokodyli. Małe, duże, całe stada. Sid wiedząc, że to właśnie to zwierzę mnie interesuje, nazbierał kamieni i w nie rzucał. Próbowałem mu wyjaśnić, że ma tego nie robić, ale nie udało mi się, więc wkurwiliśmy całe stado tych nieszczęsnych gadów. Pierwszy raz w życiu słyszałem, jak syczą wkurwione krokodyle. Ma to pewien potencjał horrorowy.
Poszliśmy na godzinny spacer po okolicy. Godzinny to on jest jak się robi zdjęcia w każdym miejscu i postój na platformie widokowej. Lokalni chodzili i tak wolniej od nas, chociaż mój człowiek miał dobry aparat i uwieczniał nas, co naście metrów. Sam spacer jest świetnie zrobiony, chodzi się po drewnianych pomostach i ogląda krzaki. Bliżej końca jest wieża widokowa. W sierpniu turystów było bardzo mało, chyba jeszcze nigdy w Azji nie zwiedzałem w takim spokoju. Jest jeden problem: śmieci nie brakuje. Idzie się popłakać, gdy w takiej dziczy widzi się torby po chipsach, butelki po napojach i ogólny syf.
Powróciliśmy do naszego kierownika transportu i odcumowaliśmy, zapewniając go, że zachwyt. Dopłynęliśmy do wioski kurtyzan. Było to kilkanaście chat w stanie raczej surowym. Dużo blachy falistej, wszędzie klepiska, na zewnątrz błoto, brak wody bieżącej i brak prądu. Oczywistym jest, że wzbudziliśmy furorę. Usługa podobno kosztuje dwa dolary. Jeżeli chodzi o walory wizualne pań, to moim zdaniem, szału nie było. Wszyscy nas zaczepiali, Sid mnie namawiał, żebym poszedł poszaleć i że "What happens in burdel pod Monglą, stays in burdel pod Monglą", ale nie miałem zamiaru. Przysiedliśmy na chwilę u starszej pani, która chyba była dyrektorką tego przybytku.
Najpierw oferowała mi dziewczynę, podkreślała, że bez AIDS. To chyba dodatkowa płatna opcja.
Potem zrobienie loda.
Potem masaż.
Na sam masaż bym się nawet zdecydował, ale nie było nigdzie cennika, a wewnętrzny głos mówił mi, że drogo to wyjdzie. Do tego istniało ryzyko, że chciałaby, żeby trzecie prowadziło do drugiego, a drugie do pierwszego. Rozczarowana moim brakiem zainteresowania, opowiedziała, że kiedyś to było życie, bo statki pływające na rejsy dookoła świata cumowały u nich, przychodzili turyści i szaleli. Teraz trasy się zmieniły i żniwa są znacznie uboższe. Na pociechę kupiliśmy od niej herbatę i wodę mineralną. Skasowała nas za to okrutnie, w sumie chyba 200 taka, w tym 120 taka za wodę. Moi koledzy bardzo długo potem o tym rozmawiali. Niech się cieszą, że nie trafili do jakiegoś Cocomo, bo wtedy by wyszło znacznie więcej. A że wodę dostaliśmy zimną, a energię słoneczną mają z paneli i jest jedna lodówka na całą wioskę, to nie takie dziwne, że drogo, nawet nie tylko dlatego, że był to burdelik.
Z ożywionych rozmów dowiedziałem się, że prostytucja w Bangladeszu jest legalna, a w pewnym sensie nawet wspierana przez kraj. Tysiące ludzi zarabiających grosze nie ma pieniędzy na ślub, czyli postaw się, a potem na utrzymanie żony. Chodzą więc do takich miejsc i za nie bardzo dużo mogą poszaleć. Dzięki temu przestępczość ma być niższa, bo zamiast gwałcić i narażać się na kontakt z policją, płacą i korzystają z usług profesjonalistek. W jakim wieku rozpoczynają się kariery? Jaki jest poziom wykształcenia? Ile osób ma HIV, AIDS, inne choroby przenoszone drogą płciową? Czy zdarza się, że któraś z tych kobiet zmienia pracę? Nikt nie był w stanie odpowiedzieć mi na te pytania, ale obawiam się, że wiem bardzo dobrze. Wszyscy znamy odpowiedzi, także ci z niegdysiejszych luksusowych rejsów dookoła świata. Ach, przepłynąć pół świata, żeby iść do burdelu w błocie. Gdybym mógł, to zostałbym tam i spisywał wspomnienia matki przełożonej tego klasztoru XXI wieku. Jednak po odkryciu mej determinacji do nie współżycia z jej dziewczynkami, obraziła się na mnie. Z wielką ulgą odpływałem z tej wioski. Widziałem też, że moim przewodnikom solidnie dało po głowie. Dopiero po jakimś czasie Sid zapytał:
- Zadowolony? Wszystko jak obiecałem, krokodyle, lasy namorzynowe i prostytutki.
- O tak, jesteś człowiekiem swego słowa. Gwarantuję ci, że nigdy nie zapomnę tej wycieczki.
Najpierw oferowała mi dziewczynę, podkreślała, że bez AIDS. To chyba dodatkowa płatna opcja.
Potem zrobienie loda.
Potem masaż.
Na sam masaż bym się nawet zdecydował, ale nie było nigdzie cennika, a wewnętrzny głos mówił mi, że drogo to wyjdzie. Do tego istniało ryzyko, że chciałaby, żeby trzecie prowadziło do drugiego, a drugie do pierwszego. Rozczarowana moim brakiem zainteresowania, opowiedziała, że kiedyś to było życie, bo statki pływające na rejsy dookoła świata cumowały u nich, przychodzili turyści i szaleli. Teraz trasy się zmieniły i żniwa są znacznie uboższe. Na pociechę kupiliśmy od niej herbatę i wodę mineralną. Skasowała nas za to okrutnie, w sumie chyba 200 taka, w tym 120 taka za wodę. Moi koledzy bardzo długo potem o tym rozmawiali. Niech się cieszą, że nie trafili do jakiegoś Cocomo, bo wtedy by wyszło znacznie więcej. A że wodę dostaliśmy zimną, a energię słoneczną mają z paneli i jest jedna lodówka na całą wioskę, to nie takie dziwne, że drogo, nawet nie tylko dlatego, że był to burdelik.
Z ożywionych rozmów dowiedziałem się, że prostytucja w Bangladeszu jest legalna, a w pewnym sensie nawet wspierana przez kraj. Tysiące ludzi zarabiających grosze nie ma pieniędzy na ślub, czyli postaw się, a potem na utrzymanie żony. Chodzą więc do takich miejsc i za nie bardzo dużo mogą poszaleć. Dzięki temu przestępczość ma być niższa, bo zamiast gwałcić i narażać się na kontakt z policją, płacą i korzystają z usług profesjonalistek. W jakim wieku rozpoczynają się kariery? Jaki jest poziom wykształcenia? Ile osób ma HIV, AIDS, inne choroby przenoszone drogą płciową? Czy zdarza się, że któraś z tych kobiet zmienia pracę? Nikt nie był w stanie odpowiedzieć mi na te pytania, ale obawiam się, że wiem bardzo dobrze. Wszyscy znamy odpowiedzi, także ci z niegdysiejszych luksusowych rejsów dookoła świata. Ach, przepłynąć pół świata, żeby iść do burdelu w błocie. Gdybym mógł, to zostałbym tam i spisywał wspomnienia matki przełożonej tego klasztoru XXI wieku. Jednak po odkryciu mej determinacji do nie współżycia z jej dziewczynkami, obraziła się na mnie. Z wielką ulgą odpływałem z tej wioski. Widziałem też, że moim przewodnikom solidnie dało po głowie. Dopiero po jakimś czasie Sid zapytał:
- Zadowolony? Wszystko jak obiecałem, krokodyle, lasy namorzynowe i prostytutki.
- O tak, jesteś człowiekiem swego słowa. Gwarantuję ci, że nigdy nie zapomnę tej wycieczki.
Potem było banalnie: Mongla, bus do Khulny, wiele hello i where are you from. Niecierpliwie czekałem na ciąg dalszy dnia i nocy: chciałem złapać autobus do Cox’s Bazar. Moi przewodnicy mówili, że to se ne da. Ja mówiłem, że czytałem, że się da. Po powrocie poszliśmy do biura biletów. Wspólnie mieliśmy rację: nie ma bezpośrednich autobusów do Cox’s Bazar. Są za to do Chittagong, a tam bez problemu można się przesiąść na Cox’s Bazar. Kupiłem bilet, pożegnaliśmy się.
Zebrałem rzeczy z hotelu, a nawet z pralni. Znalazłem własnymi siłami taki przybytek, i nie było to łatwe. Opis firmy w bengali. Obsługa po bengali. Dwa dni wcześniej zostawiłem im ciuchy. Nie wpadłem na to, że drugi raz będzie ich o wiele trudniej zlokalizować. Gdy to się udało, odebrałem swój dobytek i wróciłem na dworzec. Za każdym razem było tam tylko gorzej. Więcej autobusów, więcej smogu, więcej ludzi, więcej hałasu. Oczywiście żadnego oznakowania, żadnych tablic, tylko napisy w bengali, stada agentów biletowych, którzy próbują pomóc, czyli zaciągnąć do swojej firmy. Przyznać jednak muszę, że gdy okazałem bilet, zaprowadzono mnie na odpowiedni peron (na drodze gruntowej, bo większość dworca jest tak właśnie zaaranżowana) i po chwili pojawił się mój autobus. Oddałem rzeczy, poszedłem po picie, chrupki i stwierdziłem, że właśnie zapisałem się na kilkunastogodzinną przejażdżkę autobusem będąc bardzo głodnym. Znowu, głód w Bangladeszu.
Zebrałem rzeczy z hotelu, a nawet z pralni. Znalazłem własnymi siłami taki przybytek, i nie było to łatwe. Opis firmy w bengali. Obsługa po bengali. Dwa dni wcześniej zostawiłem im ciuchy. Nie wpadłem na to, że drugi raz będzie ich o wiele trudniej zlokalizować. Gdy to się udało, odebrałem swój dobytek i wróciłem na dworzec. Za każdym razem było tam tylko gorzej. Więcej autobusów, więcej smogu, więcej ludzi, więcej hałasu. Oczywiście żadnego oznakowania, żadnych tablic, tylko napisy w bengali, stada agentów biletowych, którzy próbują pomóc, czyli zaciągnąć do swojej firmy. Przyznać jednak muszę, że gdy okazałem bilet, zaprowadzono mnie na odpowiedni peron (na drodze gruntowej, bo większość dworca jest tak właśnie zaaranżowana) i po chwili pojawił się mój autobus. Oddałem rzeczy, poszedłem po picie, chrupki i stwierdziłem, że właśnie zapisałem się na kilkunastogodzinną przejażdżkę autobusem będąc bardzo głodnym. Znowu, głód w Bangladeszu.