Miałem do czynienia z dziećmi z różnych patologii w Gruzji. Dzieci pochodzących z nędzy, dzieci alkoholików, dzieci, których rodzice nie bardzo mieli pieniądze, żeby kupić długopisy i noszące te same ciuchy przez trzy tygodnie. Miałem upośledzonych uczniów, całkowitych chamów, absolutnych debili i inne tałatajstwo. Oczywiście miałem też cudownych ludzi, z którymi współpraca była przyjemnością.
Wydawało mi się, że transferując się do prywatnej szkoły językowej w Chinach, obetnę margines koszmaru do zera. Prawie się nie myliłem. Łącznie mam ponad tysiąc uczniów, większość mnie wybitnie szanuje i lubi, co wielkim osiągnięciem nie jest przy tym jak Chinki ich traktują i jak też lekcje Chinek wyglądają. Nikt nie zaadaptował myślenia, że to my jesteśmy dla uczniów, a nie oni dla nas. Kusi mnie zrobić kiedyś jajo i rzucić się na szyję jakiemuś uczniowi i krzyknąć: "BŁOGOSŁAWIONY PRACODAWCO!" De facto tak się ma sprawa, to dzięki ich obecności mam z czego żyć. Blok zajęciowy w naszej szkole kosztuje 30 kuai, co nie jest małą sumą jak na Huainan (sieciowa szkoła Aston bierze dwadzieścia, prywatni nauczyciele robią nawet za 10). Jest jednak dwójka uczniów, którzy płacić nie muszą: jedno to córka kucharki, Kate, dziecko spokojne, grzeczne i ułożone, które spędza całe swoje dzieciństwo na lekcjach angielskiego. Drugie to syn Shirley i Rocketa, Rocky.
Przebija on nawet Ilję, mego upośledzonego ucznia z szóstej klasy w Gruzji. Ilia był wyraźnie cofnięty w rozwoju, więc jakoś tam znosiło się to, że rzucał w człowieka gąbką i wydawał dziwne jęki w trakcie lekcji. Rocky według standardów międzynarodowych upośledzony nie jest, chociaż jak dla mnie jest to najbardziej popierdolone dziecko jakie w życiu poznałem. Jest synem dyrekcji, więc oczywiście uczęszcza do naszej szkoły. Uczę go dwie godziny w tygodniu w dwunastoosobowej grupie sześciolatków.
Jest najgorszym uczniem w grupie.
W trakcie lekcji potrafi dostać ataku i wrzeszczeć, ryczeć lub drzeć książkę. Gdy pewnego dnia Shirley go uderzyła, to jej oddał. Staram się mu nie dawać niczego do rąk, bo wiem, że od razu to popsuje, rzuci tym o podłogę lub to podrze. Pewnego dnia wysmarkał mi się w maskotkę, którą dostał na chwilę w ramach w lekcji. Oczywiście nakrzyczeć nie wolno. Ciągle jeszcze jestem pytany, czyż nie jest on zdolny i wybitny? Coraz trudniej znaleźć mi wymijającą odpowiedź, bo są pewne granice zakłamywania rzeczywistości, które trudno mi przekroczyć.
Pewnego dnia zapytałem go o słówko i nie znał odpowiedzi, więc rąbnął głową w tablicę na znak jakiegoś buntu, czy piorun wie czego. Za koronny argument, że klasa czegoś nie umie, podawany jest ten, że Rocky nie potrafi. Jeżeli Rocky kiedyś będzie coś potrafił, to chyba zejdę na serce. Gdybym siedział tylko z tym cymbałem przez tydzień, to i tak bym go wiele nie nauczył, bo cechuje go rzadko spotykany opór na wiedzę. Jest w stanie skoncentrować uwagę przez jakieś 20 sekund, po tym czasie się nudzi i zaczyna nim miotać. Przy okazji coś zniszczy, przyznam, że już coraz mniej zwracam uwagę. Oczywiście Rocky'ego nie nauczono, że istnieje coś takiego jak własność prywatna i uważa, że może sobie brać cudze rzeczy bez pytania, wliczając w to moje. Opierdolić nie wolno, więc ganiam czasem za sześciolatkiem, żeby mi oddał moją kostkę albo zabawkę. Innym dzieciom bierze, niszczy i nie oddaje.
Żeby było straszniej, Shirley nalega, żeby Rocky mówił do mnie wuju. Niestety, małe bydlę czyni to. Własnych siostrzeńców ni bratanków miał nie będę, więc chociaż tyle radości, ale jakoś trudno mi się cieszyć, że zostałem ojcem chrzestnym chińskiego psychopaty. Myślałem, że może nienawidzi tylko angielskiego, ale nie, z chińskim i matematyką idzie mu podobnie, czyli wcale. W sumie bardzo zaskoczony nie jestem.
Rocky jest zabierany na wszystkie uroczystości szkolne i wspólne kolacje. To chyba jeszcze większy koszmar niż lekcje. A to próbuje łapać ryby z akwariów w restauracji, a tu mu wszystko leci z rąk i robi chlew, a to odkrywa, że coś jest za gorące, za ostre, czy też mu nie smakuje. Wtedy ryk, płacz i biegnie do matki. Oczywiście, że potrafi się wpierdolić w środek rozmowy dorosłych i oczywiście, że nie jest mu zwracana uwaga, że ma tak nie robić. Chyba pisać nie trzeba, że ciągle się wszystkim świni. Pewnego dnia zerwał ze ściany dekoracyjną paprykę, po czym wpakował ją sobie do oka. Przez następne trzydzieści minut było czym się zajmować.
Do pieca dają rodzice, którzy spełniają niemal każdą zachciankę dzieciaka. Pewnego dnia zobaczyłem go z wielkim tortem urodzinowym. Złożyłem stosowne życzenia. Okazało się, że nie ma urodzin, ale uparł się, że on chce tort, no to mu kupili. Tort kosztuje ponad stówę.
Jest jednak pewna nadzieja: niedawno Rocket wymyślił, że dziecku brakuje kindersztuby i że należy je wysłać do klasztoru Shaolin. Shirley jest przeciwko. Gdy zostałem zapytany o zdanie, to byłem gotów wstać, biec na dworzec i samemu tam go zawieźć, byle nie musieć go więcej oglądać.