Jeszcze słowo o wyprawach Shirley: od kilku tygodni Shirley jeździ do Ningbo (jedyne dziesięć godzin w jedną stronę, Szanghaj jest bliżej) na szkolenia z HR (jestem pewien, że w Szanghaju też je mają, pewnie nawet lepsze). Już dobrze było, gdy się zaczęło kilka tygodni temu, bo powiedziała, że to firma HR, my z Harrisonem, że to zapewne Human Resources. Okazało się, że nie wie. Dopytaliśmy, uczą tam jak być lepszym szefem. Firma zwie się HR i Shirley nie mogła zrozumieć, że to, że my wiemy, co to HR, nie znaczy, że znamy dokładnie tę firmę. Pytała nas chyba dwadzieścia razy, czy to dobra firma. A skąd my to mamy wiedzieć? Harrison mówi po chińsku lepiej ode mnie, ale jeszcze trochę wody w Huai upłynie zanim zacznie czytać chińskie internety i zapewne nie będzie wtedy szukał informacji o chińskim coachingu. Tak więc wyjaśniliśmy wtedy Shirley, że HR to skrót dość międzynarodowy, ale nam nie uwierzyła, bo to przecież nazwa firmy, w której się szkoli. Przyznam, że jestem wielkim zwolennikiem jej wyjazdów, bo wtedy nie ma jej w szkole i nie truje mi dupy. Oczekuję niecierpliwie, aż wróci uzbrojona w wiedzę i zacznie ją wdrażać w życie, ale na razie od kilku tygodni dyma tam i z powrotem, jej małżonek chleje jak dziki, a my wszyscy mamy święty spokój.
Zaproszono nas do restauracji słynącej z kaczki. Dla wegetarianina raj, no ale dobra, dali makaron z orzeszkami, rybę, ziemniaki, no i wielką kaczkę w zupie. Wprawdzie czasem dla doświadczenia jem jakieś mięso, ale tym razem nie byłem zbyt zainteresowany. Kaczka siedziała na środku wazy, ociekała zupą, a gdy Kierownik zaczął energicznie ogryzać jej dziób, a potem głowę, wiedziałem, że to nie będzie ten dzień, gdy spróbuję kaczyzny. Harrison ma topową historię jak to rzygał trzy dni po zjedzeniu kaczej głowy, ja takiej opowieści nie chcę mieć.
Popiliśmy trochę i Shirley zaczęła truć dupę, wyjątkowo jemu, a nie mnie. Wymyśliła otwarcie nowej szkoły. Jeszcze nie otworzyliśmy trzeciej, a ona chce otworzyć dwie kolejne. Pierwsza (czyli czwarta) to jeszcze luz, w Ningbo. Podczas wizyty w Ningbo raczej nie odniosłem wrażenia, że im tam tego dobra brakuje, no ale parę milionów mieszka, pewnie by się jeszcze jedna szkoła wcisnęła. Wprawdzie nie wiem po co otwierać szkołę DZIESIĘĆ godzin od miejsca, gdzie się mieszka i pracuje, jest parę miast w obrębie dwóch godzin od Huainan, gdzie pewnie z podobnym powodzeniem mogłaby otworzyć szkołę. No ale dobra, jak chce się bawić w jeżdżenie tam i z powrotem, to w sumie nie moja sprawa, niech uderza na Ningbo.
Najlepsza jest jednak szkoła numer pięć, to właśnie o niej truła Harrisonowi. Chce ją otworzyć...
W New Jersey.
Tak, w New Jersey w USA. W Chinach tego chyba jeszcze nie podrobili.
Powtórzmy: Chinka, która nigdy nie była poza Chinami chce otworzyć szkołę uczącą angielskiego w New Jersey. Kogo będzie uczyła? Dzieci, które pojadą tam z Chin.
To dopiero początek dobrego: następnie Harrisonowi pokazano adres z New Jersey i zapytano go, czy to prawdziwy adres. Powiedział, że wygląda ok, ale że istnieje internet. Czy on zna tę firmę? Nie, akurat tej chińskiej firmy nie zna.
To niech ktoś z jego rodziny podjedzie tam i sprawdzi ten adres, czy jest prawdziwy i dobry.
Harrison westchnął i powiedział, że jego rodzina mieszka w Nashville, jest to kawałek od New Jersey, raczej się tam nie wybierają w najbliższym czasie.
Czy New Jersey to dobre miasto na otwarcie szkoły angielskiego?
Springsteen jest z New Jersey. Tyle wspólnie byliśmy w stanie odpowiedzieć na to mądre pytanie. Dorzuciliśmy, że obok jest New York.
Czy New York jest większy od New Jersey?
Czy New York to dobre miejsce do otwarcia szkoły angielskiego i jak to zrobić?
Jak to wszystko usłyszeliśmy, a głównie on odpowiedział, to milcząco wymieniliśmy spojrzenia. Który z nas jej powie? No dobra, wspólnie. Rozpoczęliśmy wykład pod tytułem 'magia internetu'. Że wpisuje się słowa w wyszukiwarkę i otrzymuje trochę wyników, może tam coś jest o tej firmie? Należałoby zrobić to po angielsku i chińsku. Można też wejść na Google Mapy i zobaczyć, czy na tym budynku są jakieś znaki działalności firmy, czy też jest to stary magazyn na narzędzia. Potem można na przykład do nich spróbować zadzwonić i zobaczyć, czy odbierają, co powiedzą przez telefon. Nie, nie zrobimy tego wszystkiego, Harrison może zadzwonić, gdy się uda ustalić, że oni istnieją i zada im pytania, które pozwolą chociaż zobaczyć, czy mają jakiekolwiek pojęcie o tym biznesie. Ja mogę pomóc z wyszukaniem strony, telefonu, opinii po angielsku.
Dobrze, to teraz etap drugi: istnieją na świecie wizy. Niestety, dzięki temu jaki tu kraj otwarty i ile ludzie podróżują, to nie wiecie, ale istnieją wizy. Na przykład my ich potrzebujemy, żeby móc tu pracować. Gdybyś chciała wysłać dzieci do USA, by się tam uczyły, to pewnie musieliby z nimi pojechać rodzice. Nawet jak nie, to same dzieci by potrzebowały wiz. Ale rodzice... Sprawa prosta nie jest, w sumie nie wiemy nawet jak bardzo skomplikowana, ale na pewno nie mogliby tam pracować. Ba, pytanie jest, czy w ogóle by pozwolenie na wjazd dostali, raczej nie. To są wielkie pieniądze... Amerykański system podatkowy... Prawny... Personel odpowiedni, z uprawnieniami do pracy z dziećmi... Motyka... Słońce...
Na tym etapie na razie sprawa utknęła. Podoba mi się podejście Kierownika. Siedzi, pije sobie bai jiu i niczego nie mówi. Jeszcze kilka miesięcy temu jakoś tam odnosił się do pomysłów małżonki, że trudno, że może się nie udać, że jak to. A teraz ma w dupie, po prostu leje sobie lewą i wypija do mnie lub Harrisona prawą. My jeszcze chcemy być grzeczni, więc jakoś tam się odnosimy do tego, ale tego wieczora poszło dość dużo niezłego bai jiu. Ich kochane dziecię oczywiście interesowało się butelkami...
To wymaga wstępu: co lepsze bai jiu są sprzedawane w butelkach, które są fabrycznie zalane chyba jakąś gliną. Ma to zapewnić odbiorcę, że wie co kupuje, że nikt tego bai jiu nie podmienił po drodze. Żeby się człowiek nie zajechał przy otwieraniu, dają mu do tego metalowy kluczyk, którym należy odłamać korek-zatyczkę. Oczywiście nasz Kierownik nie ucieka się do takich subtelności, tylko wali gwintem o podłogę. We gwincie i tak jest dozownik, więc szkło nie wpadnie, efekt ostateczny jest ten sam, chociaż mniej estetyczny.
No i nie wymyślił tego, że jego dziecię się rzuci ściskać butelkę, bo jak tatuś to lubi...
Na szczęście była ciocia z telefonem z grami, więc siedział z zakrwawioną łapą i grał w jakiś idiotyzm.
Potem nastał kolejny tydzień, bo tygodnie jakoś mają tę właściwość, że następują po sobie. Jedno z nas nie ma wizy pracowniczej i musiało pojechać do Hong Kongu, żeby się jej zrobił reset turystycznej. To jest inna ciekawa sprawa, bo podróżnik ma wizę powiązaną z pracowniczą, posiadacz wizy pracowniczej napisał nawet pismo do Ambasady Chin w PL, ci je przyjęli, ale uparli się przy tym, że drugie z nas musi opuścić Chiny z racji właśnie tej wizy po 90 dniach pobytu, by odblokować kolejne 90 dni. No więc autor tych słów został sam.
Czyli ja zostałem sam.
Od tego miejsca rozpoczyna się krótki cykl: Chińczycy czasem nie są tacy źli.
Wpadł do mnie David, kolega chiński, z którym pracowałem kawałek czasu, przy tym mój najlepszy chiński kolega. Pogadaliśmy chwilę, gdy dowiedział się, że jestem sam, zaprosił mnie na jedzenie na bazar, spotkaliśmy jego żonę, pogadali po chińsku, zmienił zaproszenie na do siebie do domu. Polazłem, bo nie miałem niczego do roboty, pewnym plusem życia w nudnym mieście jest to, że ochoczo odpowiada się na każde zaproszenie. Babcia Davida ma 86 lat i jest nawróconą chrześcijanką. Dowiedziała się od niego, że przyjechałem tu z Polski, takiego magicznego kraju, który jest cały chrześcijański. Założyła więc oczywiście, że ja też, dała mu więc kazanie, że widać jaki ja jestem dorodny i zdrowy, bo w Jezusa wierzę. Nie prostowałem, ale żal mi się jej zrobiło, zbierała i przylepiała na ścianie wszystkie rzeczy z Jezusem i Maryjką, miała kalendarze sprzed lat, maluteńkie obrazki, wycinki nawet jakieś. Bym jej 'Strażnicę' zamówił albo jedna wizyta w moim sklepie parafialnym i ścian by nie wystarczyło, a jeszcze by sobie mogła zmieniać co tydzień cały wystrój.
Spotkałem tam też kuzyna Davida, jest policjantem. Opowiedział, że zrobili niedawno nalot na bary, KTV (czyli lokale z karaoke) i restauracje, by zbadać jakość sprzedawanego tamże alkoholu. Niemal wszystkie miejsca miały podrabiane trunki – podejrzewam, że chodzi o to, że do butelki po bai jiu za 100 RMB wlewają takie za 20. Z whisky to już nie wiem, co robią, to już nawet nie, że fatalna, to jest po prostu katastrofa, która prowadzi do toalety. Oczywiście do tego wcale tania nie jest.
Następnego dnia miałem fatalny humor, wyciągnąłem więc Vivian na pogadanki. Chyba z 90 minut staliśmy sobie i gadali o Tajwanie, Tiananmen, systemie edukacji, Polsce, Chinach i tym, że nie chcę zostawać na kolejny rok w tej radosnej szkole. Potem się w sumie za dobrze nie bawiłem i aż mnie ludzie pytali, co ja tak smętnie siedzę, a ja mówiłem, że zimno, bo nie chciało mi się mówić niczego innego, a zimno było jak najbardziej zgodne z prawdą. Kierownik uznał, że pewnie mi samotnie, więc zaprosił mnie na kolację do swoich znajomych.
Było grubo. Chyba najlepszy hotel w mieście, jedna z najlepszych sal tam, numer 666 (najlepsza to 888). Bai jiu lało się litrami, co gorsza, to było bai jiu, które chyba jest bardzo drogie. Pod koniec kierownik nie dał rady, pierwszy raz w życiu widziałem, żeby wylewał ten boski trunek, ale walczył już resztką sił, więc co mu się wydawało, że nikt nie patrzy, wylewał zawartość kieliszka na podłogę. Oczywiście hitem była możliwość napicia się z białym. Chińska etykieta picia bai jiu, poziom ekspert: każdy ma swój dzbanuszek i do niego malutki kieliszek. Teoretycznie, polewasz sobie małe kielce i spokojnie wychylasz. Zazwyczaj po jakiejś czwartej kolejce kieliszki odchodzą w niebyt i wali się dzbanami. Czasem dzbany potrafią wykończyć zebranych, więc ci bardziej dotknięci naturą wieczora powracają do kieliszków. Oczywiście dwóch panów uparło się, że musimy pić dzbanami, chyba w ciągu niecałej godziny koło 400 mililitrów bai jiu przyjąłem, myślałem, że mi uszami pójdzie. Jednak i tak główną atrakcją wieczora było kochane dziecko dyrekcji, które powiesiło się na zasłonach i zerwało je z niewiarygodnym hukiem.
Potem poszliśmy do herbaciarni, gdzie najtańsza herbata kosztowała dokładnie 500 RMB, a pełno było takich po 1000, do 2500 dochodziły. Ogłoszono, że jak wypijemy po dwie szklanki, to na drugi dzień rano nie będziemy mieli kaca. Nie do końca była to prawda, ale gorzej też bywało.
Drugi dzień dział się w standardzie do momentu rozpoczęcia wieczornej lekcji. Po pięciu sekundach wywaliło prąd. Popatrzyłem przez okno, inni mieli. Sobie myślę, że pewnie Kierownik zapomniał zapłacić rachunku. Szczęśliwie, wymyślił rozwiązanie problemu: zrobimy lekcję na trawniku przed szkołą. Wylegliśmy. Konkretnie ciemno. Zimno jak szlag.
- Co ja mam z nimi tutaj robić?
- Och, pobawcie się.
Zadumałem się i kombinowałem, w co też można się bawić, gdy się nie widzimy. Wyszło mi, że możemy spróbować jakąś wariację Simon Says, ale gdy myślałem jak im zrobić do tego prezentację, to rodzice zaczęli zabierać swoje pociechy. Byłem im wielce wdzięczny i sam też polazłem do domu. A raczej do baru z przystankiem w domu. Cudów tam może nie było, ale posiedzieliśmy sobie w kilku obcokrajowców i Chinek. Odrabiam tutaj czasy, gdy jako nastolatek nie miałem przesadnych sukcesów w dosiadaniu się do stolików ładnych dziewczyn, tu walą do nas tłumami. Niestety, komunikacja bywa ograniczona, ale akurat miałem dzień, że z przyjemnością robiłem sobie z jedną sto zdjęć w objęciach, a potem próbowałem się nauczyć kilku chińskich znaków. Próbowałem też jednej wyjaśnić, że moje ulubione zwierzę to limao, jenot, i niech mnie nauczy dobrze wymawiać. Niestety, sam tak źle to wymawiałem, że nie wiedziała, co autor ma na myśli.
Weekend jakoś dalej zderzał mnie z sytuacjami, które powodowały, że lepiej myślałem o ludności lokalnej. Ruszyła mnie dziewczyna z jakąś straszną alergią-wysypką-diabli wiedzą czym. Jakieś osiem lat, płatami skóra odchodziła jej z twarzy i rąk. Wyglądało to nieco jak oparzenie drugiego lub trzeciego stopnia. Miałem zawias w myśleniu w trakcie lekcji, zacząłem rozważać, że zapewne ją grupa rówieśników stygmatyzuje, nie chcą się z nią bawić, bo się boją zarażenia, więc pewnie jest samotna. Z drugiej strony, siedziała i gadała z koleżanką, więc może z dziećmi jest lepiej niż z dorosłymi. Ale czy gdyby nie ten chory przemysł i stopień zarąbania atmosfery, wody i jedzenia chemikaliami, to czy ona musiałaby tak mieć? Tak jak się napisze, że ileś tam tysięcy osób cierpi na choroby skórne z powodu zanieczyszczenia wód gruntowych, to jest bzdura, ale zobaczenie sobie jak wygląda jeden człowiek, którego to dotknęło, to drugie. No i jeszcze jak ten człowiek jest cholernie małą Chinką, to trzecie. Tak mnie to rozkojarzyło, że pogubiłem się w lekcji na kilka minut.
Tego samego dnia miałem wybitnie denny temat, przybory szkolne. Miałem to milion razy, rzygam tym, robię automatem. To ołówek, a to linijka, to zaś długopis. Dobra, teraz wy, pokażcie mi ołówek, linijkę, cudownie. A teraz pióro lub długopis. Zajebiście. Nie zwracałem jakoś przesadnie uwagi na to, że ołówek mam połamany, bo sobie kiedyś tam zastrugam. Skończyłem lekcję, przyszła dziewczynka i prowadzi za sobą moją coteacherkę. W ręku dzierży jakiś kawałek grafitu osadzony w pogryzionym plastiku, jakaś dziwaczna wariacja na temat ołówka, którą nie da się za bardzo pisać. Okazało się, że zobaczyła, że mam złamany ołówek i że ja przecież takim nie dam rady niczego napisać, więc wzięła grafit ze swojego, wkład do długopisu i zrobiła mi ołówek, żebym miał czym pisać, bo jak to tak, bez ołówka?
Wyjaśnienie: w chińskich szkołach używa się głównie ołówków, pióra i długopisy przychodzą później, a dla wielu w ogóle. Słaby uczeń ma przynajmniej trzy zatemperowane ołówki, przeciętny koło dziesięciu, a prymusi potrafią mieć pod dwadzieścia – rekordzista 23, od 10 do 20 to norma. Wiem, bo się z racji tej lekcji pytamy, co mamy w piórniku – w moim są kredki, długopisy i dwa ołówki. W ichnich są ołówki i gumki do mazania, rzadko cokolwiek innego. Wydaje mi się to powiązane z pisaniem chińskich znaków – sprawa tak trudna, że się wszyscy mylą, więc dlatego piszą ołówkami, by łatwiej było poprawić. O dziwo, przy tym wszystkim nie dbają o ich twardość i gdy pytałem o preferowane, nie wiedzieli w ogóle co mam na myśli.
Podziękowałem, wziąłem ten para-ołówek, wyszedłem zapalić i stwierdziłem, że to chyba najlepszy prezent jaki w życiu dostałem. Leży tu koło mnie, absolutnie nie da się nim pisać, ale chyba dołączy do rzeczy, które zawsze noszę ze sobą, żeby poprawiać sobie humor, gdy mi źle.