'Jestem zmęczony'
'Jestem przepracowany'
'Potrzebuję odpocząć'
'Przydałoby się iść na urlop'
Gdybym dostawał 10 rubli za każdym razem, gdy słyszę od współpracowników którąś z powyższych fraz, to zebrałbym drugą pensję. Wspomniane odczucia pojawiały się już w październiku, ale z nastaniem listopada przybrały na sile, a grudzień stał się miesiącem męki pańskiej podniesionej do sześcianu (chociaż na Zachodzie mówią, że grudzień jest miesiącem narodzin). Pokutuje przekonanie, że praca nauczyciela jest lekka i przyjemna, wali się przyrodzeniem w blat, potem powtarza lekcję rodem z 1973 roku, idzie do domu i ma wywalone na wszystko. W pewnych realiach można powiedzieć, że tak jest - nie sądzę, że wielu moich licealnych nauczycieli wypruwało sobie żyły przygotowując lekcje (a raczej nie przygotowując ich), widziałem niewysłowione w Chinach, ale w tej części świata i w tych realiach ekonomicznych kwestia obowiązków zmienia się diametralnie.
Podstawowy kontrakt obejmuje 30 godzin lekcyjnych, godzina zaś definiowana jest jako 45 minut, nie wydaje się to więc przesadnie groźne. Gdyby to jednak było takie proste... Nie da się nie dołożyć kolejnych kilkunastu godzin tygodniowo jeżeli chcemy zapewnić jakość tego, co przynosimy naszym uczniom. Prawdę mówiąc, wiele osób nie chce, bo uznaje, że jednak fajnie mieć jakieś życie poza pracą. Po jakimś miesiącu paru nieszczęśników, którzy rozpoczęli pracę równo ze mną, postanowiło przejść na kontrakt w wersji light, czyli 24 godziny tygodniowo. Nie jest to ruch, który sprawia, że rośniemy w oczach administracji. Poprzedzają go rozmowy, czy jest się pewnym, że przecież nie jest źle, że daje się radę, że jak się tak zrobi, to będzie się znacznie mniej zarabiało, jak również, że straci się urlop, więc to przecież taki niemądry pomysł. Nie brakuje jednak osób, które dołożyło starań, żeby ten niemądry ruch stał się ich udziałem i mają nieco mniej przyjemności przy tablicy. Niektórzy jednak nie przejmowali się tym i po prostu spakowali toboły i zniknęli. Przyznam, że bardzo mnie to nie dziwi: życie w Moskwie nie jest dziko proste, wszystko zawsze biegnie, spieszy się i tłoczy. Dla kogoś kto nie operuje rosyjskim poziom trudności rośnie nieco bardziej, chociaż akurat znam parę osób, które ledwo czytają, a żyje im się całkiem dobrze i siedzą tu kolejny rok. Jeżeli jednak ktoś nie ma pasji do lokalnej kultury, wówczas właściwie trudno mi zrozumieć, dlaczego miałby tu siedzieć - nie jest bardzo trudno znaleźć sobie opcję pracy, gdzie stosunek wynagrodzenia do minut spędzonych w niej wygląda korzystniej, a i jakość np. mieszkania pozwala bardziej rozwinąć skrzydła. Mnie moja siedziba nie boli, poza tym, że jest strasznie ciemna, ale jeżeli ktoś mieszkał w Kalifornii i potem trafia na radzieckie blokowisko z lat 70-tych, to przeżywa pewien szok poznawczy, który może wygonić go poza granice Federacji Rosyjskiej.
Od mniej więcej połowy października nauczyłem się żyć trybem 30 lekcji tygodniowo rozłożonych na trzy szkoły. Ba, nawet chodzę co piątek na seminaria poświęcone integracji egzaminów z kursami, jak również prowadzeniem tych egzaminów. Chodziłem też na inne wykłady, ale kolejne zmiany w planie zajęć sprawiły, że dopóki nie opanuję daru bilokacji, to będą mi przepadały. Umawiałem się więc na konsultacje personalne. Właściwie dziwnym jest, że poza własnym sufitem i klasą cokolwiek w tym mieście widziałem, a nawet zdarzało mi się wyjść do barów, przejść na musical i do paru innych miejsc.
Ilość opieki jaką jestem otoczony zmalała do niemal zera. W jakimś sensie dobrze, sam sobie sterem i okrętem. Pozostaje parę spraw, których do końca nie rozumiem, a niektóre z nich nie mają prostej odpowiedzi, więc co jakiś czas męczę odpowiedzialnych za ten czy tamten dział. Najczęściej bezskutecznie, już się nauczyłem, że na niektóre pytania odpowiedzi nigdy nie otrzymam, bo wpadają one do kategorii 'siara jak chuj'. Tak więc od października nie wiem jak powinienem rozplanować jeden z kursów, a moje pytanie, czy szkoła jest pewna, że grupa naprawdę jest na poziomie B1 skoro jest słabsza od innej grupy A2, wisi w jakimś niebycie. To akurat przypadek z tych, że brak odpowiedzi jest najgłośniejszą ze wszystkich.
Gdy już wydawało się, że mam wszystko w miarę opanowane i że nie da się absolutnie wydłużyć mi tygodnia pracy, wówczas spadł nam wszystkim na głowy pomysł pracy w sobotę piątego grudnia. Dzięki temu będziemy mieli wolne 31 grudnia, ale decyzja ta pozwoliła na zjednoczenie niemal wszystkich pracowników, tak nauczycieli, jak i administracji. Podczas przerw na papierosa lub herbatę poczyniono wiele komentarzy, których treści odgadnąć nie jest trudno. Jeszcze tyle mojego, że razem z moją lokalną dyrektorką siedliśmy na uczniach i niemal zmusili ich, żeby przyszli w sobotę, dzięki temu odrabianie to miało jakiś sens. Otrzymałem więc 4 z 5 w jednej grupie, 5 z 7 w drugiej - biorąc pod uwagę, że rok temu moja najmniejsza klasa miała 21 osób, a największa 67, to jest to pewne różnica w jakości pracy. Wiem, że w kilku innych klasach ilość uczniów była śladowa, a zamiast robić oficjalne curriculum prowadzący skoncentrowali się na rzeczach nieco bardziej pociesznych niż różnice w użyciu Past Simple i Past Continuous.
Ledwo się z tym uporaliśmy, przyszedł czas Jołki. Jołka banalnie tłumaczona znaczy choinka, ale tu jest czymś więcej: jołkami zwie się zabawy świąteczne, które robi chyba każde możliwe miejsce mające możliwość zwabienia dzieci - ku memu pewnemu zaskoczeniu, Rosjanie ubóstwiają dzieci i podporządkowują im bardzo, bardzo wiele. W efekcie od końcówki listopada widzi się rozliczne reklamy jołek.
'Jestem przepracowany'
'Potrzebuję odpocząć'
'Przydałoby się iść na urlop'
Gdybym dostawał 10 rubli za każdym razem, gdy słyszę od współpracowników którąś z powyższych fraz, to zebrałbym drugą pensję. Wspomniane odczucia pojawiały się już w październiku, ale z nastaniem listopada przybrały na sile, a grudzień stał się miesiącem męki pańskiej podniesionej do sześcianu (chociaż na Zachodzie mówią, że grudzień jest miesiącem narodzin). Pokutuje przekonanie, że praca nauczyciela jest lekka i przyjemna, wali się przyrodzeniem w blat, potem powtarza lekcję rodem z 1973 roku, idzie do domu i ma wywalone na wszystko. W pewnych realiach można powiedzieć, że tak jest - nie sądzę, że wielu moich licealnych nauczycieli wypruwało sobie żyły przygotowując lekcje (a raczej nie przygotowując ich), widziałem niewysłowione w Chinach, ale w tej części świata i w tych realiach ekonomicznych kwestia obowiązków zmienia się diametralnie.
Podstawowy kontrakt obejmuje 30 godzin lekcyjnych, godzina zaś definiowana jest jako 45 minut, nie wydaje się to więc przesadnie groźne. Gdyby to jednak było takie proste... Nie da się nie dołożyć kolejnych kilkunastu godzin tygodniowo jeżeli chcemy zapewnić jakość tego, co przynosimy naszym uczniom. Prawdę mówiąc, wiele osób nie chce, bo uznaje, że jednak fajnie mieć jakieś życie poza pracą. Po jakimś miesiącu paru nieszczęśników, którzy rozpoczęli pracę równo ze mną, postanowiło przejść na kontrakt w wersji light, czyli 24 godziny tygodniowo. Nie jest to ruch, który sprawia, że rośniemy w oczach administracji. Poprzedzają go rozmowy, czy jest się pewnym, że przecież nie jest źle, że daje się radę, że jak się tak zrobi, to będzie się znacznie mniej zarabiało, jak również, że straci się urlop, więc to przecież taki niemądry pomysł. Nie brakuje jednak osób, które dołożyło starań, żeby ten niemądry ruch stał się ich udziałem i mają nieco mniej przyjemności przy tablicy. Niektórzy jednak nie przejmowali się tym i po prostu spakowali toboły i zniknęli. Przyznam, że bardzo mnie to nie dziwi: życie w Moskwie nie jest dziko proste, wszystko zawsze biegnie, spieszy się i tłoczy. Dla kogoś kto nie operuje rosyjskim poziom trudności rośnie nieco bardziej, chociaż akurat znam parę osób, które ledwo czytają, a żyje im się całkiem dobrze i siedzą tu kolejny rok. Jeżeli jednak ktoś nie ma pasji do lokalnej kultury, wówczas właściwie trudno mi zrozumieć, dlaczego miałby tu siedzieć - nie jest bardzo trudno znaleźć sobie opcję pracy, gdzie stosunek wynagrodzenia do minut spędzonych w niej wygląda korzystniej, a i jakość np. mieszkania pozwala bardziej rozwinąć skrzydła. Mnie moja siedziba nie boli, poza tym, że jest strasznie ciemna, ale jeżeli ktoś mieszkał w Kalifornii i potem trafia na radzieckie blokowisko z lat 70-tych, to przeżywa pewien szok poznawczy, który może wygonić go poza granice Federacji Rosyjskiej.
Od mniej więcej połowy października nauczyłem się żyć trybem 30 lekcji tygodniowo rozłożonych na trzy szkoły. Ba, nawet chodzę co piątek na seminaria poświęcone integracji egzaminów z kursami, jak również prowadzeniem tych egzaminów. Chodziłem też na inne wykłady, ale kolejne zmiany w planie zajęć sprawiły, że dopóki nie opanuję daru bilokacji, to będą mi przepadały. Umawiałem się więc na konsultacje personalne. Właściwie dziwnym jest, że poza własnym sufitem i klasą cokolwiek w tym mieście widziałem, a nawet zdarzało mi się wyjść do barów, przejść na musical i do paru innych miejsc.
Ilość opieki jaką jestem otoczony zmalała do niemal zera. W jakimś sensie dobrze, sam sobie sterem i okrętem. Pozostaje parę spraw, których do końca nie rozumiem, a niektóre z nich nie mają prostej odpowiedzi, więc co jakiś czas męczę odpowiedzialnych za ten czy tamten dział. Najczęściej bezskutecznie, już się nauczyłem, że na niektóre pytania odpowiedzi nigdy nie otrzymam, bo wpadają one do kategorii 'siara jak chuj'. Tak więc od października nie wiem jak powinienem rozplanować jeden z kursów, a moje pytanie, czy szkoła jest pewna, że grupa naprawdę jest na poziomie B1 skoro jest słabsza od innej grupy A2, wisi w jakimś niebycie. To akurat przypadek z tych, że brak odpowiedzi jest najgłośniejszą ze wszystkich.
Gdy już wydawało się, że mam wszystko w miarę opanowane i że nie da się absolutnie wydłużyć mi tygodnia pracy, wówczas spadł nam wszystkim na głowy pomysł pracy w sobotę piątego grudnia. Dzięki temu będziemy mieli wolne 31 grudnia, ale decyzja ta pozwoliła na zjednoczenie niemal wszystkich pracowników, tak nauczycieli, jak i administracji. Podczas przerw na papierosa lub herbatę poczyniono wiele komentarzy, których treści odgadnąć nie jest trudno. Jeszcze tyle mojego, że razem z moją lokalną dyrektorką siedliśmy na uczniach i niemal zmusili ich, żeby przyszli w sobotę, dzięki temu odrabianie to miało jakiś sens. Otrzymałem więc 4 z 5 w jednej grupie, 5 z 7 w drugiej - biorąc pod uwagę, że rok temu moja najmniejsza klasa miała 21 osób, a największa 67, to jest to pewne różnica w jakości pracy. Wiem, że w kilku innych klasach ilość uczniów była śladowa, a zamiast robić oficjalne curriculum prowadzący skoncentrowali się na rzeczach nieco bardziej pociesznych niż różnice w użyciu Past Simple i Past Continuous.
Ledwo się z tym uporaliśmy, przyszedł czas Jołki. Jołka banalnie tłumaczona znaczy choinka, ale tu jest czymś więcej: jołkami zwie się zabawy świąteczne, które robi chyba każde możliwe miejsce mające możliwość zwabienia dzieci - ku memu pewnemu zaskoczeniu, Rosjanie ubóstwiają dzieci i podporządkowują im bardzo, bardzo wiele. W efekcie od końcówki listopada widzi się rozliczne reklamy jołek.
Najbardziej intrygująca wydawała nam się Robojołka, czyli Jołka z robotami. Imprezy te słono kosztują, ta oficjalnie organizowana przez naszego pracodawcę 1000 rubli za małą twarz. Event ten miał miejsce w Masterslavl, jebitnie drogim i wypasionym centrum zabaw dla dzieci. W tymże miejscu dziecko może bawić się w hydraulika lub strażaka - pierwsze nawet całkiem przyszłościowe, zwłaszcza gdy zna się z autopsji stan moskiewskich wodociągów. Z powodów bliżej nam nieznanych, ktoś wymyślił, że jołkę należy zorganizować w tygodniu o godzinie 11 rano. Za moich czasów dzieci wtedy były w szkołach. Ba, frekwencja wskazuje na to, że i współcześnie dzieci wówczas siedzą raczej w szkole, a nie zajmują się pierdołami, no ale co ja tam wiem, w końcu mamy dział marketingu i on wie lepiej, więc zarabia na życie organizując jołkę o 11 rano we wtorek. Za wejście do Masterslavl płaci się 2500 rubli. Za uczestniczenie w jołce rodzice musieli dopłacić jeszcze 1000. O dziwo, znaleźli się i tacy szaleńcy. Tym razem kutasówa była nie po naszej stronie, a pracowników tego szlachetnego przybytku. Wszystko było spóźnione, w rozsypce i chaosie. Jołka miała trwać chyba z dziesięć dni, po dwóch się poddano, bo uznano, że w tej formie przynosi wstyd organizacji.
Obok jołek funkcjonują też lekcje otwarte - szkoła zaprasza rodziców, a my możemy pokazać jak zajebiście uczymy ich dzieci i dlaczego spędzanie czasu z nami jest takie cenne. O ile imperatywu nie było, o tyle jednak sugerowano, żeby mieć jołka kontent, bo rodzice takowy lubią i cenią. Siedliśmy więc w sobotni wieczór (patrz 'kontrakt na 30 lekcji tygodniowo') i wyrzeźbili trzy różne jołki. Potem jeszcze tylko musiałem wydrukować kawałek syberyjskiego boru i mogłem iść uszczęśliwiać uczniów, a raczej ich rodziców.
W najmłodszej grupie większość nie padła z wrażenia, ale przynajmniej ich dzieci były przerażone, że rodzice widzą, więc zachowywali się dobrze, jeden to się nawet popłakał (a jak mamusi nie ma, to się krzesełko kopie po sali). W drugiej przyszła tylko jedna babcia, które po sześćdziesięciu minutach obserwowania lekcji dała mi na migi do zrozumienia, że moja praca to koszmar i że mi współczuje. Ponieważ ukrywam znajomość mowy Puszkina, nie miałem jak jej powiedzieć, że gdzie tam, że przecież dobrze było, a na to, że dzieci się drą, to uwagę przestałem zwracać dobre kilka lat temu. Opus magnum miał miejsce w grupie najstarszej, czyli 8-9 lat. Trójka rodziców na czwórkę uczniów (na końcu pozwolę sobie rzucić nieco więcej światła na sprawę). Ten kurs mam w piątkowe popołudnia, mam przed nim trochę więcej możliwości, żeby wszystko ogarnąć, więc dość często jest to moja najlepsza lekcja w tygodniu. Wiadomo, że jak jołka, to byłem z takim zapasem czasu, że parę jołek zdążyło w nim wyrosnąć. Poustawiałem krzesła, spędziłem dziesięć minut na ustalaniu jak działa gówniany telewizor firmy Rolsen (jeżeli kogoś bardzo nie lubicie, to kupcie mu produkt rosyjskiej firmy Rolsen), poszedłem spalić peta, wróciłem, odświeżyłem oddech i zaprosiłem na salę uczniów i rodziców. Jeszcze zanim się zaczęło, przyszła do mnie dziewczynka, że musi wyjść przed końcem pierwszej połowy zajęć, czyli o 16 i czy ja to przeżyję. A wychodź sobie.
Poszło lepiej niż się spodziewałem. Wprawdzie jedna matka dała dyla po 20 minutach, ale pozostałe siedziały i nawet ze dwa razy się zachwyciły, że dziecko coś tam zrobiło. Jedna pani matka nie wierzyła, że córka czyta dość biegle po angielsku (no nie Joyce'a, ale prosty tekst owszem). Wygrała wszystko ta, która miała wyjść o 16. Gdy wybiła magiczna godzina, matka spytała ją, czy chce iść. A Zofija, że nigdzie nie idzie, bo tu jest tak super. Matka powiedziała, że dobra, obie zostały do końca zajęć. To są takie dni z serii raz do roku, w tym mój wypadł 25 grudnia. Człowiek przypomina sobie czemu wybrał tę robotę, koduje bardzo dobrze w głowie to wydarzenie i potem z rzewną nostalgią wspomina, że czasem udaje mu się zrobić coś 'wow'. Nie dla rodziców, tylko dla uczniów w wieku mało zaawansowanym. Potem żyje się tym wspomnieniem przez kolejne miesiące, nawet jeżeli lekcje katastrofalnie nie wychodzą. Gdy spoziera się na pasek wypłaty (w formacie A4) i zdaje sobie sprawę, że praca w brytyjskim Tesco oferuje o wiele lepsze wynagrodzenie, to wtedy się o tym myśli. Także gdy słania się ze zmęczenia po ósmej lekcji, z których pierwsza była najgorsza na świecie, a każda kolejna jeszcze gorsza. To wówczas takie wspomnienia ma się to w tyle głowy. Zaczyna się jednak coraz gęściej mieć myśli, że może jednak to brytyjskie Tesco... A potem znowu ma się taką lekcję i dostaje zadowolenia z życia na parę tygodni. Potem wszystko więdnie, bo chujom się nie chce, jakiś rodzic truje dupę, że za Lenina było lepiej, więc to Tesco w UK zaczyna być całkiem kuszącą opcją. No ale wtedy znowu jakieś dziecko odbiera tę możliwość kariery, bo się wzruszyło, że przyniosłem jołkę, kotka lub krakadila. Uczenie jest pułapką na miarę heroiny z najżyzniejszych terenów Afganistanu, tyle że herę można sobie kupić, a na lekcję sezonu trzeba się przygotować i mieć taki szczęśliwy układ gwiazd, że akurat wszystko zadziała.
W najmłodszej grupie większość nie padła z wrażenia, ale przynajmniej ich dzieci były przerażone, że rodzice widzą, więc zachowywali się dobrze, jeden to się nawet popłakał (a jak mamusi nie ma, to się krzesełko kopie po sali). W drugiej przyszła tylko jedna babcia, które po sześćdziesięciu minutach obserwowania lekcji dała mi na migi do zrozumienia, że moja praca to koszmar i że mi współczuje. Ponieważ ukrywam znajomość mowy Puszkina, nie miałem jak jej powiedzieć, że gdzie tam, że przecież dobrze było, a na to, że dzieci się drą, to uwagę przestałem zwracać dobre kilka lat temu. Opus magnum miał miejsce w grupie najstarszej, czyli 8-9 lat. Trójka rodziców na czwórkę uczniów (na końcu pozwolę sobie rzucić nieco więcej światła na sprawę). Ten kurs mam w piątkowe popołudnia, mam przed nim trochę więcej możliwości, żeby wszystko ogarnąć, więc dość często jest to moja najlepsza lekcja w tygodniu. Wiadomo, że jak jołka, to byłem z takim zapasem czasu, że parę jołek zdążyło w nim wyrosnąć. Poustawiałem krzesła, spędziłem dziesięć minut na ustalaniu jak działa gówniany telewizor firmy Rolsen (jeżeli kogoś bardzo nie lubicie, to kupcie mu produkt rosyjskiej firmy Rolsen), poszedłem spalić peta, wróciłem, odświeżyłem oddech i zaprosiłem na salę uczniów i rodziców. Jeszcze zanim się zaczęło, przyszła do mnie dziewczynka, że musi wyjść przed końcem pierwszej połowy zajęć, czyli o 16 i czy ja to przeżyję. A wychodź sobie.
Poszło lepiej niż się spodziewałem. Wprawdzie jedna matka dała dyla po 20 minutach, ale pozostałe siedziały i nawet ze dwa razy się zachwyciły, że dziecko coś tam zrobiło. Jedna pani matka nie wierzyła, że córka czyta dość biegle po angielsku (no nie Joyce'a, ale prosty tekst owszem). Wygrała wszystko ta, która miała wyjść o 16. Gdy wybiła magiczna godzina, matka spytała ją, czy chce iść. A Zofija, że nigdzie nie idzie, bo tu jest tak super. Matka powiedziała, że dobra, obie zostały do końca zajęć. To są takie dni z serii raz do roku, w tym mój wypadł 25 grudnia. Człowiek przypomina sobie czemu wybrał tę robotę, koduje bardzo dobrze w głowie to wydarzenie i potem z rzewną nostalgią wspomina, że czasem udaje mu się zrobić coś 'wow'. Nie dla rodziców, tylko dla uczniów w wieku mało zaawansowanym. Potem żyje się tym wspomnieniem przez kolejne miesiące, nawet jeżeli lekcje katastrofalnie nie wychodzą. Gdy spoziera się na pasek wypłaty (w formacie A4) i zdaje sobie sprawę, że praca w brytyjskim Tesco oferuje o wiele lepsze wynagrodzenie, to wtedy się o tym myśli. Także gdy słania się ze zmęczenia po ósmej lekcji, z których pierwsza była najgorsza na świecie, a każda kolejna jeszcze gorsza. To wówczas takie wspomnienia ma się to w tyle głowy. Zaczyna się jednak coraz gęściej mieć myśli, że może jednak to brytyjskie Tesco... A potem znowu ma się taką lekcję i dostaje zadowolenia z życia na parę tygodni. Potem wszystko więdnie, bo chujom się nie chce, jakiś rodzic truje dupę, że za Lenina było lepiej, więc to Tesco w UK zaczyna być całkiem kuszącą opcją. No ale wtedy znowu jakieś dziecko odbiera tę możliwość kariery, bo się wzruszyło, że przyniosłem jołkę, kotka lub krakadila. Uczenie jest pułapką na miarę heroiny z najżyzniejszych terenów Afganistanu, tyle że herę można sobie kupić, a na lekcję sezonu trzeba się przygotować i mieć taki szczęśliwy układ gwiazd, że akurat wszystko zadziała.
Tu wpis ten powinien się kończyć, ale szkoda byłoby nie pozwolić sobie na opowieść o rodzicach mych uczniów i uczennic. Szkoła ta nie jest tania. Ba, tak naprawdę, to jest obłędnie droga. Gdyby to zależało ode mnie... No ale nie zależy!
Gdy po dwudziestu minutach lekcji matka jednej z mych uczennic postanowiła sobie pójść, córa była solidnie podłamana. Nawet za nią wołała, ale widocznie było coś ważniejszego niż córka. Mógłbym powiedzieć, że mi lepiej, bo rodzice stresują dzieci, mają komentarze na temat mojej pracy, a że myślą, że nie rozumiem, to się nimi szczodrze dzielą, no ale nie będę kłamał. Było mi też smutno, może nie aż tak jak córze, ale jednak przygotowałem tę jołkę. Było mi żal, że znalazły się rzeczy ciekawsze od spędzenia czasu z córką, której na tym dość zależało. To i tak był przypadek light, bo matka przyszła. Jeden tatuś uznał, że woli sobie napierdalać gierkę na tablecie niż oglądać jak jego dziecko się uczy. Za najważniejsze na świecie uznał, żeby jego dziecko wyszło z lekcji absolutnie punktualnie, powtórzył mu to z dziesięć razy. To, że synu go wołał parę razy, że lekcja otwarta i 'tata chodź!' nie wzruszyło rodziciela, zapewne biznesmena (wnoszę po szarym dresie). Ważne było, żeby poukładać cukierki w świetlistej gierce.
Pewnym dramatem tego świata jest to, że jeżeli chcesz iść łowić ryby, to musisz mieć kartę wędkarską. Jeżeli chcesz się przejechać na rowerze, to musisz mieć kartę rowerową. Jeżeli będziesz wykonywał którąś z tych czynności w stanie wskazującym, to istnieje ryzyko, że zdejmie cię władza. Jednak jeżeli chcesz się rozmnożyć, to możesz zrobić to bez żadnych uprawnień i całkowicie po pijanemu. Potem zaś wolno ci spędzić ze dwie dekady na odkrywaniu tego, że nie masz pojęcia jak działa dziecko, w tym akurat żadna władza nie będzie ci przeszkadzała (za to jeżeli zechcesz zapalić jointa, to będą na posterunku). Sami dzieci nie posiadamy i nie czujemy się ekspertami od istot bardziej skomplikowanych od kota, ale to co czasem widzimy i słyszymy... Pięciolatkowie żrący batona przed lekcją i drugiego po, oba podane przez kochającą babcię, która w temacie diety zatrzymała się na czasach Dostojewskiego. Zapijane to wszystko sokiem z tablicy Mendelejewa. Ale to i tak luz, bo są też dzieci, które już na etapie ósmego roku życia mają ciężką nerwicę. Widujemy wszystkie możliwe odmiany ADHD. Psychologowie i psychiatrzy zarobią fortuny na tym pokoleniu. Nie uczymy nędzarzy z okolic Kaługi, tylko dzieci dość majętnych ludzi z Moskwy. Nierzadko mamy myśli, że w Kałudze jest lepiej, bo korelacja między zasobnością a poziomem cywilizacyjnym we współczesnym świecie zachodzi nader rzadko, a w Rosji chyba w ogóle. Niestety, powiedzieć niczego nam nie wolno, więc tylko oddychamy głębiej i idziemy na kolejne lekcje, hodując gdzieś tam w sobie nadzieję, że będzie to taka z tych 'wow'.
Gdy po dwudziestu minutach lekcji matka jednej z mych uczennic postanowiła sobie pójść, córa była solidnie podłamana. Nawet za nią wołała, ale widocznie było coś ważniejszego niż córka. Mógłbym powiedzieć, że mi lepiej, bo rodzice stresują dzieci, mają komentarze na temat mojej pracy, a że myślą, że nie rozumiem, to się nimi szczodrze dzielą, no ale nie będę kłamał. Było mi też smutno, może nie aż tak jak córze, ale jednak przygotowałem tę jołkę. Było mi żal, że znalazły się rzeczy ciekawsze od spędzenia czasu z córką, której na tym dość zależało. To i tak był przypadek light, bo matka przyszła. Jeden tatuś uznał, że woli sobie napierdalać gierkę na tablecie niż oglądać jak jego dziecko się uczy. Za najważniejsze na świecie uznał, żeby jego dziecko wyszło z lekcji absolutnie punktualnie, powtórzył mu to z dziesięć razy. To, że synu go wołał parę razy, że lekcja otwarta i 'tata chodź!' nie wzruszyło rodziciela, zapewne biznesmena (wnoszę po szarym dresie). Ważne było, żeby poukładać cukierki w świetlistej gierce.
Pewnym dramatem tego świata jest to, że jeżeli chcesz iść łowić ryby, to musisz mieć kartę wędkarską. Jeżeli chcesz się przejechać na rowerze, to musisz mieć kartę rowerową. Jeżeli będziesz wykonywał którąś z tych czynności w stanie wskazującym, to istnieje ryzyko, że zdejmie cię władza. Jednak jeżeli chcesz się rozmnożyć, to możesz zrobić to bez żadnych uprawnień i całkowicie po pijanemu. Potem zaś wolno ci spędzić ze dwie dekady na odkrywaniu tego, że nie masz pojęcia jak działa dziecko, w tym akurat żadna władza nie będzie ci przeszkadzała (za to jeżeli zechcesz zapalić jointa, to będą na posterunku). Sami dzieci nie posiadamy i nie czujemy się ekspertami od istot bardziej skomplikowanych od kota, ale to co czasem widzimy i słyszymy... Pięciolatkowie żrący batona przed lekcją i drugiego po, oba podane przez kochającą babcię, która w temacie diety zatrzymała się na czasach Dostojewskiego. Zapijane to wszystko sokiem z tablicy Mendelejewa. Ale to i tak luz, bo są też dzieci, które już na etapie ósmego roku życia mają ciężką nerwicę. Widujemy wszystkie możliwe odmiany ADHD. Psychologowie i psychiatrzy zarobią fortuny na tym pokoleniu. Nie uczymy nędzarzy z okolic Kaługi, tylko dzieci dość majętnych ludzi z Moskwy. Nierzadko mamy myśli, że w Kałudze jest lepiej, bo korelacja między zasobnością a poziomem cywilizacyjnym we współczesnym świecie zachodzi nader rzadko, a w Rosji chyba w ogóle. Niestety, powiedzieć niczego nam nie wolno, więc tylko oddychamy głębiej i idziemy na kolejne lekcje, hodując gdzieś tam w sobie nadzieję, że będzie to taka z tych 'wow'.