Pod koniec moich przygód z dzielnicą tak bogatych, że się boga nie boją, dostałem kolejną wiadomość od matki Nastii. Jej dawny kolega potrzebował krótkiej pomocy w przygotowaniu do rozmowy kwalifikacyjnej. Nie chciało mi się tego brać, więc dałem warunki solidnie wolnorynkowe i myślałem, że chłop za nic tego nie łyknie - ja bym nie łyknął i znajomym też nie polecił. Oczywiście myliłem się i już w kilka dni później mogłem rozpocząć odyseję Lew Salonowy – Lew bo tak mój uczeń miał na imię. Salonowy, bo spotkania odbywały się w naszym salonie. Z czasem oznaczenie kodowe ewoluowało do 'Animalny Element Salonowy'.
Po pierwszych kilkunastu minutach wiedziałem, że mam do czynienia z kimś wyjątkowym – słownictwo wchodzące w C1, gramatyka na słabym A2. Lew był w stanie mówić o wszystkim, tylko nie istniały dla niego jakiekolwiek czasy, wszystkie przeszłe formy czasowników były regularne, przyimki omijał albo kopiował z rosyjskiego, a zaimki nie miały znaczenia - I, me, mine toż jeden pies. Był inżynierem i chciał podciągnąć angielski, bo zgodnie z tym, co mówiła matka Nastii, miał mieć rozmowę o pracę w dużej, międzynarodowej firmie. Jego zadaniem było chwycenie kontraktu na kilkanaście miesięcy, wybudowanie w tym czasie dość wysublimowanej hali targowej i skasowanie za to ogromnej Kopiejki. Mówił mi, że tak to w jego branży działa i że po takim kontrakcie może mieć spokojnie urlop przez kilkanaście miesięcy. Przy tym o jaką pensję aplikował, mógł z miesiąca pracy byczyć się kolejne cztery, a oszczędnie to i z sześć.
Naszą przygodę rozpocząłem od przerobienia pytań z rozmów kwalifikacyjnych, tego całego nonsensu 'co pan przyniesie naszej firmie?', 'gdyby pan miał być flamingiem, to jakiego koloru?', 'gdzie się pan widzi za pięć lat?', 'jaka jest pana największa słabość?' i w ten deseń. Lew był zafascynowany, bo znał te pytania, ale nigdy nie myślał jak z nimi walczyć. Ja niestety już parę razy na nie odpowiadałem, więc trochę pomysłów miałem. Spędziliśmy kilka lekcji zajmując się całym tym durnym cyrkiem. Potem przeszukałem zasoby internetu i znalazłem pytania, który potencjalny pracodawca zadawał podczas rozmów kwalifikacyjnych. Akurat na inżyniera budownictwa wiele nie było, ale jeżeli na każde inne stanowisko pytają, co pacjent wie o filozofii firmy, to można spokojnie założyć, że i jego o to zahaczą.
Po tygodniu Lew był zachwycony, a i ja nie mogłem narzekać. Spotykaliśmy się dość często i jego lekcje przynosiły mi drugą pensję. Pod względem przygotowania były dość łatwe, a przeprowadzanie ich banalne. Gdy już zajechałem temat rozmowy kwalifikacyjnej, przeszliśmy do tego jak napisać CV, gdyby kiedyś jeszcze gdzieś je wysyłał. Wyjaśniałem, że są różne kultury pisania CV i ta rosyjska jest nawet pocieszna, ale nie polecałbym wysyłania informacji o tym, że nie jest się w szponach alkoholizmu ani narkomanii do pracodawców z innych krajów - swołocze, nie zrozumieją. Jest jedna fajna rzecz w rosyjskiej kulturze pracy: aplikując podaje się ile by się chciało zarabiać. W ten sposób można sobie oszczędzić rozmów z pracodawcami, którzy nie są w zasięgu naszych oczekiwań.
Po półtora tygodnia mieliśmy wyrąbane na blachę najbardziej prawdopodobne pytania z rozmowy kwalifikacyjnej i CV skrócone z siedmiu stron do czterech. To była rozmowa z cyklu Wschód spotyka Bliższy Wschód, w stylu 'Nie, to naprawdę nie jest ważne, że w 1986 roku jeździłeś pół roku na ciężarówce w zakładach ZIŁ! Nic sprzed 1991 nie jest ważne, bo nie da się tego zweryfikować, to było ponad ćwierć wieku temu, a poza tym nie aplikujesz tam na mycie podjazdów, tylko na szefa budowy! Skończenie technikum w 1995 jest ważnym osiągnięciem, ale jak potem zrobiłeś uniwersytet, to chyba nie musisz tego pisać, nikt tam nie będzie czytał sześciu stron twoich wesołych przygód!'.
Gdy skończyliśmy tematy pracownicze, przeszliśmy do kaźni, czyli gramatyki. Samo słowo 'gramatyka' sprawia, że ludzie wymiotują i mdleją, ale jak uczyłem parę osób w paru miejscach, to jeszcze nie widziałem, żeby komuś się szałowo poprawił język bez znajomości tejże. Można to opakować w piosenki, gry i kolorowanki, ale nie ma bata, w pewnym momencie patrzy się na ten goły przepis na jakiś Past Perfect i się go pojmuje lub nie. Tu zaczęły się schody - mój uczeń przyjmował do wiadomości, że w angielskim istnieją jakieś inne czasy niż teraźniejszy, ale nie bardzo chciał ich używać. Mimo, że nie pracował, to zadań domowych nie robił jakoś dokładnie i moje błagania, żeby sobie poklikał nieregularne czasowniki nie spotykały się ze zrozumieniem. Przeszła forma od come nie mogła się uwolnić od comed, get od getted i tak dalej. Sprawy nie ratowała totalna niemożność zrozumienia tego, że język wroga ma np. różne warianty na zadawanie pytań zależnie od słowa posiłkowego i podmiotu. (Po ludzku sprawy ujmując, 'Were you there?' 'Did you go there?'. Who won the match versus Did they win the match?) Szyby parowały, gdy to kładłem i ćwiczyliśmy. Po paru godzinach męki z Simple Past przeszedłem na Present Perfect i wbiłem mu go do głowy w bardzo ograniczonym zakresie. Ratowałem pierwszym warunkiem i to jakoś poszło. Zaimki mogiła, ale to i tak nic, bo przyimki to była totalna loteria. Zacząłem obserwować pewne zmęczenie materii przeciwnika, moje w sumie też - ile można siedzieć na tym samym? Po jakimś miesiącu spotkań, sprawa uległa zawieszeniu i ostatecznie umarła. Pod koniec odbierałem sugestie, że może dałoby się taniej, ale pozostawałem na nie głuchy - bezczelnie sobie pomyślałem, że za mniej to mi się nie chce. Finansowo sprawa wyszła mi cudownie, jedynym problemem było to, że moje ilości czasu wolnego bardzo się skurczyły. Jednak zyskałem na tym w nieco inny sposób: dzięki opowieściom Lwa.
Lew naprawdę był kierowcą w zakładach ZIŁ w 1986 roku. Pochodził z rodziny o tradycjach socjalistycznych i dość późno zrobił mało prestiżowe studia. Miał za to tony doświadczenia życiowego, głównie z placów budowy, od poziomu noszącego cegły do osoby zarządzającej tym wszystkim. Wyjaśnił mi, że ludzi takich jak on zatrudnia się nie z powodu jakiejś gigantycznej wiedzy inżynierskiej - sam projekt hali handlowej jest prosty jak jebanie - tylko po to, żeby załatwił wszystkie zezwolenia. A one są jak Pokemony, Gotta Catch'em All! Absolutną bzdurą jest robienie tego w sposób oficjalny, strata czasu, energii, pieniędzy i nerwów. Należy zapłacić (i to bardzo solidnie) komuś takiemu jak on i nie ma sprawy, on wie dokąd iść i ile gdzie się płaci, żeby wszystko było w porządku, tak na papierze, jak i na budowie. Przy okazji gwarantuje, że nie będzie płacił więcej niż naprawdę potrzeba.
- Zaczynam widzieć pewne poważne różnice między Polską a Rosją. Nie, że u nas tak nie bywa, ale jednak, te zezwolenia na jakąś gęstość betonu lub wyjścia pożarowe, to u nas w większości wypadków trzeba naprawdę zdobyć, a potem naprawdę spełnić wymogi. No chyba, że hotel Gołębiewski...
- Wiem, wiem. To jest straszne. Czemu wy tak sobie utrudniacie życie? U nas się płaci i jest spokój.
Lew pracował w wielu miejscach w całym kraju. Pewnego dnia zahaczyliśmy o temat Ułan Ude i kasyna tamże.
- Otwieraliśmy kasyno, kolejka stała na kilka godzin przed, w momencie otwarcia się rzucili. Niektórzy siedzieli kilka dni, pili, palili, jedli, grali i przegrywali. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. A jak jedziesz samochodem i są zakręty, w których trzeba zwolnić niemal do zera, to dzieci podbiegają i próbują wsiąść do samochodu, żebrząc przy tym o jedzenie.
Ja w sumie w ogóle nie wiem czemu mówią, że w Rosji bywa jakaś poważna patologia, problemy społeczne, a nawet, że bieda.
Z innych opowieści Elementu Animalnego dowiedziałem się, że pewnego dnia kopali fundamenty i znaleźli jakieś pozostałości z czasów mniej więcej jaskiniowych. Wszystko stanęło, musieli zapłacić za kolejne zezwolenia, budynku się za nic nie dało przenieść. Serwują człowiekowi takie obrazki jak to Indiana Jones z radością odkrywa skarby kultury, a tu rosyjski inżynier z pianą na ustach pogania archeologów, żeby zabrali ten prehistoryczny śmieć, bo każdy dzień przestoju, to poważne straty finansowe. Kilka miesięcy w plecy.
Inne kilka miesięcy w plecy miał gdy podczas budowy okazało się, że ktoś coś źle wyliczył i że w miejscu gdzie mają robić stoi garaż z czasów sowieckich. Totalna ruina, żaden samochód tam nie parkował, ale należał do pary emerytów, która za nic nie chciała go sprzedać. Zanim uregulowali wszystko, to poczekali sobie kilka miesięcy. Próbowałem go delikatnie podpytać, czy gdyby zezwolenia wydawano naprawdę, czy gdyby dbano o dopełnienie wszystkich procedur, to czy być może nie wyglądałoby to nieco inaczej. Przynęty nie chwycił, ale i tak byłem pozytywnie zaskoczony, że ktoś się w ogóle przejął zaistniałą sytuacją.
Mimo pracy w branży nieco bardziej lukratywnej niż moja, Lew mieszkał w umiarkowanie prestiżowej dzielnicy na południu Moskwy. Niby chciał się przeprowadzić, ale zabierał się do tego jak pies do jeża i tak już od jakichś szesnastu lat oglądał zarzygane schody i połamane strzykawki na klatce schodowej. Miał nastoletniego syna i bał się o niego, zwłaszcza z powodu stad narkomanów w okolicy. Przeganiał ich, ale zawsze wracali, a czasem kazali mu wypierdalać i zostawić ich w spokoju.
- Nie możesz zadzwonić na policję?
- Przecież to oni sprzedają im narkotyki.
W sumie zadzwonić sobie mógł...
Po przebojach z bogatymi i ich dzieckiem, to były dla mnie bardzo relaksacyjne zajęcia. Gdy się skończyły, miałem więcej kopiejki niż się spodziewałem. Szczęśliwie już niemal nikt się do mnie nie odzywał, sam nie szukałem. Nie licząc Iry, którą uczyłem do samego końca pobytu w Moskwie, była to moja ostatnia Kopiejka. Miła, łatwa, przyjemna, ale też nieco rozczarowująca. Lew nigdy nie dotarł na rozmowę do międzynarodowej firmy, bo zadzwonił kolega, że będą rozkręcali biznes. No a skoro kolega i biznes, żadnej rozmowy kwalifikacyjnej, to o wiele lepiej. Zachęcałem, żeby jednak poszedł, że jeżeli dostanie pracę to jej po prostu nie weźmie, a jeżeli nie dostanie, to będzie miał jakieś doświadczenie z tym jak wygląda rozmowa kwalifikacyjna w firmie międzynarodowej. Nie dał się przekonać, a ja nie wiem czy praca marzeń z kolegą stała się ciałem, czy pozostała w sferze planów. A przede wszystkim, czy wyprowadził się z tej dzielnicy narkomanów.
Od początku mego pobytu w Moskwie słyszałem o tym jak zbawienni dla budżetu nauczyciela są uczniowie prywatni. To prawda, zarobiłem w ten sposób bardzo dużo. Ludzie mówiący o tym jak bardzo nauczyciele mają fajnie, bo sobie mogą dorobić zdają się nie widzieć jednego: jak wiele czasu to zajmuje. Jak bardzo trudno jest zgrać kilka różnych, całkowicie niezależnych porządków i planów zajęć. Już nie wspomnę o przygotowywaniu lekcji i materiałów, reagowaniu na potrzeby uczniów i utrzymywaniu ich zainteresowania, które potrafi umierać bez ostrzeżenia. Jednak wszystkie te trudności bledną w obliczu jednego, a raczej jednej: Kopiejki. Kult Haroszej Kopiejki na terenach rosyjskich ma pewne tradycje. Wpisanie się w niego było niczym lot Aerofłotem lub stosunek z tygrysem amurskim - trochu śmiszne, trochu straszne.
Nie częstuj nikogo, lepiej rób tak, żeby ciebie częstowali, a przede wszystkim chowaj i ciułaj kopiejki, to najpewniejsza rzecz na świecie. Kolega albo przyjaciel oszuka cię i w biedzie pierwszy cię wyda, a kopiejka nie wyda, w jakiejkolwiek byś się biedzie znalazł. Wszystko zrobisz i wszystko możesz pokonać na świecie kopiejką.
Mikołaj Gogol 'Martwe Dusze'
Po pierwszych kilkunastu minutach wiedziałem, że mam do czynienia z kimś wyjątkowym – słownictwo wchodzące w C1, gramatyka na słabym A2. Lew był w stanie mówić o wszystkim, tylko nie istniały dla niego jakiekolwiek czasy, wszystkie przeszłe formy czasowników były regularne, przyimki omijał albo kopiował z rosyjskiego, a zaimki nie miały znaczenia - I, me, mine toż jeden pies. Był inżynierem i chciał podciągnąć angielski, bo zgodnie z tym, co mówiła matka Nastii, miał mieć rozmowę o pracę w dużej, międzynarodowej firmie. Jego zadaniem było chwycenie kontraktu na kilkanaście miesięcy, wybudowanie w tym czasie dość wysublimowanej hali targowej i skasowanie za to ogromnej Kopiejki. Mówił mi, że tak to w jego branży działa i że po takim kontrakcie może mieć spokojnie urlop przez kilkanaście miesięcy. Przy tym o jaką pensję aplikował, mógł z miesiąca pracy byczyć się kolejne cztery, a oszczędnie to i z sześć.
Naszą przygodę rozpocząłem od przerobienia pytań z rozmów kwalifikacyjnych, tego całego nonsensu 'co pan przyniesie naszej firmie?', 'gdyby pan miał być flamingiem, to jakiego koloru?', 'gdzie się pan widzi za pięć lat?', 'jaka jest pana największa słabość?' i w ten deseń. Lew był zafascynowany, bo znał te pytania, ale nigdy nie myślał jak z nimi walczyć. Ja niestety już parę razy na nie odpowiadałem, więc trochę pomysłów miałem. Spędziliśmy kilka lekcji zajmując się całym tym durnym cyrkiem. Potem przeszukałem zasoby internetu i znalazłem pytania, który potencjalny pracodawca zadawał podczas rozmów kwalifikacyjnych. Akurat na inżyniera budownictwa wiele nie było, ale jeżeli na każde inne stanowisko pytają, co pacjent wie o filozofii firmy, to można spokojnie założyć, że i jego o to zahaczą.
Po tygodniu Lew był zachwycony, a i ja nie mogłem narzekać. Spotykaliśmy się dość często i jego lekcje przynosiły mi drugą pensję. Pod względem przygotowania były dość łatwe, a przeprowadzanie ich banalne. Gdy już zajechałem temat rozmowy kwalifikacyjnej, przeszliśmy do tego jak napisać CV, gdyby kiedyś jeszcze gdzieś je wysyłał. Wyjaśniałem, że są różne kultury pisania CV i ta rosyjska jest nawet pocieszna, ale nie polecałbym wysyłania informacji o tym, że nie jest się w szponach alkoholizmu ani narkomanii do pracodawców z innych krajów - swołocze, nie zrozumieją. Jest jedna fajna rzecz w rosyjskiej kulturze pracy: aplikując podaje się ile by się chciało zarabiać. W ten sposób można sobie oszczędzić rozmów z pracodawcami, którzy nie są w zasięgu naszych oczekiwań.
Po półtora tygodnia mieliśmy wyrąbane na blachę najbardziej prawdopodobne pytania z rozmowy kwalifikacyjnej i CV skrócone z siedmiu stron do czterech. To była rozmowa z cyklu Wschód spotyka Bliższy Wschód, w stylu 'Nie, to naprawdę nie jest ważne, że w 1986 roku jeździłeś pół roku na ciężarówce w zakładach ZIŁ! Nic sprzed 1991 nie jest ważne, bo nie da się tego zweryfikować, to było ponad ćwierć wieku temu, a poza tym nie aplikujesz tam na mycie podjazdów, tylko na szefa budowy! Skończenie technikum w 1995 jest ważnym osiągnięciem, ale jak potem zrobiłeś uniwersytet, to chyba nie musisz tego pisać, nikt tam nie będzie czytał sześciu stron twoich wesołych przygód!'.
Gdy skończyliśmy tematy pracownicze, przeszliśmy do kaźni, czyli gramatyki. Samo słowo 'gramatyka' sprawia, że ludzie wymiotują i mdleją, ale jak uczyłem parę osób w paru miejscach, to jeszcze nie widziałem, żeby komuś się szałowo poprawił język bez znajomości tejże. Można to opakować w piosenki, gry i kolorowanki, ale nie ma bata, w pewnym momencie patrzy się na ten goły przepis na jakiś Past Perfect i się go pojmuje lub nie. Tu zaczęły się schody - mój uczeń przyjmował do wiadomości, że w angielskim istnieją jakieś inne czasy niż teraźniejszy, ale nie bardzo chciał ich używać. Mimo, że nie pracował, to zadań domowych nie robił jakoś dokładnie i moje błagania, żeby sobie poklikał nieregularne czasowniki nie spotykały się ze zrozumieniem. Przeszła forma od come nie mogła się uwolnić od comed, get od getted i tak dalej. Sprawy nie ratowała totalna niemożność zrozumienia tego, że język wroga ma np. różne warianty na zadawanie pytań zależnie od słowa posiłkowego i podmiotu. (Po ludzku sprawy ujmując, 'Were you there?' 'Did you go there?'. Who won the match versus Did they win the match?) Szyby parowały, gdy to kładłem i ćwiczyliśmy. Po paru godzinach męki z Simple Past przeszedłem na Present Perfect i wbiłem mu go do głowy w bardzo ograniczonym zakresie. Ratowałem pierwszym warunkiem i to jakoś poszło. Zaimki mogiła, ale to i tak nic, bo przyimki to była totalna loteria. Zacząłem obserwować pewne zmęczenie materii przeciwnika, moje w sumie też - ile można siedzieć na tym samym? Po jakimś miesiącu spotkań, sprawa uległa zawieszeniu i ostatecznie umarła. Pod koniec odbierałem sugestie, że może dałoby się taniej, ale pozostawałem na nie głuchy - bezczelnie sobie pomyślałem, że za mniej to mi się nie chce. Finansowo sprawa wyszła mi cudownie, jedynym problemem było to, że moje ilości czasu wolnego bardzo się skurczyły. Jednak zyskałem na tym w nieco inny sposób: dzięki opowieściom Lwa.
Lew naprawdę był kierowcą w zakładach ZIŁ w 1986 roku. Pochodził z rodziny o tradycjach socjalistycznych i dość późno zrobił mało prestiżowe studia. Miał za to tony doświadczenia życiowego, głównie z placów budowy, od poziomu noszącego cegły do osoby zarządzającej tym wszystkim. Wyjaśnił mi, że ludzi takich jak on zatrudnia się nie z powodu jakiejś gigantycznej wiedzy inżynierskiej - sam projekt hali handlowej jest prosty jak jebanie - tylko po to, żeby załatwił wszystkie zezwolenia. A one są jak Pokemony, Gotta Catch'em All! Absolutną bzdurą jest robienie tego w sposób oficjalny, strata czasu, energii, pieniędzy i nerwów. Należy zapłacić (i to bardzo solidnie) komuś takiemu jak on i nie ma sprawy, on wie dokąd iść i ile gdzie się płaci, żeby wszystko było w porządku, tak na papierze, jak i na budowie. Przy okazji gwarantuje, że nie będzie płacił więcej niż naprawdę potrzeba.
- Zaczynam widzieć pewne poważne różnice między Polską a Rosją. Nie, że u nas tak nie bywa, ale jednak, te zezwolenia na jakąś gęstość betonu lub wyjścia pożarowe, to u nas w większości wypadków trzeba naprawdę zdobyć, a potem naprawdę spełnić wymogi. No chyba, że hotel Gołębiewski...
- Wiem, wiem. To jest straszne. Czemu wy tak sobie utrudniacie życie? U nas się płaci i jest spokój.
Lew pracował w wielu miejscach w całym kraju. Pewnego dnia zahaczyliśmy o temat Ułan Ude i kasyna tamże.
- Otwieraliśmy kasyno, kolejka stała na kilka godzin przed, w momencie otwarcia się rzucili. Niektórzy siedzieli kilka dni, pili, palili, jedli, grali i przegrywali. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. A jak jedziesz samochodem i są zakręty, w których trzeba zwolnić niemal do zera, to dzieci podbiegają i próbują wsiąść do samochodu, żebrząc przy tym o jedzenie.
Ja w sumie w ogóle nie wiem czemu mówią, że w Rosji bywa jakaś poważna patologia, problemy społeczne, a nawet, że bieda.
Z innych opowieści Elementu Animalnego dowiedziałem się, że pewnego dnia kopali fundamenty i znaleźli jakieś pozostałości z czasów mniej więcej jaskiniowych. Wszystko stanęło, musieli zapłacić za kolejne zezwolenia, budynku się za nic nie dało przenieść. Serwują człowiekowi takie obrazki jak to Indiana Jones z radością odkrywa skarby kultury, a tu rosyjski inżynier z pianą na ustach pogania archeologów, żeby zabrali ten prehistoryczny śmieć, bo każdy dzień przestoju, to poważne straty finansowe. Kilka miesięcy w plecy.
Inne kilka miesięcy w plecy miał gdy podczas budowy okazało się, że ktoś coś źle wyliczył i że w miejscu gdzie mają robić stoi garaż z czasów sowieckich. Totalna ruina, żaden samochód tam nie parkował, ale należał do pary emerytów, która za nic nie chciała go sprzedać. Zanim uregulowali wszystko, to poczekali sobie kilka miesięcy. Próbowałem go delikatnie podpytać, czy gdyby zezwolenia wydawano naprawdę, czy gdyby dbano o dopełnienie wszystkich procedur, to czy być może nie wyglądałoby to nieco inaczej. Przynęty nie chwycił, ale i tak byłem pozytywnie zaskoczony, że ktoś się w ogóle przejął zaistniałą sytuacją.
Mimo pracy w branży nieco bardziej lukratywnej niż moja, Lew mieszkał w umiarkowanie prestiżowej dzielnicy na południu Moskwy. Niby chciał się przeprowadzić, ale zabierał się do tego jak pies do jeża i tak już od jakichś szesnastu lat oglądał zarzygane schody i połamane strzykawki na klatce schodowej. Miał nastoletniego syna i bał się o niego, zwłaszcza z powodu stad narkomanów w okolicy. Przeganiał ich, ale zawsze wracali, a czasem kazali mu wypierdalać i zostawić ich w spokoju.
- Nie możesz zadzwonić na policję?
- Przecież to oni sprzedają im narkotyki.
W sumie zadzwonić sobie mógł...
Po przebojach z bogatymi i ich dzieckiem, to były dla mnie bardzo relaksacyjne zajęcia. Gdy się skończyły, miałem więcej kopiejki niż się spodziewałem. Szczęśliwie już niemal nikt się do mnie nie odzywał, sam nie szukałem. Nie licząc Iry, którą uczyłem do samego końca pobytu w Moskwie, była to moja ostatnia Kopiejka. Miła, łatwa, przyjemna, ale też nieco rozczarowująca. Lew nigdy nie dotarł na rozmowę do międzynarodowej firmy, bo zadzwonił kolega, że będą rozkręcali biznes. No a skoro kolega i biznes, żadnej rozmowy kwalifikacyjnej, to o wiele lepiej. Zachęcałem, żeby jednak poszedł, że jeżeli dostanie pracę to jej po prostu nie weźmie, a jeżeli nie dostanie, to będzie miał jakieś doświadczenie z tym jak wygląda rozmowa kwalifikacyjna w firmie międzynarodowej. Nie dał się przekonać, a ja nie wiem czy praca marzeń z kolegą stała się ciałem, czy pozostała w sferze planów. A przede wszystkim, czy wyprowadził się z tej dzielnicy narkomanów.
Od początku mego pobytu w Moskwie słyszałem o tym jak zbawienni dla budżetu nauczyciela są uczniowie prywatni. To prawda, zarobiłem w ten sposób bardzo dużo. Ludzie mówiący o tym jak bardzo nauczyciele mają fajnie, bo sobie mogą dorobić zdają się nie widzieć jednego: jak wiele czasu to zajmuje. Jak bardzo trudno jest zgrać kilka różnych, całkowicie niezależnych porządków i planów zajęć. Już nie wspomnę o przygotowywaniu lekcji i materiałów, reagowaniu na potrzeby uczniów i utrzymywaniu ich zainteresowania, które potrafi umierać bez ostrzeżenia. Jednak wszystkie te trudności bledną w obliczu jednego, a raczej jednej: Kopiejki. Kult Haroszej Kopiejki na terenach rosyjskich ma pewne tradycje. Wpisanie się w niego było niczym lot Aerofłotem lub stosunek z tygrysem amurskim - trochu śmiszne, trochu straszne.
Nie częstuj nikogo, lepiej rób tak, żeby ciebie częstowali, a przede wszystkim chowaj i ciułaj kopiejki, to najpewniejsza rzecz na świecie. Kolega albo przyjaciel oszuka cię i w biedzie pierwszy cię wyda, a kopiejka nie wyda, w jakiejkolwiek byś się biedzie znalazł. Wszystko zrobisz i wszystko możesz pokonać na świecie kopiejką.
Mikołaj Gogol 'Martwe Dusze'