Gdy w 2018 roku zaczynałem robotę w Warszawie, myślałem, że zostanę tam na lata. No cóż, dwa to już lata, ale już pod koniec 2019 byłem gotów na zakończenie tej przygody. Pięknie i wspaniale jest pracować za ojczyznę po sześć dni w tygodniu, a czasem i po ponad dziesięć godzin dziennie, jednak uznałem, że mam dosyć tego zaszczytu. Końcówkę 2019 roku żegnałem z dwoma planami w głowie:
Na początku 2020 roku rozpocząłem bardziej intensywne poszukiwania. Koncentrowałem się na Omanie – kraj wydawał mi się dość ciekawy do życia, przynajmniej na rok, a może dwa, do tego wynagrodzenia w tamtej części świata odbiegają od nadwiślańskich, z tendencją we wiadomą stronę. Recenzje pośród innych nauczycieli kraj też miał pozytywne, przynajmniej na tyle, żeby rozważyć go do życia. Powoli więc aplikowałem sobie na różne gigi w Maskacie (bo doniesienia zgodnie mówiły, że stolica nadaje się do życia, inne miasta już niekoniecznie) i czekałem, co też dobrego życie przyniesie.
Uogólniając, w mej cudownej branży zwyczajowo roboty zaczyna szukać się w kwietniu, żeby do końca czerwca coś ogarnąć – przeważająca większość krajów ma start we wrześniu. Idealnie więc kończymy jeden gig w czerwcu-lipcu, jedziemy na wakacje i mentalnie przygotowujemy się na nową robotę. Rok 2020 okazał się jednak być nieco odmienny od poprzednich. Niektórzy mówią, że może to mieć związek z takim mało znanym wydarzeniem, jakim była pandemia koronawirusa. W okolicach kwietnia ofert było zero, za to ludzi szukających pracy przybywało dość szybko. Nie wszyscy zostali od razu zwolnieni, niektórzy mieli przyjemność dowiedzenia się, że ich wynagrodzenia będą teraz niższe i jak im się nie podoba, to mogą wypierdalać. Ponieważ kierunek ww. czynności pozostawał owiany mgłą tajemnicy, to nauczyciele zazwyczaj zostawali. Szkoły letnie zostały w większości odwołane, więc dodatkowe źródło dochodu dla wielu przepadło. Sam byłem w o tyle komfortowej sytuacji, że miałem stabilny przychód comiesięczny. Ciągle jednak przeglądałem ogłoszenia branżowe, wysyłałem się do wielu miejsc i nic z tego nie wynikało. Podobnie czyniło kilkadziesiąt znanych mi osób. Realia zdalnego nauczania sprawiły, że w okolicach lipca rozważałem zostanie pracownikiem fizycznym, bo uczenie siedmiolatków online to losy gorsze od śmierci. Z moich różnych wysyłek CV wynikało nic. Podobnie mówili ludzie z branży. Słyszałem, że nawet średnie ogłoszenia zbierały ponad 100, a bywało, że i 200 aplikacji. Wiele miejsc nawet nie szukając miało solidny wpływ CV – tak około 20 w tygodniu, jak powiedziała mi wtajemniczona osoba. Gdzieś w czerwcu jedna z hiszpańskich szkół zaoferowała mi sześciodniowy tydzień pracy. Uznałem, że nie jestem godzien. W sezonie letnim szkoły mogły zaoferować pracownikom, co tylko sobie umyśliły, a ci i tak by nie odmówili, bo alternatywą był burdel w Mołdawii lub budowa na Ukrainie.
- albo robię sobie jakieś pół roku-do roku przerwy i jadę podbijać Amerykę Południową;
- albo chwytam jakąś pracę, w której nie będę musiał bardzo wiele pracować, ale coś tam zarobię;
- albo celuję w jakiś kraj, który mnie interesuje.
Na początku 2020 roku rozpocząłem bardziej intensywne poszukiwania. Koncentrowałem się na Omanie – kraj wydawał mi się dość ciekawy do życia, przynajmniej na rok, a może dwa, do tego wynagrodzenia w tamtej części świata odbiegają od nadwiślańskich, z tendencją we wiadomą stronę. Recenzje pośród innych nauczycieli kraj też miał pozytywne, przynajmniej na tyle, żeby rozważyć go do życia. Powoli więc aplikowałem sobie na różne gigi w Maskacie (bo doniesienia zgodnie mówiły, że stolica nadaje się do życia, inne miasta już niekoniecznie) i czekałem, co też dobrego życie przyniesie.
Uogólniając, w mej cudownej branży zwyczajowo roboty zaczyna szukać się w kwietniu, żeby do końca czerwca coś ogarnąć – przeważająca większość krajów ma start we wrześniu. Idealnie więc kończymy jeden gig w czerwcu-lipcu, jedziemy na wakacje i mentalnie przygotowujemy się na nową robotę. Rok 2020 okazał się jednak być nieco odmienny od poprzednich. Niektórzy mówią, że może to mieć związek z takim mało znanym wydarzeniem, jakim była pandemia koronawirusa. W okolicach kwietnia ofert było zero, za to ludzi szukających pracy przybywało dość szybko. Nie wszyscy zostali od razu zwolnieni, niektórzy mieli przyjemność dowiedzenia się, że ich wynagrodzenia będą teraz niższe i jak im się nie podoba, to mogą wypierdalać. Ponieważ kierunek ww. czynności pozostawał owiany mgłą tajemnicy, to nauczyciele zazwyczaj zostawali. Szkoły letnie zostały w większości odwołane, więc dodatkowe źródło dochodu dla wielu przepadło. Sam byłem w o tyle komfortowej sytuacji, że miałem stabilny przychód comiesięczny. Ciągle jednak przeglądałem ogłoszenia branżowe, wysyłałem się do wielu miejsc i nic z tego nie wynikało. Podobnie czyniło kilkadziesiąt znanych mi osób. Realia zdalnego nauczania sprawiły, że w okolicach lipca rozważałem zostanie pracownikiem fizycznym, bo uczenie siedmiolatków online to losy gorsze od śmierci. Z moich różnych wysyłek CV wynikało nic. Podobnie mówili ludzie z branży. Słyszałem, że nawet średnie ogłoszenia zbierały ponad 100, a bywało, że i 200 aplikacji. Wiele miejsc nawet nie szukając miało solidny wpływ CV – tak około 20 w tygodniu, jak powiedziała mi wtajemniczona osoba. Gdzieś w czerwcu jedna z hiszpańskich szkół zaoferowała mi sześciodniowy tydzień pracy. Uznałem, że nie jestem godzien. W sezonie letnim szkoły mogły zaoferować pracownikom, co tylko sobie umyśliły, a ci i tak by nie odmówili, bo alternatywą był burdel w Mołdawii lub budowa na Ukrainie.
Gdzieś jakoś na początku sierpnia wysłałem się do Włoch. Jak jakieś 200 razy wcześniej nie chwyciło, to tu otrzymałem odpowiedź w ciągu nastu minut. Czy możemy pogadać? Tak, jasne. Dzień i rozmowa. Pytania standard, ale atmosfera rozmowy fantastyczna. Jak wyszedłem, to powiedziałem Aligatorowi, że roboty pewnie z tego nie będzie, ale nigdy jeszcze się tyle nie pośmiałem na rozmowie kwalifikacyjnej. Dwa dni później miałem drugą, tym razem z właścicielką szkoły. Tu się solidnie zdziwiłem, bo nie jest standardem pytać:
Pojechałem na urlop nie mając wielkich nadziei na więcej kontaktów z krajem Berlusconiego, chyba, że się do nich wybiorę na wakacje. Decyzję szkoły miałem otrzymać w ciągu dwóch tygodni.
Po tym czasie otrzymałem maila, że nie wiedzą i czy mogę poczekać. Odpisałem, że jasne. Dwa dni później to samo. Po kolejnych dwóch dniach - znowu. Był koniec sierpnia, więc umówiliśmy się, że powiedzą mi na dniach.
Na dniach odpisali, czy mogę jeszcze poczekać. Odpisałem, że niestety nie. Razem z Aligatorem musieliśmy coś zdecydować. Nasz wybór padł na Kraków. Znaleźliśmy mieszkanie, zapłacili zadatek, poszli ze znajomymi do ulubionych miejsc w mieście i nastawiali na rok czołgania. Miałem trochę pomysłów na parę rzeczy, ale średnio ekscytowała mnie wizja robienia tego w dobie zarazy. Tak więc minęły dwa dni i otrzymałem maila, który głosił, że jeżeli chcę robotę, to moja.
Szczęście, że rezerwacja mieszkania kosztowała tylko 100 PLN. Tyle mogłem odpuścić. Szczęście, że do Włoch nie jest bardzo trudno się dostać. Szczęście, że Aligator zgodził się, żebym pojechał na początek samemu. Właściwie ilość szczęścia, którą obdarzył mnie los, jest trudna do opisania.
W ciągu pięciu dni musiałem dwa razy przejechać połowę Polski, zdobyć zaświadczenie o niekaralności i jego tłumaczenie na angielski, kupić bilety na samolot i pociąg, spakować się, pożegnać, rytualnie upić z kolegami i dotrzeć na Balice. Włochy są dość popularne, ale Reggio di Calabria nie jest. Ma lotnisko, ale we wrześniu obsługiwało ono tylko krajówkę. Najsensowniejszą opcją okazało się frunięcie do Rzymu i dojazd pociągiem do miasta docelowego. Mam takie niebywałe szczęście, że znam w Rzymie kogoś, kto mnie przygarnia, załatwia dobre wyjścia i nawet robi jeszcze potem kawę o poranku. Tak było i tym razem. 13 września wsiadłem w pociąg i pojechałem do Kalabrii.
We Włoszech zaraza traktowana jest poważniej niż w Polsce, na Słowacji i na Węgrzech. Może to mieć jakiś związek z tym, że wielu Włochów wie z pierwszej ręki, że zimową porą w Lombardii słuchać było głównie dwa dźwięki: dzwony kościelne i sygnały ambulansów. Całkowite załamanie systemu opieki zdrowotnej też im się wryło w pamięć. Dlatego po pociągu chodziła policja i pilnowała, żeby każdy miał zasłonięte lico, a wysokość mandatów potwierdzała, że nie robią sobie jaj i że tu sąd nie będzie orzekał tak jak w sprawie pani w Suwałkach. Włoskie PKP (czyli Trenitalia) jest dość wygodne, a za trasę Rzym-Reggio di Calabria zapłaciłem 50 euro – nie grosze, ale i nie skandal. Nie dawali Prince Polo, ale kibel działał, klimatyzacja działała, a w Neapolu dało się wyskoczyć zapalić na peronie. W końcu o 20:35 dotarłem do Reggio di Calabria.
Z dworca odbierała mnie właścicielka szkoły. Nawet gdy wsiedliśmy do samochodu, nie zdjęliśmy masek, chociaż jedno z nas chciało, ale drugie było przeciwko. Trwało święto lokalnej Matki Boskiej, ulice pełne były ludzi, którzy raczej się socjalizowali, a nie modlili. Gdy dojechaliśmy do mej nowej siedziby, właściciel mieszkania też był w masce. Przekazał mi klucze i pokazał szybko, gdzie kuchenka, gdzie pralka, a potem upewnił się, że odróżniam bidet od sracza i pożegnaliśmy się. Odebrałem jeszcze powitalny pakiet z jedzeniem i rozpocząłem nowy rozdział życia.
- jakimi słowami opisałaby cię twoja żona?
- co twój najlepszy przyjaciel ceni w tobie?
- co powiedziałaby o tobie twoja matka?
Pojechałem na urlop nie mając wielkich nadziei na więcej kontaktów z krajem Berlusconiego, chyba, że się do nich wybiorę na wakacje. Decyzję szkoły miałem otrzymać w ciągu dwóch tygodni.
Po tym czasie otrzymałem maila, że nie wiedzą i czy mogę poczekać. Odpisałem, że jasne. Dwa dni później to samo. Po kolejnych dwóch dniach - znowu. Był koniec sierpnia, więc umówiliśmy się, że powiedzą mi na dniach.
Na dniach odpisali, czy mogę jeszcze poczekać. Odpisałem, że niestety nie. Razem z Aligatorem musieliśmy coś zdecydować. Nasz wybór padł na Kraków. Znaleźliśmy mieszkanie, zapłacili zadatek, poszli ze znajomymi do ulubionych miejsc w mieście i nastawiali na rok czołgania. Miałem trochę pomysłów na parę rzeczy, ale średnio ekscytowała mnie wizja robienia tego w dobie zarazy. Tak więc minęły dwa dni i otrzymałem maila, który głosił, że jeżeli chcę robotę, to moja.
Szczęście, że rezerwacja mieszkania kosztowała tylko 100 PLN. Tyle mogłem odpuścić. Szczęście, że do Włoch nie jest bardzo trudno się dostać. Szczęście, że Aligator zgodził się, żebym pojechał na początek samemu. Właściwie ilość szczęścia, którą obdarzył mnie los, jest trudna do opisania.
W ciągu pięciu dni musiałem dwa razy przejechać połowę Polski, zdobyć zaświadczenie o niekaralności i jego tłumaczenie na angielski, kupić bilety na samolot i pociąg, spakować się, pożegnać, rytualnie upić z kolegami i dotrzeć na Balice. Włochy są dość popularne, ale Reggio di Calabria nie jest. Ma lotnisko, ale we wrześniu obsługiwało ono tylko krajówkę. Najsensowniejszą opcją okazało się frunięcie do Rzymu i dojazd pociągiem do miasta docelowego. Mam takie niebywałe szczęście, że znam w Rzymie kogoś, kto mnie przygarnia, załatwia dobre wyjścia i nawet robi jeszcze potem kawę o poranku. Tak było i tym razem. 13 września wsiadłem w pociąg i pojechałem do Kalabrii.
We Włoszech zaraza traktowana jest poważniej niż w Polsce, na Słowacji i na Węgrzech. Może to mieć jakiś związek z tym, że wielu Włochów wie z pierwszej ręki, że zimową porą w Lombardii słuchać było głównie dwa dźwięki: dzwony kościelne i sygnały ambulansów. Całkowite załamanie systemu opieki zdrowotnej też im się wryło w pamięć. Dlatego po pociągu chodziła policja i pilnowała, żeby każdy miał zasłonięte lico, a wysokość mandatów potwierdzała, że nie robią sobie jaj i że tu sąd nie będzie orzekał tak jak w sprawie pani w Suwałkach. Włoskie PKP (czyli Trenitalia) jest dość wygodne, a za trasę Rzym-Reggio di Calabria zapłaciłem 50 euro – nie grosze, ale i nie skandal. Nie dawali Prince Polo, ale kibel działał, klimatyzacja działała, a w Neapolu dało się wyskoczyć zapalić na peronie. W końcu o 20:35 dotarłem do Reggio di Calabria.
Z dworca odbierała mnie właścicielka szkoły. Nawet gdy wsiedliśmy do samochodu, nie zdjęliśmy masek, chociaż jedno z nas chciało, ale drugie było przeciwko. Trwało święto lokalnej Matki Boskiej, ulice pełne były ludzi, którzy raczej się socjalizowali, a nie modlili. Gdy dojechaliśmy do mej nowej siedziby, właściciel mieszkania też był w masce. Przekazał mi klucze i pokazał szybko, gdzie kuchenka, gdzie pralka, a potem upewnił się, że odróżniam bidet od sracza i pożegnaliśmy się. Odebrałem jeszcze powitalny pakiet z jedzeniem i rozpocząłem nowy rozdział życia.
Ku memu zaskoczeniu, mieszkanie było o wiele większe niż na zdjęciach. Było też całkiem ładnie wyposażone. Spodziewałem się ciosu między oczy, a przynajmniej między łopatki, a tu nie. Specyficzny zapach sugerował, że właściciel nie kłamał mówiąc, że ozonował dwa razy – cokolwiek to znaczy i jaki też ma wpływ na zarazę.
Wyszedłem na wielki taras, zapaliłem sobie i popatrzyłem na zarys Sycylii. Jakby nie było, to najlepszy widok jaki miałem w życiu – pomyślałem i poszedłem w miasto.
Wyszedłem na wielki taras, zapaliłem sobie i popatrzyłem na zarys Sycylii. Jakby nie było, to najlepszy widok jaki miałem w życiu – pomyślałem i poszedłem w miasto.
Dochodziła 22, a suma doświadczeń życiowych jest taka, że we Włoszech nie ma sklepów całodobowych. Może to być związane z tym, że panuje tu dziki socjalizm i za pracę w niedzielę wieczorem trzeba zapłacić nieco więcej niż żeby się opłacało trzymać pracownika, który utargu zrobi dwa Harnasie i paczkę Chesterfieldów. Pochodziłem więc po mieście i stwierdziłem, że jest znacznie mniej koszmarne niż mówili mi podczas rozmowy kwalifikacyjnej. Potem stwierdziłem, że się zgubiłem, aż w końcu się znalazłem. Mimo godzin wieczornych panował upał – przynajmniej na mojej skali, bo na lokalnej, to panie przywdziewały sweterki.
Dobrze, to więc jest dom na następne dziesięć miesięcy – stwierdziłem po przejściu przez prysznic i położeniu się w bardzo nie proletariackim wyrze.
Dobrze, to więc jest dom na następne dziesięć miesięcy – stwierdziłem po przejściu przez prysznic i położeniu się w bardzo nie proletariackim wyrze.