Praca na styku współpracy sektora prywatnego (szkoła językowa zorientowana na zysk) z państwowym (szkoła publiczna zainteresowana niczym) owocował wieloma cudami. Największym z nich były zapewne sumy euro pojawiające się na koncie mojego kierownika. Bardzo bym się nie zdziwił, gdyby okazało się, że i szkoła publiczna coś sobie ugrywała na tej współpracy. N wiem jak kontrakty były podpisywane od strony technicznej, a gdy o to spytałem, to dowiedziałem się, że to bardzo niegrzeczne pytanie. Prawdopodobnie tak, że szkoła publiczna dostaje któregoś z nauczycieli na własność i może go zastrzelić jeżeli najdzie ją taki nastrój, tylko potem będą musieli zapłacić za spopielenie zwłok zaprzyjaźnionemu krematorium.
Na papierze mój pierwszy kurs nie wyglądał źle: kurs przygotowawczy do egzaminu KEY uczony w oparciu o podręcznik Compact. Zazwyczaj takie gigi są do przeżycia – masz do 12 uczniów na tym samym poziomie, wszyscy chcą zdać egzamin. Chyba, że to kalabryjska szkoła publiczna. Wtedy masz do czynienia z grupą ponad 20 uczniów: niektórzy już dawno są poza poziomem egzaminu na A2, niektórzy w okolicach zagadnienia, a inni lata świetlne od tematu. Z jakichś pięciu godzin języka tygodniowo, dwie mieli ze mną, trzy z włoską nauczycielką.
Uczenie z drugą osobą może być bardzo ciekawym i rozwijającym doświadczeniem. Niestety, zazwyczaj nie jest. Uczyłem w szkołach publicznych i niezależnie od kraju, doświadczenie było dość podobne: za duże klasy, kiepska infrastruktura, taka sobie atmosfera z lokalnymi nauczycielami, którzy czasem prezentowali pod względem manier poziom człowieka jaskiniowego i kompetencje, które przerażały w połączeniu z lenistwem wynikającym z braku nadziei na cokolwiek przyjemnego w życiu. W Kalabrii było właśnie tak: klasa 22 osób (na początku lista uczniów nie pokrywała się nawet z rzeczywistością) oraz w miarę sympatyczna nauczycielka lokalna, która jednak nie przepadała za pracą. Jeżeli robi się uczenie na dwóch nauczycieli, to wypada, żeby sobie usiedli wspólnie i ustalili, kto robi co, kiedy, dlaczego. Pisze się plan na semestr, a potem co jakiś czas do niego wraca i w razie potrzeby zmienia. W kontekście tego, że nasze lekcje przechodziły z online do offline kilka razy, to wypadałoby uwzględnić i takie niuanse ówczesnej sytuacji. Niestety, to wszystko wymaga czasu i organizacji. Szkoła nie wlicza takich imprez nauczycielom do godzin pracy, więc jeżeli nie trafi się dwójka chorych psychicznie pasjonatów, to spotkania takie nie będą miały nigdy miejsca. Po paru tygodniach zaczęło wyglądać to tak, że na lekcje w klasie ich nauczycielka przychodziła spóźniona 10-20, a czasem i 40 minut. Zazwyczaj siadała i dłubała w telefonie, czasem rzucając niemiły komentarz. Jej poziom znajomości języka angielskiego to takie późne B1-wczesne B2. Pracowałem z gorszymi ludźmi, pracowałem z lepszymi.
Przychodziłem więc, robiłem swój kurs, a ona czasem się denerwowała, bo nie zawsze był kompatybilny z jej. W sumie było mi głupio, bo miałem poczucie, że wpierdalam się między wódkę a zakąskę. To ona była ich główną nauczycielką, a nie ja. Uczniowie mnie lubili, ale trudno powiedzieć, że jest dla mnie dziką radością uczenie w takich warunkach. Ogarniałem to, ale z powodu dystansu społecznego i rozmiaru grup, nie przypominało to porządnego kursu. Gdy trafialiśmy online, to działało nieco lepiej, ale połowa mojej roboty to było ustalanie dlaczego komuś nie działa kamera, a komuś rwie i czy mogę powtórzyć, bo ktoś nie słyszał. Po prostu, zajęcia się odbywały, wspólnie z nauczycielką lokalną wypełnialiśmy dziennik. Pozwoliłem sobie na nieco cierpką uwagę, gdy zobaczyłem, że jestem wpisany jako professore di madrelingua, że nie powinienem się podpisywać, bo mam złe madrelingua. Standard branżowy, na każdym kroku przypomną ci, że jesteś złej narodowości.
Przychodziłem więc, robiłem swój kurs, a ona czasem się denerwowała, bo nie zawsze był kompatybilny z jej. W sumie było mi głupio, bo miałem poczucie, że wpierdalam się między wódkę a zakąskę. To ona była ich główną nauczycielką, a nie ja. Uczniowie mnie lubili, ale trudno powiedzieć, że jest dla mnie dziką radością uczenie w takich warunkach. Ogarniałem to, ale z powodu dystansu społecznego i rozmiaru grup, nie przypominało to porządnego kursu. Gdy trafialiśmy online, to działało nieco lepiej, ale połowa mojej roboty to było ustalanie dlaczego komuś nie działa kamera, a komuś rwie i czy mogę powtórzyć, bo ktoś nie słyszał. Po prostu, zajęcia się odbywały, wspólnie z nauczycielką lokalną wypełnialiśmy dziennik. Pozwoliłem sobie na nieco cierpką uwagę, gdy zobaczyłem, że jestem wpisany jako professore di madrelingua, że nie powinienem się podpisywać, bo mam złe madrelingua. Standard branżowy, na każdym kroku przypomną ci, że jesteś złej narodowości.
Nieco na marginesie, włoskie szkoły dostają obłędne pieniądze z UE – ta, w której pracowałem, miała na wejściu tablicę, że 350 milionów euro. Kupują za to dużo sprzętu, którego nikt potem nie umie używać. Tablice interaktywne za jakieś 4000 euro są w niemal każdej sali, ale nierzadko pozostają niepodpięte do komputerów i klawiatur. Internet czasem nie działa i nikomu nie spieszy się, żeby go naprawić. Trudno wyobrazić sobie takie marnotrawstwo zasobów i pieniędzy w sektorze prywatnym, gdzie szkoły oglądają pod światło wydatki na papier i toner.
Miałem dwie w chuj upokarzające sytuacje z ramienia mojej kalabryjskiej koleżanki. Już pod koniec mego pobytu w szkole chciałem być miły:
- Oni są bardzo dobrzy z gramatyki jak na A2 – mówię, bo coś chcę powiedzieć.
- Their very better teacher taught them that – odpowiada ona, bo chce ze mnie zrobić pośmiewisko.
Szczęśliwie, uczniowie nie zrozumieli. Gdybym miał jakąkolwiek wiarę w kierownictwo, to złożyłbym komentarz, że sobie nie życzę takich tekstów. Ponieważ jednak panowała atmosfera terroru szczęściem, to tylko się strasznie wkurwiłem w środku siebie. Działało to o tyle, że kilka tygodni wcześniej ona napisała o mnie, że jestem świetny, ja napisałem w swojej ankiecie, że ona jest świetna i wszyscy byli zadowoleni. Zapewne myślała, że jestem nieudolny, bo cechowała ją pasja do gramatyki i chyba widziała niską wartość w moich pomysłach w stylu „zaprojektuj idealny mundurek szkolny” zamiast robienia litanii przymiotników. Projekt jednak przypadł jej do gustu po tym, gdy jedna z uczennic dostała za niego nagrodę „Pracy Tygodnia” i szkoła powiesiła skan jej pracy na swoim FB. Wtedy na chwilę zostałem fajny, a informacja o tym poszła do pani dyrektor. Miło, ale ja tak nie lubię pracować.
Kolejna lekcja. Zadanie domowe brzmiało: jeżeli masz ochotę napisać opowiadanie dla mnie, to je napisz. Nie musisz go oddawać, wystarczy, że mi je przeczytasz. Nie ma punktów dodatnich za oddanie, nie ma ujemnych za nieoddanie. Ostatecznie cztery osoby coś oddały, kilka więcej przeczytało. Gdy przyszła spóźniona 20 minut i zobaczyła, że mam zebrane cztery wypracowania, to zaczęła się śmiać i mówić przy całej klasie, że jestem „fantastic teacher” bo dostałem cztery zadania domowe. Jakoś jej umknęło, że gdy zadałem obowiązkowy writing, to oddało go 21 z 22 osób (jedna była nieobecna, ale gwoli uczciwości, niektórzy napisali taki chłam, że jasne, że zrobili to w dwie minuty).
Kiedy indziej uczeń powiedział „I pack my very, very, very book”. No jebnął się, zdarza się. Jednak przez następne 20 minut co chwilę się z tego śmiała.
- Take your very, very, very pencil and write in your very, very, very notebook.
Było mi wstyd, że tam stoję i muszę tego bezsilnie słuchać. Klasa ryje z chłopaka, ten świeczki w oczach, a ona dopierdala jakieś kolejne very, very. Znęcanie jak trzydzieści lat temu.
Nieodłączną częścią tego kursu były ciągłe zmiany czasu zajęć. Najpierw 12:25, potem 13:25, a gdy przechodziliśmy online, to wtedy 15. Albo 13. Na moje pytanie, co też stoi na przeszkodzie, żeby lekcja online odbyła się o 12:25, tak jak była zaplanowana w klasie, odpowiedzi nie dostałem. Nie wiem, czy to szkoła publiczna co chwilę to zmieniała, czy też moi przełożeni. Wiem, że doprowadzało mnie to do wścieklizny, zwłaszcza, że zawsze było ogłaszane bardzo późno.
Ostatniego dnia ma kalabryjska współpracownica powitała mnie z przerażeniem i powiedziała do mnie „you very bad boy, you are going home”. Zapewne domyślała się, że istnieje ryzyko, że mój następca uczyni jej życie trudniejszym, bo może np. kolejny nauczyciel nie będzie ogarniał grupy, będzie zoo i zamiast siedzieć na kawce, to będzie musiała w klasie. Potem miałem ostatnią lekcję, na której uczniowie praktycznie ryczeli, że odchodzę i pytali kilkanaście razy, czy wrócę za rok. Dziewczynki wysyłały całusy, były łzy. Był to jeden z milszych akcentów jaki mi się przytrafił, ale to kwestia losowa i szczęścia: fajna grupa, która entuzjastycznie reagowała na moje mniej lub bardziej udane pomysły.
- Oni są bardzo dobrzy z gramatyki jak na A2 – mówię, bo coś chcę powiedzieć.
- Their very better teacher taught them that – odpowiada ona, bo chce ze mnie zrobić pośmiewisko.
Szczęśliwie, uczniowie nie zrozumieli. Gdybym miał jakąkolwiek wiarę w kierownictwo, to złożyłbym komentarz, że sobie nie życzę takich tekstów. Ponieważ jednak panowała atmosfera terroru szczęściem, to tylko się strasznie wkurwiłem w środku siebie. Działało to o tyle, że kilka tygodni wcześniej ona napisała o mnie, że jestem świetny, ja napisałem w swojej ankiecie, że ona jest świetna i wszyscy byli zadowoleni. Zapewne myślała, że jestem nieudolny, bo cechowała ją pasja do gramatyki i chyba widziała niską wartość w moich pomysłach w stylu „zaprojektuj idealny mundurek szkolny” zamiast robienia litanii przymiotników. Projekt jednak przypadł jej do gustu po tym, gdy jedna z uczennic dostała za niego nagrodę „Pracy Tygodnia” i szkoła powiesiła skan jej pracy na swoim FB. Wtedy na chwilę zostałem fajny, a informacja o tym poszła do pani dyrektor. Miło, ale ja tak nie lubię pracować.
Kolejna lekcja. Zadanie domowe brzmiało: jeżeli masz ochotę napisać opowiadanie dla mnie, to je napisz. Nie musisz go oddawać, wystarczy, że mi je przeczytasz. Nie ma punktów dodatnich za oddanie, nie ma ujemnych za nieoddanie. Ostatecznie cztery osoby coś oddały, kilka więcej przeczytało. Gdy przyszła spóźniona 20 minut i zobaczyła, że mam zebrane cztery wypracowania, to zaczęła się śmiać i mówić przy całej klasie, że jestem „fantastic teacher” bo dostałem cztery zadania domowe. Jakoś jej umknęło, że gdy zadałem obowiązkowy writing, to oddało go 21 z 22 osób (jedna była nieobecna, ale gwoli uczciwości, niektórzy napisali taki chłam, że jasne, że zrobili to w dwie minuty).
Kiedy indziej uczeń powiedział „I pack my very, very, very book”. No jebnął się, zdarza się. Jednak przez następne 20 minut co chwilę się z tego śmiała.
- Take your very, very, very pencil and write in your very, very, very notebook.
Było mi wstyd, że tam stoję i muszę tego bezsilnie słuchać. Klasa ryje z chłopaka, ten świeczki w oczach, a ona dopierdala jakieś kolejne very, very. Znęcanie jak trzydzieści lat temu.
Nieodłączną częścią tego kursu były ciągłe zmiany czasu zajęć. Najpierw 12:25, potem 13:25, a gdy przechodziliśmy online, to wtedy 15. Albo 13. Na moje pytanie, co też stoi na przeszkodzie, żeby lekcja online odbyła się o 12:25, tak jak była zaplanowana w klasie, odpowiedzi nie dostałem. Nie wiem, czy to szkoła publiczna co chwilę to zmieniała, czy też moi przełożeni. Wiem, że doprowadzało mnie to do wścieklizny, zwłaszcza, że zawsze było ogłaszane bardzo późno.
Ostatniego dnia ma kalabryjska współpracownica powitała mnie z przerażeniem i powiedziała do mnie „you very bad boy, you are going home”. Zapewne domyślała się, że istnieje ryzyko, że mój następca uczyni jej życie trudniejszym, bo może np. kolejny nauczyciel nie będzie ogarniał grupy, będzie zoo i zamiast siedzieć na kawce, to będzie musiała w klasie. Potem miałem ostatnią lekcję, na której uczniowie praktycznie ryczeli, że odchodzę i pytali kilkanaście razy, czy wrócę za rok. Dziewczynki wysyłały całusy, były łzy. Był to jeden z milszych akcentów jaki mi się przytrafił, ale to kwestia losowa i szczęścia: fajna grupa, która entuzjastycznie reagowała na moje mniej lub bardziej udane pomysły.
Nasi managerowie nie przychodzili do pracy, bo śmiertelnie bali się koronawirusa. Szeregowi pracownicy musieli chodzić do szkół publicznych i każdego tygodnia prowadzić nauki dla ponad dwudziestu pacjentów. Nigdy, na żadnym etapie zatrudnienia ani współpracy ze szkołą w Reggio di Calabria, nie zostałem zapytany, czy zgadzam się na to, żeby chodzić do szkoły publicznej w czasach zarazy. Prawdziwe tango to był management. Nierzadko pakowaliśmy się w taki cyrk:
Kind regards, Jenot.
Po 48 godzinach odpowiedzi nie było, była późna środa, a test miałem we wczesny piątek. Dorwałem współpracownika zwanego Bazyliszkiem, który zgodził się ze mną: test wygląda jak podeptane gówno i nie wolno czegoś takiego dać uczniom. Zacząłem się denerwować i pisać więcej wiadomości. W końcu w czwartek dopadłem inną manager, która spojrzała na test i powiedziała, że jest w porządku. Z tym błogosławieństwem wydrukowałem 23 kopie testów. Niestety, każdy kolejny był gorszy. Jeszcze w pierwszych pięciu dało się coś odczytać, w kopiach 5-10 wymagało to już fantazji, a potem było bardzo źle – drukarka się przegrzewała i drukowała coraz gorzej (bo szkoły prywatne nie lubią wydawać pieniędzy na takie bzdury jak dobrej jakości drukarki, a o kolorze zapomnij). Ostatnie testy wyglądały jak podeptane gówno, które przylepiło się do butów, a potem próbowano je wyczyścić o krawężnik. Z braku innych opcji i pełen wiary w żenujące standardy szkoły publicznej rozdałem takie cuda moim uczniom. Jeszcze nie skończyli sekcji ‘name’, gdy zacząłem słyszeć szlochy, że nie mogą niczego odczytać. No i mieli rację. Po kilkunastu minutach pierdolenia im, że mogą odczytać, poddałem się, wysłuchałem spizdolu od włoskiej nauczycielki, zabrałem testy i tocząc pianę z pyska poszedłem do domu.
Napisano mi, że jak mi się nie podoba, to mogę zrobić inne skany. Jebło we mnie solidnie i napisałem, że nie córuś, ty możesz zrobić inne wydruki. Bo ja się w to jebał więcej nie będę. Wydruki w końcu dostałem, w końcu w rozsądnej rozdzielczości. W efekcie tych zabaw testowanie zajęło cztery lekcje, zmarnowałem ponad 200 stron papieru i solidnie czasu na ich zszywanie. Potem jeszcze tylko musiałem poprawić 22 testy, każdy po osiem stron, wprowadzić wyniki do systemu. Tu będzie wielka niespodzianka: zajmuje to w chuj czasu. Dlatego bywa, że trochę mniej nieprzyzwoite szkoły dają więcej pieniędzy lub czasu na kursy egzaminacyjne (powtórzę: grupy do 12 osób). W Kalabrii uznawano, że robienie egzaminu próbnego dla 22 osób to mało absorbujące wydarzenie. Lekko licząc, zajęło mi to około czterech godzin, ale i tak się cieszyłem, bo kolega miał FCE, gdzie jeden test poprawia się ze 20 minut. Jemu oczywiście też nie dawano za to żadnej taryfy ulgowej. Ideą naczelną uczenia kursów egzaminacyjnych w szkołach publicznych było zwabienie klientów (a raczej ich rodziców) do zapłacenia za egzamin i podejścia do niego we wiadomym centrum egzaminacyjnym.
- problem – mail do managementu
- czekanie
- niemożność podjęcia decyzji z racji braku informacji zwrotnej
- świecenie oczami w szkole publicznej za brak odpowiedzi
- dostawanie spizdolu za brak decyzji i informacji.
Kind regards, Jenot.
Po 48 godzinach odpowiedzi nie było, była późna środa, a test miałem we wczesny piątek. Dorwałem współpracownika zwanego Bazyliszkiem, który zgodził się ze mną: test wygląda jak podeptane gówno i nie wolno czegoś takiego dać uczniom. Zacząłem się denerwować i pisać więcej wiadomości. W końcu w czwartek dopadłem inną manager, która spojrzała na test i powiedziała, że jest w porządku. Z tym błogosławieństwem wydrukowałem 23 kopie testów. Niestety, każdy kolejny był gorszy. Jeszcze w pierwszych pięciu dało się coś odczytać, w kopiach 5-10 wymagało to już fantazji, a potem było bardzo źle – drukarka się przegrzewała i drukowała coraz gorzej (bo szkoły prywatne nie lubią wydawać pieniędzy na takie bzdury jak dobrej jakości drukarki, a o kolorze zapomnij). Ostatnie testy wyglądały jak podeptane gówno, które przylepiło się do butów, a potem próbowano je wyczyścić o krawężnik. Z braku innych opcji i pełen wiary w żenujące standardy szkoły publicznej rozdałem takie cuda moim uczniom. Jeszcze nie skończyli sekcji ‘name’, gdy zacząłem słyszeć szlochy, że nie mogą niczego odczytać. No i mieli rację. Po kilkunastu minutach pierdolenia im, że mogą odczytać, poddałem się, wysłuchałem spizdolu od włoskiej nauczycielki, zabrałem testy i tocząc pianę z pyska poszedłem do domu.
Napisano mi, że jak mi się nie podoba, to mogę zrobić inne skany. Jebło we mnie solidnie i napisałem, że nie córuś, ty możesz zrobić inne wydruki. Bo ja się w to jebał więcej nie będę. Wydruki w końcu dostałem, w końcu w rozsądnej rozdzielczości. W efekcie tych zabaw testowanie zajęło cztery lekcje, zmarnowałem ponad 200 stron papieru i solidnie czasu na ich zszywanie. Potem jeszcze tylko musiałem poprawić 22 testy, każdy po osiem stron, wprowadzić wyniki do systemu. Tu będzie wielka niespodzianka: zajmuje to w chuj czasu. Dlatego bywa, że trochę mniej nieprzyzwoite szkoły dają więcej pieniędzy lub czasu na kursy egzaminacyjne (powtórzę: grupy do 12 osób). W Kalabrii uznawano, że robienie egzaminu próbnego dla 22 osób to mało absorbujące wydarzenie. Lekko licząc, zajęło mi to około czterech godzin, ale i tak się cieszyłem, bo kolega miał FCE, gdzie jeden test poprawia się ze 20 minut. Jemu oczywiście też nie dawano za to żadnej taryfy ulgowej. Ideą naczelną uczenia kursów egzaminacyjnych w szkołach publicznych było zwabienie klientów (a raczej ich rodziców) do zapłacenia za egzamin i podejścia do niego we wiadomym centrum egzaminacyjnym.
Drugi gig, którego uczyłem w szkole publicznej, był online. Piątek wieczór. 19-20:30, kurs przygotowujący do egzaminu PET. Żadni rodzice nie posłaliby dzieci na takie coś i płacili za to. No to zanim się zaczęło, to wiedziałem, że będzie rzeźnia. Pocieszano mnie, że kurs będzie zmieniał godziny i że styczeń 19-20:30, a w lutym 10-11:30. Jak wiedziałem, że wszystko się ciągle zmienia, tak wiedziałem, że ten kurs się nie zmieni i po miesiącu napiszą mi, że sorry, bo pandemia i musisz mieć piątki z czternastolatkami do 20:30. Ku memu zaskoczeniu, pierwsze dwie lekcje poszły nieźle. Potem jednak była to walka zgodna z oczekiwaniami, czyli:
Pytanie.
Cisza.
Powtórzenie pytania.
Więcej ciszy.
"Simone, co myślisz?"
Cisza.
Ktoś mówi: "Simone poszedł do kibla."
"Dobra, Lara"
"Yes."
Super, zrobiliśmy.
Gdzieś koło piątych zajęć zadałem pytanie. Odpowiedziała cisza. Mówię:
- Proszę, niech ktoś odpowie.
Odpowiedziała najlepsza uczennica.
- To jest wszystko interesujące, jesteś bardzo miły i to są ciekawe lekcje, ale my jesteśmy tak strasznie zmęczeni, że nie mamy siły.
Co można odpowiedzieć na coś takiego? „Przepraszam was” chyba jedynie. Dorośli ludzie mają normy spędzania czasu przed komputerem, masz sobie robić przerwy co godzinę itp. Niczego takiego nie ma dla dzieci, a dopóki cyrk zwany zdalną edukacją trwa, to nikt tego nie wprowadzi, bo zabiłoby to biznesy i szkołę. Niektóre placówki edukacyjne mają kursy przygotowane do uczenia online, wtedy np. dajesz coś dzieciom do czytania w domu, a na krótkiej lekcji sprawdzasz, czy pojęli. Uczyłem tak przez chwilę w zeszłym roku, alokacja czasu była zazwyczaj 50% na naukę własną, 50% na zajęcia w grupie. Jednak rodzice tak się piłowali, że wróciliśmy do 100% online. Szkoły prywatne mogą pisać sobie jak bardzo zależy im na dobru uczniów, malować tęcze na fasadach szkół, ale żadna nie zrezygnuje z pieniędzy. Jeżeli jakieś dziecko po drodze oszaleje, to jego problem. Jeżeli niczego się nie nauczą, to nie ma znaczenia.
W ostatni piątek siedziałem i robiłem z nimi porządek przymiotników (czyli, że a beautiful old Italian cat, a nie an Italian old beautiful cat). Męczymy się, opisują mi różnych znanych ludzi, dominuje Achille Lauro, i miejsca, wygrywa Rzym. Jeszcze 10 minut. Jeszcze 8…5…2… Dziękuję, do widzenia. Jeżeli ktoś ma pytania do zadania domowego, to dawać, a jak nie, to możecie iść na zasłużony weekend.
Po tym tekście zazwyczaj miałem wszystkich z głowy w trzy sekundy. Tego dnia nikt się nie wylogowuje. Pytam, czy nie rozumieją czegoś. Jeden z czołowych zawodników pyta:
- Czy to prawda, że to była nasza ostatnia wspólna lekcja?
Kto im powiedział?
- Tak.
- Więc to bardzo smutny dzień dla nas. Dziękujemy za wszystko.
Jezu, za co wy mi dziękujecie…
- Będziecie mieli kogoś innego, też pewnie będzie fajnie.
- Wiemy, że nie tak jak z tobą.
Jeszcze ze dwie minuty mi dziękowali. Pierwszy raz w życiu tak miło zakończyłem zajęcia z ludźmi, których nigdy w życiu nie widziałem na żywo. A co do tego, że nie będzie fajnie: widziałem trochę jak uczą inni online i rzadko byłem pod wrażeniem. Komuś nie działa kamera – 10 minut babrze się w ustawieniach, a grupa siedzi i nie ma niczego do roboty. Hektary tekstu. Chujowe gry. Nauczyciela nie da się zrozumieć, bo ma złe łącze i grupa niczego nie słyszy. Musieliby mieć niesamowite szczęście, żeby ten krzyż do niesienia dostał ktoś, kto jest w stanie wykrzesać z siebie jakąkolwiek pasję w piątkowy wieczór.
Szczęśliwie, to już nie mój problem, tylko ludzi żal. Powinni pewnego dnia postawić pomnik ofiarom terroru edukacji, z naciskiem na styk sektora prywatnego z publicznym. Duża jego część należy się moim uczniom z piątkowych wieczorów.
Pytanie.
Cisza.
Powtórzenie pytania.
Więcej ciszy.
"Simone, co myślisz?"
Cisza.
Ktoś mówi: "Simone poszedł do kibla."
"Dobra, Lara"
"Yes."
Super, zrobiliśmy.
Gdzieś koło piątych zajęć zadałem pytanie. Odpowiedziała cisza. Mówię:
- Proszę, niech ktoś odpowie.
Odpowiedziała najlepsza uczennica.
- To jest wszystko interesujące, jesteś bardzo miły i to są ciekawe lekcje, ale my jesteśmy tak strasznie zmęczeni, że nie mamy siły.
Co można odpowiedzieć na coś takiego? „Przepraszam was” chyba jedynie. Dorośli ludzie mają normy spędzania czasu przed komputerem, masz sobie robić przerwy co godzinę itp. Niczego takiego nie ma dla dzieci, a dopóki cyrk zwany zdalną edukacją trwa, to nikt tego nie wprowadzi, bo zabiłoby to biznesy i szkołę. Niektóre placówki edukacyjne mają kursy przygotowane do uczenia online, wtedy np. dajesz coś dzieciom do czytania w domu, a na krótkiej lekcji sprawdzasz, czy pojęli. Uczyłem tak przez chwilę w zeszłym roku, alokacja czasu była zazwyczaj 50% na naukę własną, 50% na zajęcia w grupie. Jednak rodzice tak się piłowali, że wróciliśmy do 100% online. Szkoły prywatne mogą pisać sobie jak bardzo zależy im na dobru uczniów, malować tęcze na fasadach szkół, ale żadna nie zrezygnuje z pieniędzy. Jeżeli jakieś dziecko po drodze oszaleje, to jego problem. Jeżeli niczego się nie nauczą, to nie ma znaczenia.
W ostatni piątek siedziałem i robiłem z nimi porządek przymiotników (czyli, że a beautiful old Italian cat, a nie an Italian old beautiful cat). Męczymy się, opisują mi różnych znanych ludzi, dominuje Achille Lauro, i miejsca, wygrywa Rzym. Jeszcze 10 minut. Jeszcze 8…5…2… Dziękuję, do widzenia. Jeżeli ktoś ma pytania do zadania domowego, to dawać, a jak nie, to możecie iść na zasłużony weekend.
Po tym tekście zazwyczaj miałem wszystkich z głowy w trzy sekundy. Tego dnia nikt się nie wylogowuje. Pytam, czy nie rozumieją czegoś. Jeden z czołowych zawodników pyta:
- Czy to prawda, że to była nasza ostatnia wspólna lekcja?
Kto im powiedział?
- Tak.
- Więc to bardzo smutny dzień dla nas. Dziękujemy za wszystko.
Jezu, za co wy mi dziękujecie…
- Będziecie mieli kogoś innego, też pewnie będzie fajnie.
- Wiemy, że nie tak jak z tobą.
Jeszcze ze dwie minuty mi dziękowali. Pierwszy raz w życiu tak miło zakończyłem zajęcia z ludźmi, których nigdy w życiu nie widziałem na żywo. A co do tego, że nie będzie fajnie: widziałem trochę jak uczą inni online i rzadko byłem pod wrażeniem. Komuś nie działa kamera – 10 minut babrze się w ustawieniach, a grupa siedzi i nie ma niczego do roboty. Hektary tekstu. Chujowe gry. Nauczyciela nie da się zrozumieć, bo ma złe łącze i grupa niczego nie słyszy. Musieliby mieć niesamowite szczęście, żeby ten krzyż do niesienia dostał ktoś, kto jest w stanie wykrzesać z siebie jakąkolwiek pasję w piątkowy wieczór.
Szczęśliwie, to już nie mój problem, tylko ludzi żal. Powinni pewnego dnia postawić pomnik ofiarom terroru edukacji, z naciskiem na styk sektora prywatnego z publicznym. Duża jego część należy się moim uczniom z piątkowych wieczorów.