Uczenie online to największa zmiana, jaka dokonała się w edukacji od dekad. Od marca, z małą przerwą na wrzesień-październik, miałem tę przyjemność, więc pozwalam sobie uważać, że coś już o tym wiem. Co jakiś czas czytam różne rzeczy w mediach, z jednymi się zgadzam, z drugimi nie. Zebrałem swoje refleksje, które dotyczą uczenia angielskiego w dwóch różnych krajach i obejmują grupy wiekowe od 8 do 15 roku życia, a także dorosłych.
Początki zdalnej edukacji były całkowitym chaosem. Mało która szkoła miała doświadczenie i narzędzia do uczenia online, a sami nauczyciele w przeważającej większości za wiele o tym nie wiedzieli. Zjawisko istniało sobie na marginesie ‘normalnego’ uczenia, znałem kilka osób, które dorabiało uczeniem chińskich dzieci i japońskich dorosłych. Dla przeważającej większości z nas, sprawa była całkowicie nowa. Przed 12 marca 2020 roku nie wiedziałem nawet, że istnieje jakiś Zoom. Obecnie jest to jedno z najczęściej używanych przeze mnie słów.
Jednak w marcu 2020 siedzieliśmy grupą współpracowników, drapaliśmy się po jajach i zastanawiali, co to jest waiting room, co to jest breakout room, a co to dzielenie ekranu i dlaczego nie działa. Okazało się też, że nie wszyscy umieją w komputer na poziomie raczej podstawowym, więc musieli się ekspresowo poduczyć. Głównym narzędziem walki o edukację był właśnie Zoom, który w ciągu kilku następnych miesięcy przeszedł chyba ze sto aktualizacji. Na początku była pewna ekscytacja: praca z domu, bez dojazdów, odpada drukowanie i noszenie papierów, do tego na siedząco. Dość szybko okazało się, że minusy przysłaniają plusy. Pierwsze lekcje online się nie odbyły, bo okazało się, że nikt nie był w stanie się zalogować. Schrzaniono kombinację numerów spotkań i loginów dla uczniów. Potem zaczęło to jakoś iść, ale dość opornie. Najfajniejsze było wysyłanie uczniów do pracy w parach, a potem odkrywanie, że połowę wylogowało, więc druga połowa siedzi samotnie i woła cię, bo nie wie co czynić. Ty też nie wiesz, więc panicznie przesuwasz ich między pokojami, w trakcie tego procesu kolejnych wywala, karuzela śmiechu kręci się na całego. Miałem lekcję, w której z ośmiu osób w pewnym momencie wylogowało sześć. Przy dobrym dniu z 90 minut lekcji traciło się 20. Po jakimś czasie zacząłem uwzględniać te poślizgi w planowaniu, bo początkowo nie szło zrobić więcej niż połowy tego, co zrobiłoby się w klasie. Z dorosłymi na poziomie Upper Intermediate to jeszcze wyjaśnisz jakieś technikalia, a po paru miesiącach Zoom zaczął dobrze działać, więc przestało ludzi permanentnie wywalać i lekcje zaczęły wyglądać względnie normalnie. Jednak dopiero uczenie dzieci obnażyło horror zdalnej edukacji.
Początki zdalnej edukacji były całkowitym chaosem. Mało która szkoła miała doświadczenie i narzędzia do uczenia online, a sami nauczyciele w przeważającej większości za wiele o tym nie wiedzieli. Zjawisko istniało sobie na marginesie ‘normalnego’ uczenia, znałem kilka osób, które dorabiało uczeniem chińskich dzieci i japońskich dorosłych. Dla przeważającej większości z nas, sprawa była całkowicie nowa. Przed 12 marca 2020 roku nie wiedziałem nawet, że istnieje jakiś Zoom. Obecnie jest to jedno z najczęściej używanych przeze mnie słów.
Jednak w marcu 2020 siedzieliśmy grupą współpracowników, drapaliśmy się po jajach i zastanawiali, co to jest waiting room, co to jest breakout room, a co to dzielenie ekranu i dlaczego nie działa. Okazało się też, że nie wszyscy umieją w komputer na poziomie raczej podstawowym, więc musieli się ekspresowo poduczyć. Głównym narzędziem walki o edukację był właśnie Zoom, który w ciągu kilku następnych miesięcy przeszedł chyba ze sto aktualizacji. Na początku była pewna ekscytacja: praca z domu, bez dojazdów, odpada drukowanie i noszenie papierów, do tego na siedząco. Dość szybko okazało się, że minusy przysłaniają plusy. Pierwsze lekcje online się nie odbyły, bo okazało się, że nikt nie był w stanie się zalogować. Schrzaniono kombinację numerów spotkań i loginów dla uczniów. Potem zaczęło to jakoś iść, ale dość opornie. Najfajniejsze było wysyłanie uczniów do pracy w parach, a potem odkrywanie, że połowę wylogowało, więc druga połowa siedzi samotnie i woła cię, bo nie wie co czynić. Ty też nie wiesz, więc panicznie przesuwasz ich między pokojami, w trakcie tego procesu kolejnych wywala, karuzela śmiechu kręci się na całego. Miałem lekcję, w której z ośmiu osób w pewnym momencie wylogowało sześć. Przy dobrym dniu z 90 minut lekcji traciło się 20. Po jakimś czasie zacząłem uwzględniać te poślizgi w planowaniu, bo początkowo nie szło zrobić więcej niż połowy tego, co zrobiłoby się w klasie. Z dorosłymi na poziomie Upper Intermediate to jeszcze wyjaśnisz jakieś technikalia, a po paru miesiącach Zoom zaczął dobrze działać, więc przestało ludzi permanentnie wywalać i lekcje zaczęły wyglądać względnie normalnie. Jednak dopiero uczenie dzieci obnażyło horror zdalnej edukacji.
Jeżeli rodziców nie było w pobliżu – a większość straciła zainteresowanie po jakichś dwóch tygodniach - to dochodziło do sytuacji patowych. Uczeń nie słyszy, bo ma wyłączony dźwięk, więc piszesz mu w czacie, żeby go włączył, on nie umie otworzyć czatu, więc rozpoczynasz pantomimę, inni ci pomagają, dwie minuty machania rękoma, a efektów zero. Lekcja w lesie, wszyscy już zapomnieli, co robiliście, bo trwa walka z tym, że ktoś sobie wyłączył kamerę. Na początku przerażenie: jezu, uczeń nie korzysta z lekcji, będą skargi i mnie wyrzucą z roboty. Potem już tylko wściekłość: trzy razy wyjaśniałem jak włączyć mikrofon i głośniki, a oni dalej nie potrafią. Ileż można?
Mówi się, że obecne pokolenia to rodzą się z tabletem w ręce, że internet to ich środowisko naturalne. Dla przeważającej większości cała cyfrowa natywność sprowadza się do klikania postów na Insta i videł na TikToku. Na kilkudziesięciu uczniów miałem jednego, który interesował się systemami operacyjnymi i rozróżniał dystrybucje Linuxa. Okazało się, że był finalistą jednej z olimpiad informatycznych. To wyjątek. Przeważająca większość młodzieży, która przewinęła mi się przez lekcje, nie wiedziała, że pliki mają rozszerzenia. Zjawisko jest międzynarodowe, przy czym we Włoszech było jeszcze gorzej niż w Polsce. Moich polskich uczniów po jakichś dwóch miesiącach nauczyłem używania np. Jamboard do robienia prezentacji, wielu umiało sklecić coś w Powerpoincie, więc zadania domowe można było prezentować całej grupie. We Włoszech po dwóch miesiącach najbardziej rozgarnięte jednostki osiągają poziomy przeciętnych polskich uczniów po miesiącu bycia online – a przecież spędzili całą wiosnę ucząc się w ten sposób. Myślałem, że może demonizuję, ale podobne odczucia mieli koledzy i koleżanki z innych krajów. Modelowy włoski uczeń nie był w stanie przełączyć okien przeglądarki, otworzyć pliku, a nauka używania Jamboarda zajęło około dwóch miesięcy. Gdy robiliśmy test online używając Google Forms, to mimo tego, że większość miała ww. Google Forms po włosku, to paru osobom udało się kliknąć „wyczyść formularz” zamiast „wyślij formularz”.
W ogóle pomysł testowania online był chory, ale ponieważ uczniowie mają obiecane trzy testy w roku, no to pierwszy dostali w tej uroczej formie. Średnia wyników: 20-30% niższa niż testów robionych tradycyjnie. Gdybym uznał te rezultaty za miarodajne, to musiałbym cofnąć jakieś 90% uczniów o jeden poziom. Ponieważ nie bardzo można powiedzieć rodzicom „dzięki temu, że płacą państwo w cholerę za prywatną szkołę, państwa dziecię się cofnęło w rozwoju”, to wyniki testów utajniono. Podczas spotkań z rodzicami nawijano im makaron na uszy tekstami w stylu „rokuje dobrze na egzamin”. I widzisz, że dziecko zrobiło 36% i myślisz sobie, że dobrze nie będzie.
Mówi się, że obecne pokolenia to rodzą się z tabletem w ręce, że internet to ich środowisko naturalne. Dla przeważającej większości cała cyfrowa natywność sprowadza się do klikania postów na Insta i videł na TikToku. Na kilkudziesięciu uczniów miałem jednego, który interesował się systemami operacyjnymi i rozróżniał dystrybucje Linuxa. Okazało się, że był finalistą jednej z olimpiad informatycznych. To wyjątek. Przeważająca większość młodzieży, która przewinęła mi się przez lekcje, nie wiedziała, że pliki mają rozszerzenia. Zjawisko jest międzynarodowe, przy czym we Włoszech było jeszcze gorzej niż w Polsce. Moich polskich uczniów po jakichś dwóch miesiącach nauczyłem używania np. Jamboard do robienia prezentacji, wielu umiało sklecić coś w Powerpoincie, więc zadania domowe można było prezentować całej grupie. We Włoszech po dwóch miesiącach najbardziej rozgarnięte jednostki osiągają poziomy przeciętnych polskich uczniów po miesiącu bycia online – a przecież spędzili całą wiosnę ucząc się w ten sposób. Myślałem, że może demonizuję, ale podobne odczucia mieli koledzy i koleżanki z innych krajów. Modelowy włoski uczeń nie był w stanie przełączyć okien przeglądarki, otworzyć pliku, a nauka używania Jamboarda zajęło około dwóch miesięcy. Gdy robiliśmy test online używając Google Forms, to mimo tego, że większość miała ww. Google Forms po włosku, to paru osobom udało się kliknąć „wyczyść formularz” zamiast „wyślij formularz”.
W ogóle pomysł testowania online był chory, ale ponieważ uczniowie mają obiecane trzy testy w roku, no to pierwszy dostali w tej uroczej formie. Średnia wyników: 20-30% niższa niż testów robionych tradycyjnie. Gdybym uznał te rezultaty za miarodajne, to musiałbym cofnąć jakieś 90% uczniów o jeden poziom. Ponieważ nie bardzo można powiedzieć rodzicom „dzięki temu, że płacą państwo w cholerę za prywatną szkołę, państwa dziecię się cofnęło w rozwoju”, to wyniki testów utajniono. Podczas spotkań z rodzicami nawijano im makaron na uszy tekstami w stylu „rokuje dobrze na egzamin”. I widzisz, że dziecko zrobiło 36% i myślisz sobie, że dobrze nie będzie.
Do ogródka horroru zdalnej edukacji dokładało się też to, że nie wszyscy managerowie opanowali arkana tej sztuki. Przez kilka miesięcy prosiłem o to, żeby kolejne lekcje ustawiono mi jako cykliczne i dodano do kalendarza – w Warszawie osiągnęliśmy taki stopień organizacji na etapie maja. W Kalabrii się nie dało. Prosiłem również o włączenie ankiet – dość fajna rzecz do np. sprawdzania odpowiedzi czy zwykłego głosowania. To też się nie udawało, więc ankiety robiłem w czacie, co głupio zajmowało czas. W pewnym momencie przestałem nawet o to pytać, bo zrozumiałem, że nasza kadra nie umie tego zrobić, a oczywiście nie daliby mi danych głównego konta, żebym sobie sam to zrobił. No więc nie działało, nie było i tyle.
Ucząc w Polsce nie byłem świadom jak wielką mam przewagę: w dramatycznych momentach przechodziłem na polski i wyjaśniałem, że enter to ten klawisz ze strzałką skręcającą pod kątem prostym. Po włosku umiem sobie kupić tytoń, pandoro i piwo, ale nie wyjaśniać zawiłości Zooma dziewięciolatkom. O ile uczenie dorosłych powyżej A2 online całkiem fajnie wychodzi, o tyle niżej jest bardzo różnie. Moja koleżanka miała nieprzyjemność zdalnego uczenia dzieci w wieku 4-6 lat. To już jest absolutna fikcja. Niektórzy z moich 9-11 latków nawet coś tam zyskiwały i łapały, ale przeważająca większość po prostu zabija czas patrząc na różne ćwiczenia, które dostawali. Jeżeli ćwiczenia nie podobało się, to uczeń znikał na kilka minut. Jeżeli miałem bardziej zdeterminowany dzień, to wywoływałem, odpowiadała nierzadko czerń wyłączonej kamery i cisza.
Zadania domowe to była w większości przypadków praca pozorowana. Dowiedziałem się, że za dużo wymagam, więc przestałem próbować zadawać rzeczy online, które mógłbym naprawdę sprawdzać. Dawałem więc ćwiczeniówkę, no ale że ćwiczeniówki nie jestem w stanie zobaczyć, to diabli raczą wiedzieć, co moi uczniowie czynili i ilu z nich naprawdę to robiło. Znaczy wiedziałem, bo dość dobrze widziałem podczas sprawdzania kto zrobił, a kto nie. Gdybym zadał prezentacje w Powerpoincie, to od razu byłyby skargi, że co ja wymagam, że to dzieci, że nie można. Ba, ja nawet nie mogłem zadawać pisania w edytorach tekstu, bo to przecież dzieci. Niektórzy pokazywali do kamerki, że coś tam popisali w zeszycie, ale nie byłem w stanie powiedzieć dokładnie co. Książki, których używaliśmy, przeznaczone są do uczenia pysk w pysk. Da się to wszystko adaptować i zmieniać, ale zajmuje to czas i wymaga współpracy drugiej strony. Tej zazwyczaj nie ma, więc niektóre moje lekcje są gorsze niż te, których uczyłem w pierwszym roku kariery. Chciałbym powiedzieć, że miałem na to wyjebane, ale nie miałem, bo szkoda mi było czasu uczniów, pieniędzy ich rodziców, a także mojego czasu na kopanie się z koniem. Brak jakiekolwiek wsparcia ze strony przełożonych dokładał się do frustracji. Szkolenia w temacie uczenia online obnażały indolencję. Rekord padł, gdy jedna przełożona powiedziała, że nie umie zmienić tła na Zoomie. Chyba każdy mój uczeń powyżej 10 roku życia umiał. Potem zaś ta pani pojawiała się i obserwowała moje lekcje. Trochu śmiszne, trochu straszne.
Zadania domowe to była w większości przypadków praca pozorowana. Dowiedziałem się, że za dużo wymagam, więc przestałem próbować zadawać rzeczy online, które mógłbym naprawdę sprawdzać. Dawałem więc ćwiczeniówkę, no ale że ćwiczeniówki nie jestem w stanie zobaczyć, to diabli raczą wiedzieć, co moi uczniowie czynili i ilu z nich naprawdę to robiło. Znaczy wiedziałem, bo dość dobrze widziałem podczas sprawdzania kto zrobił, a kto nie. Gdybym zadał prezentacje w Powerpoincie, to od razu byłyby skargi, że co ja wymagam, że to dzieci, że nie można. Ba, ja nawet nie mogłem zadawać pisania w edytorach tekstu, bo to przecież dzieci. Niektórzy pokazywali do kamerki, że coś tam popisali w zeszycie, ale nie byłem w stanie powiedzieć dokładnie co. Książki, których używaliśmy, przeznaczone są do uczenia pysk w pysk. Da się to wszystko adaptować i zmieniać, ale zajmuje to czas i wymaga współpracy drugiej strony. Tej zazwyczaj nie ma, więc niektóre moje lekcje są gorsze niż te, których uczyłem w pierwszym roku kariery. Chciałbym powiedzieć, że miałem na to wyjebane, ale nie miałem, bo szkoda mi było czasu uczniów, pieniędzy ich rodziców, a także mojego czasu na kopanie się z koniem. Brak jakiekolwiek wsparcia ze strony przełożonych dokładał się do frustracji. Szkolenia w temacie uczenia online obnażały indolencję. Rekord padł, gdy jedna przełożona powiedziała, że nie umie zmienić tła na Zoomie. Chyba każdy mój uczeń powyżej 10 roku życia umiał. Potem zaś ta pani pojawiała się i obserwowała moje lekcje. Trochu śmiszne, trochu straszne.
Satysfakcja z uczenia dzieci potrafi być ogromna. Satysfakcja z uczenia dzieci online jest bliska zeru, a właściwie osiąga wartości negatywne. Cuda płatnej edukacji powodowały jednak, że musiałem tworzyć tę fikcję przez jakieś 16 godzin w tygodniu. Lepsze dla rozwoju moich uczniów byłoby, żeby w końcu poszli sobie pokopać w piłkę albo nawet pograli w coś na komputerze. To jednak nie było możliwe, lekcje muszą się odbyć, więc się odbywają.
Nastolatkom uczestniczyć w lekcjach się nie chce, bo cała sytuacja trwa zbyt długo. Brakuje im możliwości powydurniania się z kolegami, więc chociaż zazwyczaj mają oni jakieś tam zdolności informatyczne, o tyle nie mają oni pasji i chęci do robienia czegokolwiek. Ćwiczenia, które w klasie zajęłyby kilka minut, potrafiły stać się wirtualnymi dramatami na oceany czasu. W Warszawie absolutnym horrorem było wyłączanie kamer. Zabroniono nam wymagać obrazu (bo może uczniowie nie chcą pokazywać domów), więc czasem nawet nie wiedzieliśmy, czy zalogowany uczeń naprawdę tam jest. We Włoszech teoretycznie mieli obowiązek mieć włączone kamery, ale na to uczeń mówił, że ma słaby internet i że musi siedzieć bez obrazu, To było o jedno piętro lepiej niż w Polsce, bo zazwyczaj jak powiesz, że mają włączyć, to włączą. Jest trochę rzeczy, które fajniej wychodzą, gdy wszyscy są na necie, ale tu słowem-klucz jest KOMPUTER. Ja rozumiem, że nie każdy jest bogaty, ale mamy rok 2021 i nie wydaje mi się, że komputer jest jakimś dobrem luksusowym, a na litość boską, nie da się wiele zrobić na telefonie! Tablet trochę lepiej, chociaż też źle, ale nie cholerna komórka!
Niestety, świat jest jaki jest, żadna ze znanych mi szkół nie wprowadziła wymogu logowania się komputerem, więc jeżeli ktoś upiera się na telefon, no to jest telefon. Uważam za krańcowo obraźliwe dla mnie logowanie się do lekcji np. z pociągu lub samochodu. Telefon, przerywany zasięg, oczywiście pacjent nie jest w stanie niczego zapisać, podręcznika nie ma, a w tle szumi tak, że już nikt niczego nie słyszy. A potem rodzice jeszcze piszą do szkoły, że dziecko się mało nauczyło. Zaskakujące. Zarówno w Polsce jak i we Włoszech poruszaliśmy te tematy z kierownictwem. Niestety, prywatna edukacja koncentruje się na pieniądzach, więc nikt nie powie rodzicom „albo państwa dziecko będzie miało warunki do zdalnej nauki, albo won”, tylko mówi się nauczycielom „ale motywujcie ich bardziej!”.
Nastolatkom uczestniczyć w lekcjach się nie chce, bo cała sytuacja trwa zbyt długo. Brakuje im możliwości powydurniania się z kolegami, więc chociaż zazwyczaj mają oni jakieś tam zdolności informatyczne, o tyle nie mają oni pasji i chęci do robienia czegokolwiek. Ćwiczenia, które w klasie zajęłyby kilka minut, potrafiły stać się wirtualnymi dramatami na oceany czasu. W Warszawie absolutnym horrorem było wyłączanie kamer. Zabroniono nam wymagać obrazu (bo może uczniowie nie chcą pokazywać domów), więc czasem nawet nie wiedzieliśmy, czy zalogowany uczeń naprawdę tam jest. We Włoszech teoretycznie mieli obowiązek mieć włączone kamery, ale na to uczeń mówił, że ma słaby internet i że musi siedzieć bez obrazu, To było o jedno piętro lepiej niż w Polsce, bo zazwyczaj jak powiesz, że mają włączyć, to włączą. Jest trochę rzeczy, które fajniej wychodzą, gdy wszyscy są na necie, ale tu słowem-klucz jest KOMPUTER. Ja rozumiem, że nie każdy jest bogaty, ale mamy rok 2021 i nie wydaje mi się, że komputer jest jakimś dobrem luksusowym, a na litość boską, nie da się wiele zrobić na telefonie! Tablet trochę lepiej, chociaż też źle, ale nie cholerna komórka!
Niestety, świat jest jaki jest, żadna ze znanych mi szkół nie wprowadziła wymogu logowania się komputerem, więc jeżeli ktoś upiera się na telefon, no to jest telefon. Uważam za krańcowo obraźliwe dla mnie logowanie się do lekcji np. z pociągu lub samochodu. Telefon, przerywany zasięg, oczywiście pacjent nie jest w stanie niczego zapisać, podręcznika nie ma, a w tle szumi tak, że już nikt niczego nie słyszy. A potem rodzice jeszcze piszą do szkoły, że dziecko się mało nauczyło. Zaskakujące. Zarówno w Polsce jak i we Włoszech poruszaliśmy te tematy z kierownictwem. Niestety, prywatna edukacja koncentruje się na pieniądzach, więc nikt nie powie rodzicom „albo państwa dziecko będzie miało warunki do zdalnej nauki, albo won”, tylko mówi się nauczycielom „ale motywujcie ich bardziej!”.
Dopełnieniem komedii są obserwacje online. Żadna ze znanych mi szkół nie ma napisanych standardów do obserwacji lekcji online, tak więc wszystko robione jest tak, żeby obserwacja się odbyła, papier został wypełniony i amen. Dwukrotnie byłem obserwowany przez ludzi, którzy mają mniej doświadczenia ode mnie w uczeniu online – bo tak jakoś się złożyło, że gdy managerowie zobaczyli, jaką orką na ugorze jest praca z dziećmi online, to zrobili wszystko, żeby mieć tej jak najmniej. Po jednej z lekcji polecono mi zapoznanie się z artykułem. Fajny, tylko szkoda, że odnosił się do uczenia w klasie. Kiedy indziej okazało się, że inna menedżerka nie wiedziała, że można układać sobie użytkowników według potrzeby, czy też wrzucić kogoś na prezentującego dla całej grupy. Każdy się uczy całe życie, tylko nie bardzo mnie cieszy, że ma komentować moje wyczyny w zakresie zdalnej edukacji.
Innym obliczem dramatu zdalnej edukacji jest strach przed covidem. Paraliżuje on wielu i w efekcie moi managerowie przestali pojawiać się w szkole, bo pracowali z domu. Pisałem więc wiadomości, wiele z nich pozostało bez odpowiedzi, a ja robiłem wielką improwizację, która czasami była wielką kompromitacją. Ja przeszedłem stosunkowo mało poraniony, ale parę osób przeprowadziło złe testy, inni nie mogli ich przeprowadzić kiedy trzeba. Oczywiście im większy burdel, tym bardziej odłamkami dostawał nauczyciel. Strach przed covidem zelżał, gdy były spotkania świąteczne. Dodam jeszcze, że szeregowi nauczyciele mają trochę godzin w szkołach publicznych, których duża część odbywała się w klasach. Nas jednak strach przed covidem nie obowiązywał, więc tygodniowo spędzałem 120 minut w państwowej szkole, 22 osoby w klasie, setki na korytarzach. Pewnego dnia okazało się, że muszą ich zamknąć, bo zaraza. Zapewniono nas, że to nie była osoba, z którą mieliśmy kontakt. Poczułem się bardzo uspokojony. Koleżanka miała przedszkole z dziećmi, które walą w gacie. Ona też nie mogła powiedzieć, że jednak wolałaby nie widywać dzieci, które jeszcze wsadzają sobie ręce do ust i mogą być nośnikiem zarazy. Jednak kierownictwo przyjść do pracy nie mogło (a gdy przychodziło to robiło z tego festiwal heroizmu). Pracujący w innej branży kolega przemówił pewnego dnia do swych przełożonych: Covid zaraz się skończy i już nie będziemy mogli przykrywać naszej nieudolności pandemią. Powiedziałem pewnego dnia plus minus to samo.
Jedynym pozytywem całej sytuacji byli dorośli, którzy chcieli być online. Niektóre z wyżej wymienionych problemów przewijały się, ale ogólnie wszystko działało. Miałem jedną grupę, w której bawiłem się świetnie, oni chyba też i naprawdę robiliśmy wszystko jak trzeba. Druga, w której dało się żyć, no ale oni byli na poziomie Elementary, więc to cud, że cokolwiek z nimi działało w takich warunkach. Podobnie rozłożyło się to w Polsce: jedna z moich grup dorosłych była super online, druga słabsza, ale jeszcze akceptowalna. Czyli jakaś 1/8 czasu pracy do czegoś się nadaje, 1/8 powiedzmy, 6/8 to męka.
Innym obliczem zdalnej edukacji jest robienie zajęć o chorych godzinach. Nigdy w życiu nie uczyłem nastolatków od 19 do 20:30. W piątek wieczorem. No ale skoro z domu, to przecież mogą się logować o każdej godzinie. Kusiło mnie zrobić debatę: kto z nas ma mniejszą ochotę uczestniczyć w tych zajęciach? Nie jestem pewien, czy bym wygrał, czy jednak oni. Ci szczęśliwcy mieli jeszcze takie bloki z historii w czwartki i z matematyki we wtorki. Paradoksalnie lekcje nie wychodziły okrutnie źle, bo wszyscy siadaliśmy do nich tak załamani, że potem się dziwiliśmy, że cokolwiek nam się udawało zrobić.
Chciałbym zakończyć jakimś optymistycznym akcentem, ale nic nie przychodzi mi do głowy. Na chwilę obecną wszystko wskazuje, że cuda zdalnej edukacji pozostaną w szkołach do końca roku. Współczuję wszystkim uczniom, którzy muszą logować się i odbywać zajęcia online. Zapóźnienie związane z tym modelem nauki po roku stało się przerażające. Najbardziej współczuję nastolatkom, którzy w normalnym świecie mogliby spędzać czas na poznawaniu nowych ludzi, chodzeniu na randki, popełnianiu błędów młodości, piciu jednego piwa na trzy osoby, czy na innych czynnościach, które pozwalają uciec od świata rodziców i zrozumieć, kim chciałoby się zostać w dorosłości, a kim na pewno nie chce się być. Zamiast tego siedzą przed ekranem, psują sobie wzrok i dostają schorzeń kręgosłupa. Myślę, że psychiatria dziecięca będzie zbierała żniwa zdalnej edukacji przez kolejne lata.
Innym obliczem zdalnej edukacji jest robienie zajęć o chorych godzinach. Nigdy w życiu nie uczyłem nastolatków od 19 do 20:30. W piątek wieczorem. No ale skoro z domu, to przecież mogą się logować o każdej godzinie. Kusiło mnie zrobić debatę: kto z nas ma mniejszą ochotę uczestniczyć w tych zajęciach? Nie jestem pewien, czy bym wygrał, czy jednak oni. Ci szczęśliwcy mieli jeszcze takie bloki z historii w czwartki i z matematyki we wtorki. Paradoksalnie lekcje nie wychodziły okrutnie źle, bo wszyscy siadaliśmy do nich tak załamani, że potem się dziwiliśmy, że cokolwiek nam się udawało zrobić.
Chciałbym zakończyć jakimś optymistycznym akcentem, ale nic nie przychodzi mi do głowy. Na chwilę obecną wszystko wskazuje, że cuda zdalnej edukacji pozostaną w szkołach do końca roku. Współczuję wszystkim uczniom, którzy muszą logować się i odbywać zajęcia online. Zapóźnienie związane z tym modelem nauki po roku stało się przerażające. Najbardziej współczuję nastolatkom, którzy w normalnym świecie mogliby spędzać czas na poznawaniu nowych ludzi, chodzeniu na randki, popełnianiu błędów młodości, piciu jednego piwa na trzy osoby, czy na innych czynnościach, które pozwalają uciec od świata rodziców i zrozumieć, kim chciałoby się zostać w dorosłości, a kim na pewno nie chce się być. Zamiast tego siedzą przed ekranem, psują sobie wzrok i dostają schorzeń kręgosłupa. Myślę, że psychiatria dziecięca będzie zbierała żniwa zdalnej edukacji przez kolejne lata.