Były.
Według informacji znalezionych w pocie czoła i internetu, do Sulyak jeździł autobus numer 111. Poproszona o potwierdzenie, pani w hotelu zapytała starszego pana, bo sama nie wiedziała. Wspólnymi siłami ustalili, że muszę jechać na dworzec północny, ale autobusem nie 111, tylko 115, marszrutką 17b lub 88. Tam będą marszrutki do Sulyak, to już mi powiedzą.
Jeszcze zanim się rzuciłem w ten szał przygód komunikacyjnych, poszedłem na śniadanie. Już się nie wygłupiałem z opcją wegetariańską, wziąłem shawarmę i kawę (tylko cztery razy się upewniali, że chcę kawę bez cukru, bo jak to? Kawę bez cukru???). Zapłaciłem za to 90 rubli, w dość cywilizowanym miejscu.
Dobra, dworzec północny, jest to kawałek od miasta. Po drodze pomniki, cudowne. duma Dagestanu, rozwój i pokój. Standardowy chaos kaukaski, do tego wszędzie pył. Żeby wejść do budynku dworca, należy się wylegitymować, wyjaśnić co Polak robi w Dagestanie, i już można porozmawiać z paniami. Nie były to zbyt pocieszne pogawędki. Jak macie w głowie taki zajebisty, ciężki socjalizm rodem z Bareji, to mniej więcej taki poziom obsługi klienta. Na pytanie gdzie i jak do tego kanionu, dostałem w pysk standardowym:
- Ależ panie, to przecież nie tutaj!
Byłbym zdziwiony, gdyby to było tutaj.
- To gdzie?
Dostałem wskazówki. Ustaliłem też, że autobus do Groznego odjeżdża o 8:20 i jedzie trzy godziny. Wsiadłem w jakiś transport, powiedziałem kierowcy dokąd chcę. Jedziemy. Całe miasto, trochę korków, jeszcze więcej tłoku, upału, lżejszego lub cięższego burdelu i chaosu. Jedynie kawałek drogi przy Morzu Kaspijskim był ładny, ale wiele się nim nie nacieszyłem, już byliśmy na dworcu kolejowym.
Wysiadać, koniec trasy.
- Hm, gdzie my jesteśmy?
- Dworzec południowy.
- To ten transport do Sulyak kanionu stąd idzie?
- Ależ nie, przecież to trzeba było wysiąść dawno temu. Ja się w sumie dziwiłem, że pan tam nie wysiadł.
- Hm, a nie kusiło tak pana, żeby może mi o tym powiedzieć? Że skoro się o to pytam, to może nie do końca dobrze znam Makhaczkalę, a jeszcze gorzej system połączeń do okolicznych wiosek?
Dziwne dźwięki.
Dobrze, sklep.
- Marszrutki do Sulyak kanion?
- Tam wcześniej, przy skrzyżowaniu.
- Daleko?
- Ze 4 kilosa
- Coś tam jeździ?
- Sprawdź pan, któreś jeździ.
Więc zatrzymywałem każdą marszrutkę, pytałem, kierowca się wściekał i jechał dalej. Za trzecim razem trafiłem. Co 500 metrów pytałem czy to tu. Tym razem powiedzieli, wysiadłem. Są. Mają nawet napisane Sulyak. Zlokalizowałem tę, która miała jechać pierwsza. Tylko 40 minut zbieraliśmy pasażerów. Było to o tyle ciekawe, że ludzie komunikowali się w kilku językach, w wielu mieli solidne wtręty z rosyjskiego. Dominowały kobiety wracające z targu. Widać było, że weekendowy szał - cebula, pietruszka, koperek. No słyszałem, że nie jest tam przesadnie bogato, obserwacje potwierdziły.
Ruszyliśmy.
Droga była... Średnio interesująca. Chryste, taki syf, takie straszne widoki. Jeszcze chwilę pod miastem były dacze nad brzegiem morza, to wyglądało akceptowalnie, ale potem równia pochyła, a raczej płaska droga przez pustkowie znaczone pustostanami i budynkami w różnym stopniu zamieszkania i wykończenia. Śmieci, kurz, rachityczne krzaki, brzydko, nieciekawie, gorąco. No ale będzie kanion!
Po jakichś 40 minutach dojechaliśmy do celu. Już wcześniej się bałem, bo wiele osób wysiadło, a jechaliśmy przez jakąś straszną kombinację pustyni, dramatów budowlanych i absolutnego końca świata. W końcu dotarliśmy do naszego celu: pustego placu z Islam Shopem, pospiesznie skleconym meczetem i innymi ruinami.
- Co to?
- Sulyak
- Tego się obawiałem... Mówili mi, że tu gdzieś jakaś rzeka będzie.
- Rzeka? A tam jest, kawałek podejdź, jest most i rzeka... Ja się tak dziwiłem, że po co tu ktoś jedzie, ale co ci miałem przeszkadzać...
Poprosiłem pana, że co by się nie działo, to żeby na mnie czekał, ja naprawdę zaraz wrócę. Choćby rozpoczęli ostrzał rakietowy wioski.
Już coś mi mówiło, że będzie grubo.
Wróciłem do miejsca, gdzie dnia wcześniej się poddałem, syfną estakadę. Wydawało mi się, że zapuszczam się w krańcowy slums. Okazało się, że lepiej: opuszczone fabryki portowe. W końcu znalazłem coś ciekawego. Wszystko, co można było ukraść, już dawno ukradziono. Zostały jednak nazwy i szyldy.
Sprawiał wrażenie skazanego na zapomnienie i raczej nieodnawianego. Patrz matole, co żeś narobił...
W jakimś momencie wszedłem na tory. Tam ktoś nieco bardziej spontanicznie złożył życzenia urodzinowe Gahanowi. Torami doszedłem do dzikiej plaży. Byłoby ładnie, gdyby nie syf. Parę osób łowiło ryby, młodzież się przechadzała, były też randkujące pary. Kilkaset metrów dalej wyszedłem na plażę miejską. Syndrom upadłego kurortu, niemniej tendencja 'chujowo, ale ciekawie' została podtrzymana. Jakieś wieloletnie kosze plażowe. Betonowe balkoniki z widokiem na romantyczne zachody słońca. Pełno pozamykanych gastronomii, wiele z zakazem spożywania alkoholu. Odjazd.
Znalazłem jeszcze uniwersytet, aż w końcu wskoczyłem w marszrutkę, pojechałem na ten ogromny bazar, poprosiłem o czudo z zieleniną i odkryłem, że mięso dali mi gratis. Mieli też fajne koszulki, można powiedzieć, że designerskie: wielki napis Islam, pod spodem wersja po arabsku. Ależ by to wzbudziło furorę w Moskwie! Kusiło, zwłaszcza, że za jedyne 350 rubli, ale jakoś się oparłem tej dzikiej żądzy bycia pobitym w metrze.
Przy okazji zrozumiałem, jak regulowane są stosunki handlowe: jest bazar i żeby tam sprzedawać, to coś trzeba płacić. Chyba nie za wiele, sądząc ze stad, które tam handlowały. Jednak babuszki z asortymentem w stylu trochę cebuli i parę krzaków, wolały handlować na krawężniku. Tamże opłaty były zerowe, ale wiązały się z ryzykiem rozmów z policją. Widziałem stróża porządku, który wydzierał się na całego i staruszkę przegonił. Widziałem też takiego, który z uśmiechem rzucił, że tu nie wolno i sprawę olał. Wszyscy policjanci mieli broń długą, domyślam się, że ostrą. Oczywistym jest, że staruszki nie zastrzelą, więc pewnie jak się któraś uprze, to może sobie sprzedawać islamski koperek na pasie ruchu i tyle. A jak bardziej strachliwa, to odejdzie na dziesięć minut, a potem wróci. Podobno wiele osób w takich np. Niemczech uważa, że warto zapierdalać całe życie, bo potem na starość sobie odbijesz. Obawiam się, że ta koncepcja może nie dotrzeć do Dagestanu za mego życia. Biorąc pod uwagę, że wiele z tych osób całe życie zapierdalało w jakichś nonsensownych fabrykach imienia gipsowego Lenina... Serce rośnie!
Dagestan słynie z koniaku. Dlatego też nie da się go niemal nigdzie kupić. W końcu znalazłem JEDNĄ butelkę w dość wielobranżowym sklepie. 400 wróbli, koniak: twierdza derbencka. Pani zapakowała mi to konspiracyjnie w czarną siatę. Trochę później w hotelowym pokoju nie było powodów do mruczenia: koniak jak koniak, za słodki, cholernie ciężki, ani się tym delektować, ani walić na banie.
Lekcje z drugiego dnia pobytu w Mahaczkali, a nawet i Dagestanie:
- be realistic, demand the impossible - na pierwszy rzut oka wszystko jest koszmarnym syfem. Na drugi, trzeci i czwarty też. Na jakiś dwudziesty optyka ulega jakiejś tam poprawie. Należy drążyć, aż się dotrze do tej, która jest czegoś warta. Przy czym mam wątpliwości, czy w wielu wypadkach takowa istnieje.
- ludzie Kaukazu są wspaniali. Dopóki nie muszą czegoś zrobić. Byłem w kontakcie z dwiema osobami z Mahaczkali. Wymieniliśmy ze sobą naście wiadomości w różny sposób. Ich tematem przewodnim było to, że bardzo by chcieli, ale nie mogą się spotkać, bo nie mają czasu. Widząć degrengoladę trawiącą stolicę Dagestanu, trudno w to uwierzyć. Po prostu, jednym z ulubionych sportów mieszkańców Kaukazu jest opowiadanie bajek o swojej ojczyźnie. Gdy próbuje się z nimi zmierzyć, dokładają oni starań, żeby być jak najdalej od naszego zderzenia marzeń z rzeczywistością.