Baku odwiedza każdy.
W Sheki zatrzymują się niemal wszyscy jadący do lub z Gruzji.
Zaqatala to destynacja dla prawdziwych koneserów Azerbejdżanu.
Dystans między drugim a trzecim miastem wynosi jakieś 80 kilometrów, po relatywnie dobrej drodze. Oczywiście nie może być tak prosto, więc liczba busów na trasie jest solidnie reglamentowana. Rozkład niby jakiś jest, ale w sumie to nikt do końca nie wie. Nam udało się wsiąść w coś w okolicach godziny 10. Chwilę potem zabrakło już miejsc, a gdy odjeżdżaliśmy, to więcej osób stało niż siedziało. Dopiero w połowie drogi zagęszczenie Azera na centymetr kwadratowy marszrutki zaczęło pozwalać na oddychanie. W samej Zaqatali są dwa dworce autobusowe - nowy, położony daleko od centrum, i stary, czyli burdel w centrum. Na co mieścinie z populacją mniejszą niż publika na hitach Ekstraklasy (około 30 tysięcy) dwa dworce, tego zrozumieć nam się nie udało, ale może wymyślili to taksiarze, którzy dzięki temu mogą wozić ludzi z jednego na drugi.
Przewodnik Lonely Planet głosił, że w Zaqatali jest cudowna informacja turystyczna, właściwie tak dobra, że warto odwiedzić to miasteczko, żeby poznać ludzi tam pracujących, którzy wymiatają po angielsku (to jasne, że i po rosyjsku), są kopalniami informacji o regionie i robią turyście tak dobrze, że zostaje się tam miesiącami. Lepiej! Zaqatala jest stolicą orzeszków ziemnych i można się w nich tarzać. Szło nam tak dobrze, że postanowiliśmy zatrzymać się na jeden dzień przed przejazdem do Gruzji.
Pierwsze kroki skierowaliśmy do informacji turystycznej, bo jak są tacy dobrzy, to pewnie od razu ogarną nam nocleg. Zaqatala to już taki poziom trudności, że lokalni przestają rozmawiać i patrzą się z rozdziawionymi ustami na to, że jakiś turysta się do nich zabłąkał. Sami oferują pomoc, niektórzy nawet mówią po angielsku. Jedną z pierwszych rzeczy jaką się od nich usłyszy jest pytanie:
- Ale po co tu przyjechaliście?
Kurtuazyjnie jakoś wybrnęliśmy i po kilkunastu minutach znaleźliśmy legendarnie cudowne biuro informacji turystycznej.
- Po angielsku
- Yyyyyyyyyyy
- Po rosyjsku
- Aaaaaaaaaaa
Cholera, próbować po gruzińsku? Chyba jeszcze dam radę zapytać o hotel...
- Niet, no, no English, niet pa russki
To już wiemy...
- Hotel? Ho-tel? - HO-TEL?
- Nieeeee...
- Sastumro?
Tak to chyba było w pierwszym języku Stalina.
Dobrze, pani nie mówi w zbyt wielu językach, ale ma pełno ulotek, to coś weźmiemy. To nie, to też nie, a po co wam to? Mieli ulotki z całego kraju, mieli nawet jakieś albumy przemysłowe w stylu rurociąg nad Morzem Kaspijskim. Nie mieli prostej mapki swojego miasta ani niczego o otaczających je wioskach. Nic, żywcem nic. Mogłem sobie poczytać o wystawie szafirów w Baku, ale niczego o Zaqatali. Podziękowaliśmy, poszliśmy na azymut. Zimno nie było, ale w końcu znaleźliśmy, jest hotel.
- Tourist no! No, no!
- Pa Russki?
- Ooo, po rusku... To ja sprawdzę... Nie, nie mamy miejsc.
Była połowa kwietnia. Zaqatala. Hotel uważa, że jest pełen.
- Jaja sobie pani robi? Na jedną noc coś dla dwóch osób? Może być z łazienką na korytarzu.
Azerski, azerski, azerski na dwa głosy.
- Nie, nie, u nas jest kongres lekarzy
Chyba, kurwa, patologów. Takich od wódki, nie od denatów.
Pospacerowaliśmy, oczom naszym ukazał się jeden z największych hoteli w mieście. Dobra, nie wydawaliśmy ostatnio dużo, jak nie przegną, to pozwolimy sobie na luksus.
- Pokoje są czy u was też zlot lekarzy, pszczelarzy, dziwkarzy?
- Są.
- Drogo?
- Drogo, bardzo drogo! 25 manatów od osoby.
- Bierzemy!
Obsługa nas znienawidziła. Przez naszą decyzję musieli wykonać jakąś pracę, chociaż to zbyt wielkie słowo w tym kontekście. Chociaż może nie mam serca, bo w końcu trzeba było skserować nasze paszporty. Podać samcowi z naszego duetu formularz do wypełnienia. Znaleźć klucz od pokoju. Wezwać obsługę, żeby nas zaprowadziła. Tu już ich wyręczyłem i zapytałem, czy dobrze rozumiem, że 205, to będzie na drugim piętrze. Dobrze rozumiałem i już w kilka chwil później zakochaliśmy się w Zaqatali i dziękowali tamtej tureckiej norze, że nas nie przyjęła. Po jakieś 10 euro od osoby wykupiliśmy sobie śnieżnobiałą pościel, czyste ręczniki, własną łazienkę i wielki balkon. Interes pobytu.
Racjonalnych powodów do odwiedzenia Zaqatali nie ma. Widzieliśmy, że poziomy stresu są raczej niskie, podobnie też poziomy obsługi klienta. Samo miasto jest dość ładnie odnowione w części centralnej i dość fatalnie zapadłe w każdej pozostałej. Można podziwiać platany mające po kilkaset lat, do dzisiaj pozostajemy pod wrażeniem.
W Sheki zatrzymują się niemal wszyscy jadący do lub z Gruzji.
Zaqatala to destynacja dla prawdziwych koneserów Azerbejdżanu.
Dystans między drugim a trzecim miastem wynosi jakieś 80 kilometrów, po relatywnie dobrej drodze. Oczywiście nie może być tak prosto, więc liczba busów na trasie jest solidnie reglamentowana. Rozkład niby jakiś jest, ale w sumie to nikt do końca nie wie. Nam udało się wsiąść w coś w okolicach godziny 10. Chwilę potem zabrakło już miejsc, a gdy odjeżdżaliśmy, to więcej osób stało niż siedziało. Dopiero w połowie drogi zagęszczenie Azera na centymetr kwadratowy marszrutki zaczęło pozwalać na oddychanie. W samej Zaqatali są dwa dworce autobusowe - nowy, położony daleko od centrum, i stary, czyli burdel w centrum. Na co mieścinie z populacją mniejszą niż publika na hitach Ekstraklasy (około 30 tysięcy) dwa dworce, tego zrozumieć nam się nie udało, ale może wymyślili to taksiarze, którzy dzięki temu mogą wozić ludzi z jednego na drugi.
Przewodnik Lonely Planet głosił, że w Zaqatali jest cudowna informacja turystyczna, właściwie tak dobra, że warto odwiedzić to miasteczko, żeby poznać ludzi tam pracujących, którzy wymiatają po angielsku (to jasne, że i po rosyjsku), są kopalniami informacji o regionie i robią turyście tak dobrze, że zostaje się tam miesiącami. Lepiej! Zaqatala jest stolicą orzeszków ziemnych i można się w nich tarzać. Szło nam tak dobrze, że postanowiliśmy zatrzymać się na jeden dzień przed przejazdem do Gruzji.
Pierwsze kroki skierowaliśmy do informacji turystycznej, bo jak są tacy dobrzy, to pewnie od razu ogarną nam nocleg. Zaqatala to już taki poziom trudności, że lokalni przestają rozmawiać i patrzą się z rozdziawionymi ustami na to, że jakiś turysta się do nich zabłąkał. Sami oferują pomoc, niektórzy nawet mówią po angielsku. Jedną z pierwszych rzeczy jaką się od nich usłyszy jest pytanie:
- Ale po co tu przyjechaliście?
Kurtuazyjnie jakoś wybrnęliśmy i po kilkunastu minutach znaleźliśmy legendarnie cudowne biuro informacji turystycznej.
- Po angielsku
- Yyyyyyyyyyy
- Po rosyjsku
- Aaaaaaaaaaa
Cholera, próbować po gruzińsku? Chyba jeszcze dam radę zapytać o hotel...
- Niet, no, no English, niet pa russki
To już wiemy...
- Hotel? Ho-tel? - HO-TEL?
- Nieeeee...
- Sastumro?
Tak to chyba było w pierwszym języku Stalina.
Dobrze, pani nie mówi w zbyt wielu językach, ale ma pełno ulotek, to coś weźmiemy. To nie, to też nie, a po co wam to? Mieli ulotki z całego kraju, mieli nawet jakieś albumy przemysłowe w stylu rurociąg nad Morzem Kaspijskim. Nie mieli prostej mapki swojego miasta ani niczego o otaczających je wioskach. Nic, żywcem nic. Mogłem sobie poczytać o wystawie szafirów w Baku, ale niczego o Zaqatali. Podziękowaliśmy, poszliśmy na azymut. Zimno nie było, ale w końcu znaleźliśmy, jest hotel.
- Tourist no! No, no!
- Pa Russki?
- Ooo, po rusku... To ja sprawdzę... Nie, nie mamy miejsc.
Była połowa kwietnia. Zaqatala. Hotel uważa, że jest pełen.
- Jaja sobie pani robi? Na jedną noc coś dla dwóch osób? Może być z łazienką na korytarzu.
Azerski, azerski, azerski na dwa głosy.
- Nie, nie, u nas jest kongres lekarzy
Chyba, kurwa, patologów. Takich od wódki, nie od denatów.
Pospacerowaliśmy, oczom naszym ukazał się jeden z największych hoteli w mieście. Dobra, nie wydawaliśmy ostatnio dużo, jak nie przegną, to pozwolimy sobie na luksus.
- Pokoje są czy u was też zlot lekarzy, pszczelarzy, dziwkarzy?
- Są.
- Drogo?
- Drogo, bardzo drogo! 25 manatów od osoby.
- Bierzemy!
Obsługa nas znienawidziła. Przez naszą decyzję musieli wykonać jakąś pracę, chociaż to zbyt wielkie słowo w tym kontekście. Chociaż może nie mam serca, bo w końcu trzeba było skserować nasze paszporty. Podać samcowi z naszego duetu formularz do wypełnienia. Znaleźć klucz od pokoju. Wezwać obsługę, żeby nas zaprowadziła. Tu już ich wyręczyłem i zapytałem, czy dobrze rozumiem, że 205, to będzie na drugim piętrze. Dobrze rozumiałem i już w kilka chwil później zakochaliśmy się w Zaqatali i dziękowali tamtej tureckiej norze, że nas nie przyjęła. Po jakieś 10 euro od osoby wykupiliśmy sobie śnieżnobiałą pościel, czyste ręczniki, własną łazienkę i wielki balkon. Interes pobytu.
Racjonalnych powodów do odwiedzenia Zaqatali nie ma. Widzieliśmy, że poziomy stresu są raczej niskie, podobnie też poziomy obsługi klienta. Samo miasto jest dość ładnie odnowione w części centralnej i dość fatalnie zapadłe w każdej pozostałej. Można podziwiać platany mające po kilkaset lat, do dzisiaj pozostajemy pod wrażeniem.
Jest stara twierdza, która w sumie nie jest taka stara, bo Sowieci ją odbudowali, właściwie do dzisiaj służy ludziom i niektórzy w niej mieszkają. Po drodze zatrzymała nas para emerytów. Standard. Po ustaleniu, że Polska, na cały park huknął okrzyk:
- JARUZELSKI!!! To Polak?
- Tak.
- Rokossowski!
- Tak!
- BIEREZOWSKI TEŻ?
- Nie, nie, ten nie nasz. Może Brzeziński, a nie Bierezowski? Zresztą nieważne, to i tak niesamowite, że kojarzycie jakichś naszych, jestem pewien, że w Polsce niemal nikt nie kojarzy ludzi z Azerbejdżanu, może Kasparowa, ale i tak mało kto wie, że urodził się w Baku.
Na pociechę, że Bierezowski nie był Polakiem, dostaliśmy trochę orzeszków ziemnych. Były pyszne. Przez następne kilka godzin próbowałem takie kupić. Nie udało mi się. Żaden sklep nie prowadził sprzedaży tych majestatycznych owoców, jak przystało na azerbejdżańską stolicę orzeszków ziemnych.
- JARUZELSKI!!! To Polak?
- Tak.
- Rokossowski!
- Tak!
- BIEREZOWSKI TEŻ?
- Nie, nie, ten nie nasz. Może Brzeziński, a nie Bierezowski? Zresztą nieważne, to i tak niesamowite, że kojarzycie jakichś naszych, jestem pewien, że w Polsce niemal nikt nie kojarzy ludzi z Azerbejdżanu, może Kasparowa, ale i tak mało kto wie, że urodził się w Baku.
Na pociechę, że Bierezowski nie był Polakiem, dostaliśmy trochę orzeszków ziemnych. Były pyszne. Przez następne kilka godzin próbowałem takie kupić. Nie udało mi się. Żaden sklep nie prowadził sprzedaży tych majestatycznych owoców, jak przystało na azerbejdżańską stolicę orzeszków ziemnych.
Im dłużej zwiedzaliśmy Zaqatalę, tym bardziej nam się podobało. Prawdziwy popłoch wśród krajowców wzbudziliśmy, gdy postanowiliśmy wysłać pocztówki nabyte jeszcze w Sheki. Budynek poczty jest ogromny, zajmuje połowę jednej ze ścian głównego ronda miasta. Tylko naszym chamskim nietaktem można tłumaczyć to, że przyszliśmy tam między 13 a 14, kiedy wszyscy mieli przerwę obiadową. Z jednej strony tak daleko od Polski, z drugiej tak blisko! Małe stadko ludzi koczowało przed wejściem, w tym wojskowi, i uprzejmie udzielali informacji, że o 14 się otworzy. Po 14 kolejki były dość imponujących rozmiarów, ale wystałem się w jednej. Oczywiście, okazało się, że tu się nie da niczego wysłać - chwała niebiosom, że znaczki mieliśmy kupione wcześniej - z kolei w Sheki poczta była pusta i cudownie miła, więc naiwnie założyliśmy, że tak to u nich działa. Odstałem swoje do innego okienka, ale gdy już miałem błagać, żeby wzięli ode mnie moje cenne atkrytki, zawołała mnie pani z nieczynnego okienka i przejęła treści dla krewnych i znajomych królika, a raczej jenota. Z czterech kartek trzy dotarły przed upływem tygodnia, a czwarta nigdy, aczkolwiek tę wysłaliśmy do Rosji, więc niewykluczone, że inni szatani byli tam czynni. Polska doszła bez problemów.
Wszędzie piszą, że należy odwiedzić jedną z pobliskich wiosek, najlepiej Car, bo jest tam po prostu pięknie. Obrzydliwie nie jest, ale nie takie rzeczy widziało się w Gruzji. Powraca też problem znany z dnia wcześniejszego, czyli może i są jakieś ciekawe szlaki, tylko na pewno nie zostały wytyczone i oznakowane. Jest to też blisko rosyjskiej granicy, więc można spotkać pracowników ochrony pogranicza, to oczywiście zawsze jest ciekawym i fajnym wydarzeniem, potem to dopiero jest co spisywać, chociaż jednak nie żałuję przesadnie, że ostatecznie nie mieliśmy tego doświadczenia.
Wszędzie piszą, że należy odwiedzić jedną z pobliskich wiosek, najlepiej Car, bo jest tam po prostu pięknie. Obrzydliwie nie jest, ale nie takie rzeczy widziało się w Gruzji. Powraca też problem znany z dnia wcześniejszego, czyli może i są jakieś ciekawe szlaki, tylko na pewno nie zostały wytyczone i oznakowane. Jest to też blisko rosyjskiej granicy, więc można spotkać pracowników ochrony pogranicza, to oczywiście zawsze jest ciekawym i fajnym wydarzeniem, potem to dopiero jest co spisywać, chociaż jednak nie żałuję przesadnie, że ostatecznie nie mieliśmy tego doświadczenia.
Po przejściu się po wiosce Car i docenieniu tego, że nie urodziliśmy się w takim miejscu, zrobiliśmy w tył zwrot.
Nie spodziewaliśmy się, że największą atrakcję Zaqatala skrzętnie ukryła przed nami i zostawiła na koniec. Było to miejsce tylko dla wytrwałych, krzyczące aż 3 manaty za wstęp. Muzeum regionu, czyli wszystko o sztuce, kulturze, przyrodzie i historii Zaqatali. Właściwie wszystko, co znaleźli w okolicy i co dało się wrzucić do muzeum. Postanowiliśmy zaryzykować. Obsługa była zarazem zadowolona, że ktoś to odwiedza, ale jednocześnie rozgoryczona, że muszą dla nas wszystko otwierać, włączać światła i ustawić się na pozycjach związanych z wykonywanym przez nich zawodem.
Było warto, bo już na wejściu powitał nas wypchany jenot. Potem były amfory i dość szczątkowa historia regionu. Każdy pasjonat Zaqatali będzie zachwycony. Korany, zdobienia kamienne, stroje kobiece, dywany, talerze (w tej części Kaukazu talerze służyły do tańczenia Lezginki - zgaduję, że należało wytańczyć Lezginkę nie spadając z talerza). Robiliśmy temu wszystkiemu zdjęcia, a obsługa chyba nie była pewna, czy poza zdjęciami robimy sobie też jaja, jesteśmy psychiczni, czy też zawitała do nich para fascynatów Zaqatali i naprawdę nas to wszystko interesowało. Jenot sprawił, że nasz entuzjazm osiągnął bardzo wysokie rejestry, ale niestety, potem nie było już zwierzyny, tylko historia materialna regionu i (słynne w całym świecie) antycarskie powstanie Zaqatalskie roku 1863, które podobno wstrząsnęło całym Kaukazem, a nawet i Petersburgiem. Niestety, był to standard regionalnych muzeów, takich bez dotykowych ekranów z Baku czy Qobustanu. Dopiero wejście w XX wiek i wiadomy system polityczny spowodowało, że ekspozycja znowu nas ożywiła. Udało nam się odkryć, że pomnik kobiety w centrum poświęcony jest jednej z mieszkanek Zaqatali, która zginęła w walkach o Nagorny Karabach. Jednak prawdziwym objawieniem było ustalenie, że pierwszy azerbejdżański elektroniczny instrument muzyczny powstał w... (niespodzianka) Zaqatali (/niespodzianka). Przy tym banknoty z Leninami i legitymacje partyjne już nie robiły żadnego wrażenia. Muzeum opuszczaliśmy podniesieni na duchu. Obsługę pozostawiliśmy skonfudowaną naszą wizytą i pewnie do dzisiaj wspominają wariatów, którzy pewnego kwietniowego popołudnia przypałętali się do ich siedziby.
Nie spodziewaliśmy się, że największą atrakcję Zaqatala skrzętnie ukryła przed nami i zostawiła na koniec. Było to miejsce tylko dla wytrwałych, krzyczące aż 3 manaty za wstęp. Muzeum regionu, czyli wszystko o sztuce, kulturze, przyrodzie i historii Zaqatali. Właściwie wszystko, co znaleźli w okolicy i co dało się wrzucić do muzeum. Postanowiliśmy zaryzykować. Obsługa była zarazem zadowolona, że ktoś to odwiedza, ale jednocześnie rozgoryczona, że muszą dla nas wszystko otwierać, włączać światła i ustawić się na pozycjach związanych z wykonywanym przez nich zawodem.
Było warto, bo już na wejściu powitał nas wypchany jenot. Potem były amfory i dość szczątkowa historia regionu. Każdy pasjonat Zaqatali będzie zachwycony. Korany, zdobienia kamienne, stroje kobiece, dywany, talerze (w tej części Kaukazu talerze służyły do tańczenia Lezginki - zgaduję, że należało wytańczyć Lezginkę nie spadając z talerza). Robiliśmy temu wszystkiemu zdjęcia, a obsługa chyba nie była pewna, czy poza zdjęciami robimy sobie też jaja, jesteśmy psychiczni, czy też zawitała do nich para fascynatów Zaqatali i naprawdę nas to wszystko interesowało. Jenot sprawił, że nasz entuzjazm osiągnął bardzo wysokie rejestry, ale niestety, potem nie było już zwierzyny, tylko historia materialna regionu i (słynne w całym świecie) antycarskie powstanie Zaqatalskie roku 1863, które podobno wstrząsnęło całym Kaukazem, a nawet i Petersburgiem. Niestety, był to standard regionalnych muzeów, takich bez dotykowych ekranów z Baku czy Qobustanu. Dopiero wejście w XX wiek i wiadomy system polityczny spowodowało, że ekspozycja znowu nas ożywiła. Udało nam się odkryć, że pomnik kobiety w centrum poświęcony jest jednej z mieszkanek Zaqatali, która zginęła w walkach o Nagorny Karabach. Jednak prawdziwym objawieniem było ustalenie, że pierwszy azerbejdżański elektroniczny instrument muzyczny powstał w... (niespodzianka) Zaqatali (/niespodzianka). Przy tym banknoty z Leninami i legitymacje partyjne już nie robiły żadnego wrażenia. Muzeum opuszczaliśmy podniesieni na duchu. Obsługę pozostawiliśmy skonfudowaną naszą wizytą i pewnie do dzisiaj wspominają wariatów, którzy pewnego kwietniowego popołudnia przypałętali się do ich siedziby.
Odwiedziliśmy kilkanaście sklepów, wszystkie w jednym celu: znalezienia schłodzonego picia. Nie udało się, jedynie restauracje miały coś w temperaturze innej niż mocz. Dało się znaleźć lody, ale za nic schłodzonych napojów, w tym piwa. Zaqatala ma dość solidne zagęszczenie sklepów monopolowych na kilkaset metrów miasta, ale i one nie miały zimnego piwa. Fenomen ten zrozumieliśmy po odkryciu, że w naszym hotelu mieści się bar. Nie było to miejsce z marzeń walczących o równouprawnienie kobiet, ale podzieliliśmy siły i mogłem wzbudzać furorę pośród mężczyzn grających w domino i jedzących orzeszki. Nikt z obsługi nie mówił ani słowa po angielsku i rosyjsku (za młodzi na drugi, zbyt mało możliwości na pierwszy). W przybytku klasy II Wojna Światowa piwo kosztowało 80 kapików, niecałe dwa złote, i nie było złe, lepsze niż większość sklepowych. Lokalni i tak wybierali herbatę ze słonecznikiem. Po początkowej radości związanej ze znalezieniem takiego zajebiście endemicznego miejsca alkoholizacji, wkroczyła nuda. Posiedziałem przy stoliku jak Bogart i po jakichś dwudziestu minutach stwierdziłem, że wyczerpałem potencjał tego miejsca, a następnie pożegnałem się z hotelowym barem i jednym z najtańszych knajpianych piw w życiu.
Nie mieliśmy już niczego do zobaczenia w Azerbejdżanie. Odpadły nam atrakcje związane z górami, które latem na pewno zajęłyby nam kilka dni. Pozostawało drugie co do wielkości miasto kraju, Ganja. Pytałem o nie krajowców (bo może w przewodnikach i na necie czegoś nie piszą), ale zeznania wszystkich były zgodne: nie ma tam po co jechać, no chyba, że dla jaj. Postanowiliśmy pożegnać Zaqatalę i cały gościnny Azerbejdżan.
Najpierw marszrutką dojechaliśmy do Balakanu. Poziom trudności niski, z tego miejsca do granicy z Gruzją jest jakieś dwanaście kilometrów. Niestety, transport publiczny nie jest po stronie podróżujących (chyba, że robimy Baku-Tbilisi lub Sheki-Tbilisi na jeden strzał). Konieczne jest wykosztowanie się na taksówkę. Oczywiście osób chcących pomóc turystom nie brakuje i w końcu za jakieś 12 manatów znaleźliśmy przyjaciela.
Były to klasyczne miłe złego początki. Kilometrów do granicy jest jakieś 12, oczywiście w świecie lokalnych taksiarzy milion i w ogóle to nieprawda, że to blisko. Po drodze rozpoczęliśmy rozmowy towarzyskie, no więc Polska, on zna Polaków, kiedyś jakaś Polka zgubiła telefon, a on jej oddał, dzięki temu oszczędziła miliony manatów i złotówek i do końca świata będzie mu błogosławiła. Szkoda, że już wyjeżdżamy, bo on by nas zaprosił do siebie do domu, tylko opalali się, spacerowali po lesie i łowili ryby. W jego rodzinie tyle osób, dzieci mają po tyle, a jak u nas? Ile macie dzieci?
- Zero
- W tym wieku i nie macie dzieci! Musisz przełamać wstyd i iść do lekarza!!! To trzeba wyleczyć!
Po drodze zaproszono nas na herbatę, szokująco miło. Pan uparł się, że za nią zapłaci, ale gdy dojeżdżaliśmy do granicy zaczął opowiadać o tym, że w sumie to by chciał zarobić więcej niż 12. Powiedziałem, że przepraszam bardzo, ale 12 jest 12, a nie 15. Ostatecznie umówiliśmy się, że podwiezie nas jeszcze jakieś dwa kilometry po gruzińskiej stronie i dostanie 15. Zastanawiałem się, czy mu się opłaca przekraczać granicę dla trzech manatów, ale widocznie tak, bo dość szybko zgodził się na tę ofertę.
Sama granica (Balakan-Lagodekhi) ma opinię miejsca o niskim poziomie trudności. Z jednej strony tak, z drugiej postaliśmy sobie w sumie z godzinkę. Bez samochodu jest raczej szybciej, bo po tym jak postaliśmy w kolejce do przejścia, i tak nas wysadzili. Warto odnotować bezcłówkę, czyli kiosk z pamiątkami i papierosami, ceny jakieś 2-3 razy wyższe niż w całym kraju, kolejek nie było. Całą granicę przeszliśmy na piechotę. Jest to kawałek drogi, wiele ciekawego się nie dzieje, pokazuje się kwitek, na którym się wjechało i żegnamy Azerbejdżan, przechodzimy przez most i jesteśmy w Lagodekhi. Do Gruzji wjazd jest bezwizowy, ale skanują bagaże, zapewne w poszukiwaniu papierosów i alkoholu, co w tym przypadku byłoby przysłowiowym wożeniem drewna do lasu. Żmudno i nudno, ale szczęśliwie ktoś przewoził miód, ten miód się rozwalił, zrobiła się kałuża, przyleciały owady, celnicy się podkurwili, więc przynajmniej jakaś lokalna ciekawostka.
Nasz kierowca pojawił się chwilę po nas. Aż się zdziwiłem, bo zapłaciłem mu przed granicą i nie miałem wielkich nadziei, że jeszcze się spotkamy. Ruszyliśmy mijając gigantyczny korek tirów. Jechaliśmy w niepokojącej ciszy, wcześniej facet gadał bez przerwy.
- 73!
- Co 73?
- 73 tiry czekają na granicy, policzyłem wszystkie! W nocy je puszczą, a w dzień kierowcy mają wolne i nic do roboty.
Popytałem i powiedział, że wszystko mają importowane, że produkty tureckie i rosyjskie cieszą się popularnością, krajowe nie. Trochę mnie to zdziwiło, bo na ile mieliśmy z nimi styczność, nie był to krańcowy syf - czy mydło, czy jedzenie, czy wino, czy pety, czy herbata. Być może lata poprzedniego systemu sprawiły, że poziomy zaufania są tak niskie. Z drugiej strony, rzeczy rosyjskie są drogie i je lubią, podobnie gruzińskie.
Po przybyciu na przystanek marszrutek zapłaciliśmy, podziękowaliśmy i życzyliśmy miłego dnia. Marszrutka zbierała się do odjazdu, poszedłem pytać o bilety do Tbilisi. Odpowiedź mnie przeraziła.
- 15 lari
- JAKIE 15 LARI??? Panie, ja wiem jakie są ceny w Gruzji!!!
- Wasz taksówkarz powiedział, że mam wziąć z was po 15 lari i że się podzielimy tym, co zedrę. No dobrze, to po 8.
Najszybszy targ świata. Jeszcze popatrzyłem na taksiarza, który stał może dwa metry od tej wymiany zdań. Kim trzeba być, żeby zapraszać ludzi na herbatę, do siebie do domu, rozmawiać o wszystkim, a chwilę potem chcieć z nich zedrzeć ponad dwa razy więcej niż powinni zapłacić? Naczytałem się wcześniej, że Azerbejdżan to najmilsi ludzie Kaukazu. Sam jestem raczej ostrożny z takimi tekstami, więc specjalnie się nie zdziwiłem, że było w porządku, ale bez dzikiego szału. Po opuszczeniu Baku szło jednak dość dobrze, wszędzie było dość miło, nie mieliśmy poczucia, że ktoś chce z nas zedrzeć, a pan od wódki w Sheki, to wygrał kraj. Taksiarz zaczął się wpisywać w bardzo pozytywne doświadczenia dopóki nie dojechaliśmy do przystanku. Już nawet nie chodzi o pieniądze, bo w końcu nic nas nie zgolono, ten bus naprawdę kosztuje 8 lari. Chodzi o to, że dokąd nie pojedziesz, to wygląda to mniej więcej tak samo. Jeżeli nawet przez chwilę wydaje ci się, że jest dobrze, że tu jeszcze nie dotarła prymitywna zachłanność, że ludzi nie są chamsko bezczelni w darciu z ciebie pieniędzy, to po prostu należy popatrzeć dokładniej. Szkoda, że jedna z naszych ostatnich interakcji z Azerami potoczyła się tak. Sam Azerbejdżan jest takim w porządku miejscem do odwiedzenia. Jaj nie urywa, nie ma tam atrakcji skali Angkor Wat czy Petry, ale to, co jest, wystarcza na kilka dni. Przy obecnym kursie manata, jest budżetowo. Jakość pobytu można sobie stopniować, infrastruktura jest na akceptowalnym poziomie. Przypomnę tylko, że jest to wegetariański horror, w zamian oferują niezgorsze wina. Nie wpiszę na pewno Azerbejdżanu do pierwszej piątki moich ukochanych krajów. Dziesiątki? Może. Mniejsza jednak z takimi bzdurkami, obecnie dostanie się do Baku jest tak tanie i łatwe jak nigdy. A nie jest to jedyny plus byłej Republiki Związku Radzieckiego, która zaoferowała mitologii sowieckiej 26 komisarzy ze swej stolicy.
Jeden z posłów PiS, Dominik Tarczyński zwany (niestety) jenotem, również spędzał swoje wakacje w Azerbejdżanie. Wcześniej chwalił się, że jedzie do Miami, potem skończył tam, gdzie i my byliśmy kilka miesięcy wcześniej. Gdyby ktoś chciał wybrać się na wycieczkę śladami tego wybitnego polityka, powinien zacząć (i chyba skończyć, bo miłośnik jenocich futer nie chwalił się odwiedzeniem innych miejsc) w Baku. Może jednak jeszcze trochę zająć zanim Baku wyprzedzi Miami na liście najpopularniejszych kurortów świata.
Jeżeli komuś brakuje wrażeń po przekroczeniu granicy Balakan-Lagodekhi, to koniecznie powinien skorzystać z toalety po gruzińskiej stronie. Za jedyne 20 tetri zostaje się zabranym w świat fekalnego odlotu, jest to miejsce, gdzie palący dziękują niebiosom za swój nałóg, a myślę, że wiele osób stwierdza, że w sumie to im się nie chciało.
Nie mieliśmy już niczego do zobaczenia w Azerbejdżanie. Odpadły nam atrakcje związane z górami, które latem na pewno zajęłyby nam kilka dni. Pozostawało drugie co do wielkości miasto kraju, Ganja. Pytałem o nie krajowców (bo może w przewodnikach i na necie czegoś nie piszą), ale zeznania wszystkich były zgodne: nie ma tam po co jechać, no chyba, że dla jaj. Postanowiliśmy pożegnać Zaqatalę i cały gościnny Azerbejdżan.
Najpierw marszrutką dojechaliśmy do Balakanu. Poziom trudności niski, z tego miejsca do granicy z Gruzją jest jakieś dwanaście kilometrów. Niestety, transport publiczny nie jest po stronie podróżujących (chyba, że robimy Baku-Tbilisi lub Sheki-Tbilisi na jeden strzał). Konieczne jest wykosztowanie się na taksówkę. Oczywiście osób chcących pomóc turystom nie brakuje i w końcu za jakieś 12 manatów znaleźliśmy przyjaciela.
Były to klasyczne miłe złego początki. Kilometrów do granicy jest jakieś 12, oczywiście w świecie lokalnych taksiarzy milion i w ogóle to nieprawda, że to blisko. Po drodze rozpoczęliśmy rozmowy towarzyskie, no więc Polska, on zna Polaków, kiedyś jakaś Polka zgubiła telefon, a on jej oddał, dzięki temu oszczędziła miliony manatów i złotówek i do końca świata będzie mu błogosławiła. Szkoda, że już wyjeżdżamy, bo on by nas zaprosił do siebie do domu, tylko opalali się, spacerowali po lesie i łowili ryby. W jego rodzinie tyle osób, dzieci mają po tyle, a jak u nas? Ile macie dzieci?
- Zero
- W tym wieku i nie macie dzieci! Musisz przełamać wstyd i iść do lekarza!!! To trzeba wyleczyć!
Po drodze zaproszono nas na herbatę, szokująco miło. Pan uparł się, że za nią zapłaci, ale gdy dojeżdżaliśmy do granicy zaczął opowiadać o tym, że w sumie to by chciał zarobić więcej niż 12. Powiedziałem, że przepraszam bardzo, ale 12 jest 12, a nie 15. Ostatecznie umówiliśmy się, że podwiezie nas jeszcze jakieś dwa kilometry po gruzińskiej stronie i dostanie 15. Zastanawiałem się, czy mu się opłaca przekraczać granicę dla trzech manatów, ale widocznie tak, bo dość szybko zgodził się na tę ofertę.
Sama granica (Balakan-Lagodekhi) ma opinię miejsca o niskim poziomie trudności. Z jednej strony tak, z drugiej postaliśmy sobie w sumie z godzinkę. Bez samochodu jest raczej szybciej, bo po tym jak postaliśmy w kolejce do przejścia, i tak nas wysadzili. Warto odnotować bezcłówkę, czyli kiosk z pamiątkami i papierosami, ceny jakieś 2-3 razy wyższe niż w całym kraju, kolejek nie było. Całą granicę przeszliśmy na piechotę. Jest to kawałek drogi, wiele ciekawego się nie dzieje, pokazuje się kwitek, na którym się wjechało i żegnamy Azerbejdżan, przechodzimy przez most i jesteśmy w Lagodekhi. Do Gruzji wjazd jest bezwizowy, ale skanują bagaże, zapewne w poszukiwaniu papierosów i alkoholu, co w tym przypadku byłoby przysłowiowym wożeniem drewna do lasu. Żmudno i nudno, ale szczęśliwie ktoś przewoził miód, ten miód się rozwalił, zrobiła się kałuża, przyleciały owady, celnicy się podkurwili, więc przynajmniej jakaś lokalna ciekawostka.
Nasz kierowca pojawił się chwilę po nas. Aż się zdziwiłem, bo zapłaciłem mu przed granicą i nie miałem wielkich nadziei, że jeszcze się spotkamy. Ruszyliśmy mijając gigantyczny korek tirów. Jechaliśmy w niepokojącej ciszy, wcześniej facet gadał bez przerwy.
- 73!
- Co 73?
- 73 tiry czekają na granicy, policzyłem wszystkie! W nocy je puszczą, a w dzień kierowcy mają wolne i nic do roboty.
Popytałem i powiedział, że wszystko mają importowane, że produkty tureckie i rosyjskie cieszą się popularnością, krajowe nie. Trochę mnie to zdziwiło, bo na ile mieliśmy z nimi styczność, nie był to krańcowy syf - czy mydło, czy jedzenie, czy wino, czy pety, czy herbata. Być może lata poprzedniego systemu sprawiły, że poziomy zaufania są tak niskie. Z drugiej strony, rzeczy rosyjskie są drogie i je lubią, podobnie gruzińskie.
Po przybyciu na przystanek marszrutek zapłaciliśmy, podziękowaliśmy i życzyliśmy miłego dnia. Marszrutka zbierała się do odjazdu, poszedłem pytać o bilety do Tbilisi. Odpowiedź mnie przeraziła.
- 15 lari
- JAKIE 15 LARI??? Panie, ja wiem jakie są ceny w Gruzji!!!
- Wasz taksówkarz powiedział, że mam wziąć z was po 15 lari i że się podzielimy tym, co zedrę. No dobrze, to po 8.
Najszybszy targ świata. Jeszcze popatrzyłem na taksiarza, który stał może dwa metry od tej wymiany zdań. Kim trzeba być, żeby zapraszać ludzi na herbatę, do siebie do domu, rozmawiać o wszystkim, a chwilę potem chcieć z nich zedrzeć ponad dwa razy więcej niż powinni zapłacić? Naczytałem się wcześniej, że Azerbejdżan to najmilsi ludzie Kaukazu. Sam jestem raczej ostrożny z takimi tekstami, więc specjalnie się nie zdziwiłem, że było w porządku, ale bez dzikiego szału. Po opuszczeniu Baku szło jednak dość dobrze, wszędzie było dość miło, nie mieliśmy poczucia, że ktoś chce z nas zedrzeć, a pan od wódki w Sheki, to wygrał kraj. Taksiarz zaczął się wpisywać w bardzo pozytywne doświadczenia dopóki nie dojechaliśmy do przystanku. Już nawet nie chodzi o pieniądze, bo w końcu nic nas nie zgolono, ten bus naprawdę kosztuje 8 lari. Chodzi o to, że dokąd nie pojedziesz, to wygląda to mniej więcej tak samo. Jeżeli nawet przez chwilę wydaje ci się, że jest dobrze, że tu jeszcze nie dotarła prymitywna zachłanność, że ludzi nie są chamsko bezczelni w darciu z ciebie pieniędzy, to po prostu należy popatrzeć dokładniej. Szkoda, że jedna z naszych ostatnich interakcji z Azerami potoczyła się tak. Sam Azerbejdżan jest takim w porządku miejscem do odwiedzenia. Jaj nie urywa, nie ma tam atrakcji skali Angkor Wat czy Petry, ale to, co jest, wystarcza na kilka dni. Przy obecnym kursie manata, jest budżetowo. Jakość pobytu można sobie stopniować, infrastruktura jest na akceptowalnym poziomie. Przypomnę tylko, że jest to wegetariański horror, w zamian oferują niezgorsze wina. Nie wpiszę na pewno Azerbejdżanu do pierwszej piątki moich ukochanych krajów. Dziesiątki? Może. Mniejsza jednak z takimi bzdurkami, obecnie dostanie się do Baku jest tak tanie i łatwe jak nigdy. A nie jest to jedyny plus byłej Republiki Związku Radzieckiego, która zaoferowała mitologii sowieckiej 26 komisarzy ze swej stolicy.
Jeden z posłów PiS, Dominik Tarczyński zwany (niestety) jenotem, również spędzał swoje wakacje w Azerbejdżanie. Wcześniej chwalił się, że jedzie do Miami, potem skończył tam, gdzie i my byliśmy kilka miesięcy wcześniej. Gdyby ktoś chciał wybrać się na wycieczkę śladami tego wybitnego polityka, powinien zacząć (i chyba skończyć, bo miłośnik jenocich futer nie chwalił się odwiedzeniem innych miejsc) w Baku. Może jednak jeszcze trochę zająć zanim Baku wyprzedzi Miami na liście najpopularniejszych kurortów świata.
Jeżeli komuś brakuje wrażeń po przekroczeniu granicy Balakan-Lagodekhi, to koniecznie powinien skorzystać z toalety po gruzińskiej stronie. Za jedyne 20 tetri zostaje się zabranym w świat fekalnego odlotu, jest to miejsce, gdzie palący dziękują niebiosom za swój nałóg, a myślę, że wiele osób stwierdza, że w sumie to im się nie chciało.