Kimran zarządził dość wczesny start, bo już o 10 rano. Mieliśmy jechać nad wodospad (czyli wodopad), nacieszyć się grillem i pięknem natury. Z racji tego, że obaj z Maksem wyraziliśmy pewne zainteresowanie tematem, obiecał nam trunki do spożycia. Dzień zapowiadał się cudownie. Oddali wodę i mogłem się rano umyć.
Max oznajmił, że przekazał moje brudne ciuchy Marimanowi. Od dwóch dni pytałem ich czy jest jakaś szansa na upranie rzeczy w sposób inny niż ręcznie. Max zapewniał mnie, że oczywiście. Wprawdzie on nie ma pralki, ale ma ją wiele innych osób. Okazało się, że u kogoś pralka jest, ale zepsuta. Mariman powiedział, że tak, ale ponieważ woda jest w ich mieszkaniu około dwóch godzin dziennie, to matka się czai, gdy włączają wodę odpala pralkę. Nie może zagwarantować więc, że wszystko pójdzie po naszej myśli, ale możemy próbować. Jeszcze wtedy Max myślał, że to kiepska opcja, ale kilka osób później okazało się, że to najlepsze co mamy. Prałem na bieżąco, ale jednak, długich spodni jeansowych sobie ręcznie pod wodą z butelki nie wyczyszczę. Ostatecznie więc pół Derbentu wiedziało, że chcę wyprać gacie i że nie jest to takie proste. A pierwsze pytanie jakie zadałem w tym temacie brzmiało: chłopaki, a gdzie tu jest jakaś pralnia? No więc w kwietniu 2016 roku w Derbencie pralni nie było.
Oczywiście zdobywanie jadła zajęło Kimranowi o wiele więcej czasu, o 10 rozmawialiśmy z Maksem o Róży Luksemburg i Ludwiku Waryńskim, a Max próbował dodzwonić się do kierownika wyprawy. Tu się bardzo nie zdziwiłem, że wszystko jest z obsuwem. Koło 11 wyjechaliśmy w cztery osoby (jeszcze Mariman postanowił do nas dołączyć, bo wyznał, że nigdy nad wodopadem nie był). Najpierw dojechaliśmy do znanej mi już wioski, gdzie dołączył do nas Dennis.
Max oznajmił, że przekazał moje brudne ciuchy Marimanowi. Od dwóch dni pytałem ich czy jest jakaś szansa na upranie rzeczy w sposób inny niż ręcznie. Max zapewniał mnie, że oczywiście. Wprawdzie on nie ma pralki, ale ma ją wiele innych osób. Okazało się, że u kogoś pralka jest, ale zepsuta. Mariman powiedział, że tak, ale ponieważ woda jest w ich mieszkaniu około dwóch godzin dziennie, to matka się czai, gdy włączają wodę odpala pralkę. Nie może zagwarantować więc, że wszystko pójdzie po naszej myśli, ale możemy próbować. Jeszcze wtedy Max myślał, że to kiepska opcja, ale kilka osób później okazało się, że to najlepsze co mamy. Prałem na bieżąco, ale jednak, długich spodni jeansowych sobie ręcznie pod wodą z butelki nie wyczyszczę. Ostatecznie więc pół Derbentu wiedziało, że chcę wyprać gacie i że nie jest to takie proste. A pierwsze pytanie jakie zadałem w tym temacie brzmiało: chłopaki, a gdzie tu jest jakaś pralnia? No więc w kwietniu 2016 roku w Derbencie pralni nie było.
Oczywiście zdobywanie jadła zajęło Kimranowi o wiele więcej czasu, o 10 rozmawialiśmy z Maksem o Róży Luksemburg i Ludwiku Waryńskim, a Max próbował dodzwonić się do kierownika wyprawy. Tu się bardzo nie zdziwiłem, że wszystko jest z obsuwem. Koło 11 wyjechaliśmy w cztery osoby (jeszcze Mariman postanowił do nas dołączyć, bo wyznał, że nigdy nad wodopadem nie był). Najpierw dojechaliśmy do znanej mi już wioski, gdzie dołączył do nas Dennis.
Było nas więc pięciu chłopa w dość wiekowym Żiguli. Liczyłem na to, że zobaczę góry i Dagestan nieco inny od nadmorskiego. To się zasadniczo udało. Droga była solidnie taka sobie, a z każdym kilometrem stawała się gorsza. Dość szybko straciliśmy zasięg w komórkach. Poznałem inną stronę zawodu kamerzysty weselnego: trudności związane z filmowaniem wyjścia panny młodej z domu rodzinnego. Często zdarza się, że panna młoda (która np. pobiera nauki w szkole pielęgniarek w Derbencie) pochodzi z jakiejś wioski w górach. W dniu wesela powinna wyjść z domu rodziców, moment ten oczywiście musi zostać zarejestrowany. Prześcigali się więc w opowieściach o tym kto dokąd jechał, żeby nagrać takie wiekopomne chwile. Rekord wyniósł pięć godzin jazdy bezdrożami celem nagrania około 10 minut niesamowitego wyjścia z lepianki (oczywiście w cudownej kiecce). No i problemem współczesnym było to, że trafiali się klienci spośród wzgórz i krzaków. Do pewnego momentu mieli napisane na stronie, że jeżdżą wszędzie, potem zawęzili to do dwóch godzin wokół Derbentu.
Kimran znał geografię regionu najlepiej, znał też wszystkie drogi. Nie przesadzał, gdy mówił, że gdzieś tam, to nie to, że asfaltu nie ma, tam w ogóle trudno mówić o jakimś trakcie, a kilkanaście kilometrów dalej jest kilkadziesiąt domów. Okazało się też, że Kimran pochodzi z rodu bandytów - ludzi, których wyrzucały okoliczne wioski, a oni w końcu zrobili sobie osadę pośród wzgórz, zatrzymaliśmy się, żeby ją oglądnąć z dystansu. Nie wyglądała imponująco, takie zwykłe domki. Do pokonania mieliśmy chyba jakieś 40 kilometrów, po drodze niezłe widoki. Jak to lokalni, Dennis z Kimranem ustalili, że najlepsza woda do picia jest w rurze znajdującej się we wiosce o jakiejś tam nazwie, więc musieliśmy tam po nią jechać. Obok rur lejących wodę mieścił się punkt akuszerski, otwarty kilka dni w tygodniu w godzinach 9-16. To nawet ich trochę zgasiło. Ciekawe czy dałoby się znaleźć zielarza. Co ja mówię, ciekawe czemu nie było strzałki do zielarza.
Kimran znał geografię regionu najlepiej, znał też wszystkie drogi. Nie przesadzał, gdy mówił, że gdzieś tam, to nie to, że asfaltu nie ma, tam w ogóle trudno mówić o jakimś trakcie, a kilkanaście kilometrów dalej jest kilkadziesiąt domów. Okazało się też, że Kimran pochodzi z rodu bandytów - ludzi, których wyrzucały okoliczne wioski, a oni w końcu zrobili sobie osadę pośród wzgórz, zatrzymaliśmy się, żeby ją oglądnąć z dystansu. Nie wyglądała imponująco, takie zwykłe domki. Do pokonania mieliśmy chyba jakieś 40 kilometrów, po drodze niezłe widoki. Jak to lokalni, Dennis z Kimranem ustalili, że najlepsza woda do picia jest w rurze znajdującej się we wiosce o jakiejś tam nazwie, więc musieliśmy tam po nią jechać. Obok rur lejących wodę mieścił się punkt akuszerski, otwarty kilka dni w tygodniu w godzinach 9-16. To nawet ich trochę zgasiło. Ciekawe czy dałoby się znaleźć zielarza. Co ja mówię, ciekawe czemu nie było strzałki do zielarza.
Byliśmy już bardzo blisko wodopadu, gdy wyjechaliśmy na checkpoint. Nie zdziwiłem się, papiery miałem wszystkie w cudownym porządku.
- Stop, dzień dobry, kontrola, dokumenty - wojskowo-milicyjni z całym garniturem karabinów i pistoletów.
Zaczęło się:
- Jaka kontrola, jakie dokumenty? Nad wodospad jedziemy!!!
- Panie, pan się nie wygłupiaj, w tym aucie jest przecież...
Nie.
Błagam nie.
Nie, nie mów tego.
Powiedz cokolwiek innego, tylko nie to.
- ... drug z Polszy.
No to pojechaliśmy.
- WYSIADAĆ! Zaordynował pan w mundurze. - DOKUMENTY!!! - poprawił.
Po chwili złożonej z 'panie, turysta, a pan się wygłupiasz', 'panie, odkąd to sprawdzacie swoich?', 'no z Derbentu jesteśmy wszyscy!', okazało się, że tylko ja i Kimran mamy jakieś papiery. Cała reszta nic.
-Co za głupota, w domu jesteśmy, a oni nam będą dokumenty sprawdzać! - irytował się Dennis. Dzięki temu, że drug z Polszy i temu, że oni nie mieli żadnych dokumentów, zabrano nasze i kazano nam jechać na posterunek. Całą drogę tamże wyjaśniano mi, że mam się nie martwić, że te skurwysyny nie wiedzą z kim zadarły, że to wstyd dla całego Dagestanu i że im dopiero pokażemy. O siebie się nie martwiłem - pan policjowojskowy powiedział, że chce tylko sprawdzić czy moje pozwolenie na pracę jest autentyczne - ale o nich już nieco tak, bo nie mieli ze sobą niczego. Mariman to był w kąpielówkach.
Posterunek policji był ufortyfikowaną twierdzą z okienkami strzelniczymi. Max nadział się na dwa niet!: po pierwsze czy możemy tam robić zdjęcia, po drugie czy możemy zapalić. Byłem pod wrażeniem, że w ogóle zadał te pytania. Pan policjant spisał ich dane i poszedł sprawdzać w systemie. Pooglądaliśmy sobie poczekalnię, która nie była przesadnie spektakularna i nie miała zbyt wiele do zaoferowania. Po jakichś dziesięciu minutach wrócił, oddał mi paszport i powiedział moim znajomym, że wszystko się zgadza. Wydawał się aż szczęśliwy z tego powodu. Wyjaśnił nam, że kontrola na drodze jest, bo dwa dni wcześniej podpalono szkołę, a kilka tygodni temu ostrzelano właśnie ten posterunek. Upewnił się też:
- A czy drug z Polszy na pewno widział twierdzę derbencką? Pokazaliście mu jaką mamy piękną twierdzę?
Zapewniłem, że wspaniałą twierdzę widziałem wiele razy w ciągu tych ostatnich dni. Facet bardzo się cieszył, że mówię po rosyjsku i że przyjechałem. W sumie to po tym epizodzie miałem przypływ ciepłych uczuć do Dagestanu i ludzi go zamieszkujących, bo wszystko poszło więcej niż sprawnie. Byliśmy już blisko wodospadu, Kimranowi włączył się tryb 'amant'
- Ech, te Dargijki, jakie cyce, jakie dupy, tylko obłapiać, chwytać, ale bym taką obrócił...
- Moja matka jest Dargijką, chcesz coś więcej powiedzieć? - padło z tyłu samochodu.
Już nie chciał. A skoro już mówimy o tej grupie zamieszkującej Dagestan:
Do kabiny pilotów samolotu lecącego na trasie Moskwa-Machaczkala wpada stewardessa:
- Mamy na pokładzie dargińskiego terrorystę z bombą!
- Czego żąda?
- Na razie niczego, ale rozpoczął sprzedaż spadochronów.
Ta mieścina, Huczi (fonetycznie mam zapisane, może Khuczi, może i Khuktschi), okazała się nieco większa od wcześniej przez nas mijanych. Mówię im to, pada:
- To miasto jest, całkiem duże. Mają nawet burdel (trachodrom).
Kiedyś były akty lokalizacyjne, a teraz łatwiej: jak burdel, to miasto, a jak nie, to wioska. Przy okazji dowiedziałem się, że trachodrom w Derbencie jest przy porcie i sesja tamże kosztuje 1500 rubli. W Machaczkali podobno są nawet kluby, gdzie można spędzić nockę chlejąc, oglądając striptease i potem bawiąc się z paniami.
Droga zrobiła się trochę ciekawsza, bo zaczęły się góry, ale szybko z niej zjechaliśmy. Byliśmy u celu. Wodopad.
- Stop, dzień dobry, kontrola, dokumenty - wojskowo-milicyjni z całym garniturem karabinów i pistoletów.
Zaczęło się:
- Jaka kontrola, jakie dokumenty? Nad wodospad jedziemy!!!
- Panie, pan się nie wygłupiaj, w tym aucie jest przecież...
Nie.
Błagam nie.
Nie, nie mów tego.
Powiedz cokolwiek innego, tylko nie to.
- ... drug z Polszy.
No to pojechaliśmy.
- WYSIADAĆ! Zaordynował pan w mundurze. - DOKUMENTY!!! - poprawił.
Po chwili złożonej z 'panie, turysta, a pan się wygłupiasz', 'panie, odkąd to sprawdzacie swoich?', 'no z Derbentu jesteśmy wszyscy!', okazało się, że tylko ja i Kimran mamy jakieś papiery. Cała reszta nic.
-Co za głupota, w domu jesteśmy, a oni nam będą dokumenty sprawdzać! - irytował się Dennis. Dzięki temu, że drug z Polszy i temu, że oni nie mieli żadnych dokumentów, zabrano nasze i kazano nam jechać na posterunek. Całą drogę tamże wyjaśniano mi, że mam się nie martwić, że te skurwysyny nie wiedzą z kim zadarły, że to wstyd dla całego Dagestanu i że im dopiero pokażemy. O siebie się nie martwiłem - pan policjowojskowy powiedział, że chce tylko sprawdzić czy moje pozwolenie na pracę jest autentyczne - ale o nich już nieco tak, bo nie mieli ze sobą niczego. Mariman to był w kąpielówkach.
Posterunek policji był ufortyfikowaną twierdzą z okienkami strzelniczymi. Max nadział się na dwa niet!: po pierwsze czy możemy tam robić zdjęcia, po drugie czy możemy zapalić. Byłem pod wrażeniem, że w ogóle zadał te pytania. Pan policjant spisał ich dane i poszedł sprawdzać w systemie. Pooglądaliśmy sobie poczekalnię, która nie była przesadnie spektakularna i nie miała zbyt wiele do zaoferowania. Po jakichś dziesięciu minutach wrócił, oddał mi paszport i powiedział moim znajomym, że wszystko się zgadza. Wydawał się aż szczęśliwy z tego powodu. Wyjaśnił nam, że kontrola na drodze jest, bo dwa dni wcześniej podpalono szkołę, a kilka tygodni temu ostrzelano właśnie ten posterunek. Upewnił się też:
- A czy drug z Polszy na pewno widział twierdzę derbencką? Pokazaliście mu jaką mamy piękną twierdzę?
Zapewniłem, że wspaniałą twierdzę widziałem wiele razy w ciągu tych ostatnich dni. Facet bardzo się cieszył, że mówię po rosyjsku i że przyjechałem. W sumie to po tym epizodzie miałem przypływ ciepłych uczuć do Dagestanu i ludzi go zamieszkujących, bo wszystko poszło więcej niż sprawnie. Byliśmy już blisko wodospadu, Kimranowi włączył się tryb 'amant'
- Ech, te Dargijki, jakie cyce, jakie dupy, tylko obłapiać, chwytać, ale bym taką obrócił...
- Moja matka jest Dargijką, chcesz coś więcej powiedzieć? - padło z tyłu samochodu.
Już nie chciał. A skoro już mówimy o tej grupie zamieszkującej Dagestan:
Do kabiny pilotów samolotu lecącego na trasie Moskwa-Machaczkala wpada stewardessa:
- Mamy na pokładzie dargińskiego terrorystę z bombą!
- Czego żąda?
- Na razie niczego, ale rozpoczął sprzedaż spadochronów.
Ta mieścina, Huczi (fonetycznie mam zapisane, może Khuczi, może i Khuktschi), okazała się nieco większa od wcześniej przez nas mijanych. Mówię im to, pada:
- To miasto jest, całkiem duże. Mają nawet burdel (trachodrom).
Kiedyś były akty lokalizacyjne, a teraz łatwiej: jak burdel, to miasto, a jak nie, to wioska. Przy okazji dowiedziałem się, że trachodrom w Derbencie jest przy porcie i sesja tamże kosztuje 1500 rubli. W Machaczkali podobno są nawet kluby, gdzie można spędzić nockę chlejąc, oglądając striptease i potem bawiąc się z paniami.
Droga zrobiła się trochę ciekawsza, bo zaczęły się góry, ale szybko z niej zjechaliśmy. Byliśmy u celu. Wodopad.
No cóż, rzeczywiście był to dość pokaźny wodospad. Był jeden problem: śmieci.
Tony śmieci.
Wszędzie, a najwięcej w wodospadzie.
Naprawdę, chyba nigdy nie widziałem czegoś takiego. Takie najbardziej banalne odpady codzienne, butelki po piwie, puszki po oleju samochodowym, po żarciu. Zaniemówiłem. Wszyscy stanęliśmy jak wryci. Mariman przemówił:
- Najpierw wstydziliśmy się za naszą policję, że cię sprawdza. Teraz wstydzimy się za rodaków, że coś takiego zrobili z tym pięknym miejscem.
Tony śmieci.
Wszędzie, a najwięcej w wodospadzie.
Naprawdę, chyba nigdy nie widziałem czegoś takiego. Takie najbardziej banalne odpady codzienne, butelki po piwie, puszki po oleju samochodowym, po żarciu. Zaniemówiłem. Wszyscy stanęliśmy jak wryci. Mariman przemówił:
- Najpierw wstydziliśmy się za naszą policję, że cię sprawdza. Teraz wstydzimy się za rodaków, że coś takiego zrobili z tym pięknym miejscem.
Rozstawiliśmy się na wysepce, dobyli grilla i jakieś dwa miliony innych rzeczy. Dennis i Kimran dyrygowali, bardzo chcieli, żebym niczego nie robił, ale się upierałem, że jednak coś bym chciał podziałać. Oni wzięli się za szaszłyki i rozpalanie. Byli w swoim żywiole, my się uwijaliśmy na ich polecenia.
Potem oczywiście było jedzenie i komplementowanie, że takie pyszne. Pomidory były super, dostałem wielką rybę, chyba największą jaką w życiu widziałem, ledwo dałem radę zjeść może 3/4.
Zbudowało mnie, że widząc te śmieci w okolicy, sami wszystko ochoczo pozbierali i nic po nas nie zostalo. Gdy my zaczynaliśmy, ludzie obok nas kończyli. Odchodząc dali nam w prezencie wielki chleb, bo im się już nie przyda, a nas w końcu tak wiele. Po raz kolejny byłem pod wrażeniem lokalnej gościny. Oni nie, przecież to normalne, tamci skończyli popas, a my zaczynamy, no to się dzielą. Jak po nas będą inni to też się podzielimy, no nie mów, że u was jest inaczej.
Odbiliśmy też wino. Nie był to hit eksportowy, ale nie było wstydu, takie typowe domowe. Okazało się, że moi przyjaciele to za wiele o alkoholu nie wiedzą, bo typowali, że wina mają po 20%. Trochę ich olśniłem, że raczej nie, a to na pewno nie. Nieco tego wypiliśmy, ale nie było szans na nawiązanie do tego:
Pijany Dagestaniec wraca po imprezce do domu. Szybciutko otwiera drzwi, przemyka się przez przedpokój, rozbiera się, chwyta największą książkę z półki i kładzie się w łóżku, czyta. Wchodzi żona:
- Znowu się nawaliłeś?
- O co ci chodzi, poczytać sobie nie można?
- Odłóż tę walizkę, idioto.
Odbiliśmy też wino. Nie był to hit eksportowy, ale nie było wstydu, takie typowe domowe. Okazało się, że moi przyjaciele to za wiele o alkoholu nie wiedzą, bo typowali, że wina mają po 20%. Trochę ich olśniłem, że raczej nie, a to na pewno nie. Nieco tego wypiliśmy, ale nie było szans na nawiązanie do tego:
Pijany Dagestaniec wraca po imprezce do domu. Szybciutko otwiera drzwi, przemyka się przez przedpokój, rozbiera się, chwyta największą książkę z półki i kładzie się w łóżku, czyta. Wchodzi żona:
- Znowu się nawaliłeś?
- O co ci chodzi, poczytać sobie nie można?
- Odłóż tę walizkę, idioto.
.Po paru godzinach i paru setkach zdjęć, pochwał okolicy i jedzenia, zaczęliśmy wracać. Wszystkie śmieci z nami. Po kilku kilometrach zatrzymaliśmy się i Dennis wyrzucił worki z odpadami w krzaki.
- Dlaczego? Przecież tu jest tyle śmieci wszędzie, mogliśmy to wywieźć do śmietnika w mieście.
- Przecież tu nie ma wodospadu, o co chodzi?
- Dlaczego? Przecież tu jest tyle śmieci wszędzie, mogliśmy to wywieźć do śmietnika w mieście.
- Przecież tu nie ma wodospadu, o co chodzi?
Potem mijaliśmy samochód robót drogowych. Na pace stał facet z łopatą i rzucał asfalt. Próbował trafiać w dziury w drodze, no ale szło mu to różnie, czasem obok, czasem za mało, czasem za dużo. Nikt tego nie wygładzał. Dostałem wykład:
- Widzisz, i tak się u nas robi remont nawierzchni i dlatego to wszystko tak wygląda. Potem wypełnią dokumenty, a władza się pochwali, że wyasfaltowano ileś tam kilometrów dróg i że jest lepiej. A jakieś 50% pieniędzy na ten cel rozkradną. Ale nie jest źle, kiedyś kradli wszystko, a teraz chociaż tyle robią.
Jak widać, złodziejstwo, korupcja, jakość i sensowność pracy też są relatywne.
Moja adaptacja do warunków lokalnych osiągnęła nowe stadium: mianowicie udało mi się zasnąć w samochodzie jadącym po tej gruntowo-asfaltowej drodze. Dojechaliśmy do Dagestańskich Ogni i zawieźli dużo jedzenia znajomym, którzy nie mogli z nami jechać. Ucieszyli się. Cholera, tak ludzkiego zachowania w życiu nie widziałem - kilka kilometrów dołożyć, żeby zawieźć jedzenie temu, który nie dał rady jechać. Oczywiście w opowieściach wodospad stał się najpiękniejszym obiektem na świecie.
Potem pojechaliśmy do Kimrana na kawę i ciasteczka (wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że tak się bawią kibole). On pobił dziecko, bo nie zrobiło czegoś ledwo powiedział, Dennis pokazywał mi najlepsza kawałki walk Abdusałama Gadisowa, dagestańskiego zapaśnika. Ze wszystkich sportów świata, Dagestan musi pasjonować się zapasami. Hura, ledwo zasady znam, no ale tak, ale mu jebnął, ooo, no jak dzik w żołędzie w niego wszedł, o jaka jazda!
Gdy potem jechaliśmy autem, jakoś tak nastroje siadły. Kimran powiedział, że jego żona uczyła się w Krasnojarsku, żadnej Moskwie czy Petersburgu, i jak tu przyjechała, to odkryła, że w urzędach pracują idioci, właściwie analfabeci. Zaczęli wyliczać mi problemy: fatalne szkoły. Jeszcze gorsze uniwersytety. Brak kadr, żeby ten burdel ogarnąć. Żałosne zarobki. Nepotyzm. Mariman kształcił się na lekarza i musiał jeszcze zapłacić 3000 rubli, które zalegał komuś kto pisał mu pracę magisterską. Zemdlałem jak to usłyszałem. Obiecał, że nigdy nie będzie praktykował, ale chce mieć dyplom. Wybrał medycynę, bo to prestiżowy kierunek. Na ekonomiach mniej się płaci za prace dyplomowe. Uniwersytety hodują leniwych debili, na każdym kierunku. Potem ci ludzie uczą w szkołach. Za ZSRR chociaż miewali kadry wyszkolone w stolicy, teraz już nie, bo system stypendiów umarł.
Pojechaliśmy do baru na kaliana. U nas się na to mówi shisha lub fajka wodna. W Dagestanie to jedna z wielkich pasji tubylców, paliliśmy już wcześniej, ale w mieszkaniu. Zawsze towarzyszyło temu takie podniecenie, że myślałem, że mają heroinę, a przynajmniej haszysz. Tego dnia poszliśmy do baru dedykowanego temu celowi. 300 rubli za lufę-flakon, każdy dostaje swój ustnik i idzie kółeczko. Kuriozalne to trochę, bo często jest tak, że palisz kaliana, dajesz następnemu, odpalasz papierosa, kończysz, wraca kalian. Po jakichś dwóch godzinach posiadówki ma się uduszony mózg. Oczywiście, że gada się o kobietach, piłce (na ekranach) i polityce. Z naciskiem na kobiety. A z piłki, pracownik lokalu pytał mnie, czy w Moskwie boją się fanatów FC Anzhi Machaczkała. Akurat jakoś tak mam, że jak widzę futbolowych fanatów, to staram się oddalić, więc powiedziałem, że za bardzo nie wiem. Podobno ilekroć grają w Moskwie, to jest zadyma.
Był to mój ostatni wieczór w mieszkaniu muzycznym. Starałem się je sprzątać, ale poziom dramatu pogłębiał się, napetowane było wszędzie, toreb ze śmieciami na pół kuchni, brudnych naczyń pełne stoły. Po raz ostatni siadłem z Cedricem do Mortal Kombat. Komplementował mnie, że się super nauczyłem grać. Przeraziłem go siatą jedzenia, w tym kawałkami ryby. Powiedział, żeby to rzucić, tam na stół, i potem coś się wymyśli. Sugerowałem, żeby kotom to wynieść, w końcu prorok je lubił, ale patrzył na mnie jak na idiotę. Następnego ranka sam to wytachałem.
Koło 10 przyszedł Max i się pożegnaliśmy - musiał jechać dwie godziny do jakiegoś aułu i filmować wyjście panny młodej z rodzinnego szałasu. Przez te kilka dni bardzo go polubiłem, wliczając w to wszystkie opowieści o wielkim Związku Radzieckim, Putinie i wrogach kraju. Jakimś cudem udało mi się przeskoczyć z tej kategorii do ligi przyjaciół. Powinni mu dać jakieś dofinansowanie na promowanie regionu, skoro i tak nie ma biur informacji turystycznej. Pisaliśmy potem jeszcze trochę ze sobą, po jakimś miesiącu to umarło.
Potem przyszedł Cedric, pogadaliśmy i poszliśmy na dworzec. Po drodze zapytałem go o reklamy, bardziej ulotki, na słupach, które słabo rozumiałem, bo były o macierzyństwie i pieniądzach. Rosja ma katastrofalny przyrost naturalny i dlatego daje dość solidne pokłady pieniędzy jak się rozmnożysz. Ale nie 500+, tylko na inwestycje w stylu remont mieszkania, ciuchy - wszystko musisz wykazać i dopiero dostajesz pieniądze. To jest solidna kasa, mówiono mi o kilkuset tysiącach rubli możliwych do wzięcia w ciągu dorastania dziecka. Tylko znając Dagestan, Rosję w ogóle, to ludzie już wiedzą jak to oszukać. I właśnie po to były te ulotki.
Na dworcu Cedric spytał czy mam pamiątki z Derbentu, a przynajmniej Dagestanu. Miałem magnesy i pocztówki, ale powiedziałem, że mógłbym mieć i koszulkę. Zapewniłaby mi popularność pośród moskiewskiej policji, w to nie wątpię. Przeszliśmy cały bazar, ale nikt nie miał niczego z flagą lub herbem Dagestanu. Szkoda, ale jakby rozumiem znikome zapotrzebowanie na parafernalia lokalnie patriotyczne pośród samych mieszkańców regionu, a ponieważ ruch turystyczny nie istnieje, to i tak cud, że miałem magnesy i pocztówki.
Cedric pogadał z marszrutkarzami i załatwił, że jeżeli zbierze się pięć osób do Kaspijska, to kierowca zawiezie mnie na lotnisko, a jak nie, to zwykła marszrutka do Machaczkały wysadzi mnie przy wjeździe do miasta i znajdę taksówkę. W ostatniej chwili wsiadły dwie osoby i udało się. Dzięki temu pierwszy raz w życiu zajechałem na lotnisko marszrutką, kosztowało mnie to jedynie 200 rubli, jakieś 15 PLN, za jakieś 100 kilometrów. Na lotnisku trzeba się wylegitymować, żeby wejść. Jak zobaczyli polski paszport, to mogłem sobie zwiedzić drugi policyjny posterunek w ciągu dwóch dni. Pytali po co, dlaczego - dlaczego Rosja, dlaczego Dagestan? Coś tam mówiłem, że ciekawe i interesujące, kręcili głowami, ale komputer mówił, że nie kłamię.
Do lotu miałem jakieś cztery godziny, poszedłem siedzieć na zewnątrz, gdzie można było palić. Potem musieli mnie znowu sprawdzić, a zmieniła się obsada. Trafił się jakiś pojeb, który mówił po rosyjsku z takim akcentem, że rozumiałem połowę. Pytał, czy to Polska jebie w dupę Rosję, czy też Rosja wyjebała w dupę Polskę. Zdurniałem i postanowiłem bardzo słabo mówić po rosyjsku. Kiwałem dużo głową, zwłaszcza gdy bardzo chciał, żebym mu powiedział, że to Rosja jebie w dupę Polskę. Ucieszył się, ktoś mu kazał przestać, wszedłem. Skąd takie bydle zalęgło się w tej miłej republice? Pewnie z centrali przysłali.
Ochrona była tak miła, że nie zabrała nam żadnych napojów. Kupiłem pożegnalną wodę mineralną.
Wylądowałem na Wnukowie o 23 z okładem, zdążyłem jeszcze na autobus (jeżeli kiedyś byście tam lądowali, to przystanek nie jest za blisko terminala i stada ludzi szukają go - po drugiej stronie ulicy, jakby wcześniej nieco, ale jeszcze naprzeciw budynku lotniska) i metro do domu. Koło 1 w nocy otworzyłem mieszkanie i prawie padłem ze zmęczenia, w dużej mierze nerwowego - zintegrowanie wszystkich środków komunikacji nie było takie łatwe. Ale koniec, dotarłem do mojego moskiewskiego domu. Dzięki polityce linii lotniczych Pobeda, przywiozłem sobie symboliczne Mendi. Szkoda, że nie da się tego kupić nigdzie poza Dagestanem, kładzie na plery Liptona i Nestea.
- Widzisz, i tak się u nas robi remont nawierzchni i dlatego to wszystko tak wygląda. Potem wypełnią dokumenty, a władza się pochwali, że wyasfaltowano ileś tam kilometrów dróg i że jest lepiej. A jakieś 50% pieniędzy na ten cel rozkradną. Ale nie jest źle, kiedyś kradli wszystko, a teraz chociaż tyle robią.
Jak widać, złodziejstwo, korupcja, jakość i sensowność pracy też są relatywne.
Moja adaptacja do warunków lokalnych osiągnęła nowe stadium: mianowicie udało mi się zasnąć w samochodzie jadącym po tej gruntowo-asfaltowej drodze. Dojechaliśmy do Dagestańskich Ogni i zawieźli dużo jedzenia znajomym, którzy nie mogli z nami jechać. Ucieszyli się. Cholera, tak ludzkiego zachowania w życiu nie widziałem - kilka kilometrów dołożyć, żeby zawieźć jedzenie temu, który nie dał rady jechać. Oczywiście w opowieściach wodospad stał się najpiękniejszym obiektem na świecie.
Potem pojechaliśmy do Kimrana na kawę i ciasteczka (wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że tak się bawią kibole). On pobił dziecko, bo nie zrobiło czegoś ledwo powiedział, Dennis pokazywał mi najlepsza kawałki walk Abdusałama Gadisowa, dagestańskiego zapaśnika. Ze wszystkich sportów świata, Dagestan musi pasjonować się zapasami. Hura, ledwo zasady znam, no ale tak, ale mu jebnął, ooo, no jak dzik w żołędzie w niego wszedł, o jaka jazda!
Gdy potem jechaliśmy autem, jakoś tak nastroje siadły. Kimran powiedział, że jego żona uczyła się w Krasnojarsku, żadnej Moskwie czy Petersburgu, i jak tu przyjechała, to odkryła, że w urzędach pracują idioci, właściwie analfabeci. Zaczęli wyliczać mi problemy: fatalne szkoły. Jeszcze gorsze uniwersytety. Brak kadr, żeby ten burdel ogarnąć. Żałosne zarobki. Nepotyzm. Mariman kształcił się na lekarza i musiał jeszcze zapłacić 3000 rubli, które zalegał komuś kto pisał mu pracę magisterską. Zemdlałem jak to usłyszałem. Obiecał, że nigdy nie będzie praktykował, ale chce mieć dyplom. Wybrał medycynę, bo to prestiżowy kierunek. Na ekonomiach mniej się płaci za prace dyplomowe. Uniwersytety hodują leniwych debili, na każdym kierunku. Potem ci ludzie uczą w szkołach. Za ZSRR chociaż miewali kadry wyszkolone w stolicy, teraz już nie, bo system stypendiów umarł.
Pojechaliśmy do baru na kaliana. U nas się na to mówi shisha lub fajka wodna. W Dagestanie to jedna z wielkich pasji tubylców, paliliśmy już wcześniej, ale w mieszkaniu. Zawsze towarzyszyło temu takie podniecenie, że myślałem, że mają heroinę, a przynajmniej haszysz. Tego dnia poszliśmy do baru dedykowanego temu celowi. 300 rubli za lufę-flakon, każdy dostaje swój ustnik i idzie kółeczko. Kuriozalne to trochę, bo często jest tak, że palisz kaliana, dajesz następnemu, odpalasz papierosa, kończysz, wraca kalian. Po jakichś dwóch godzinach posiadówki ma się uduszony mózg. Oczywiście, że gada się o kobietach, piłce (na ekranach) i polityce. Z naciskiem na kobiety. A z piłki, pracownik lokalu pytał mnie, czy w Moskwie boją się fanatów FC Anzhi Machaczkała. Akurat jakoś tak mam, że jak widzę futbolowych fanatów, to staram się oddalić, więc powiedziałem, że za bardzo nie wiem. Podobno ilekroć grają w Moskwie, to jest zadyma.
Był to mój ostatni wieczór w mieszkaniu muzycznym. Starałem się je sprzątać, ale poziom dramatu pogłębiał się, napetowane było wszędzie, toreb ze śmieciami na pół kuchni, brudnych naczyń pełne stoły. Po raz ostatni siadłem z Cedricem do Mortal Kombat. Komplementował mnie, że się super nauczyłem grać. Przeraziłem go siatą jedzenia, w tym kawałkami ryby. Powiedział, żeby to rzucić, tam na stół, i potem coś się wymyśli. Sugerowałem, żeby kotom to wynieść, w końcu prorok je lubił, ale patrzył na mnie jak na idiotę. Następnego ranka sam to wytachałem.
Koło 10 przyszedł Max i się pożegnaliśmy - musiał jechać dwie godziny do jakiegoś aułu i filmować wyjście panny młodej z rodzinnego szałasu. Przez te kilka dni bardzo go polubiłem, wliczając w to wszystkie opowieści o wielkim Związku Radzieckim, Putinie i wrogach kraju. Jakimś cudem udało mi się przeskoczyć z tej kategorii do ligi przyjaciół. Powinni mu dać jakieś dofinansowanie na promowanie regionu, skoro i tak nie ma biur informacji turystycznej. Pisaliśmy potem jeszcze trochę ze sobą, po jakimś miesiącu to umarło.
Potem przyszedł Cedric, pogadaliśmy i poszliśmy na dworzec. Po drodze zapytałem go o reklamy, bardziej ulotki, na słupach, które słabo rozumiałem, bo były o macierzyństwie i pieniądzach. Rosja ma katastrofalny przyrost naturalny i dlatego daje dość solidne pokłady pieniędzy jak się rozmnożysz. Ale nie 500+, tylko na inwestycje w stylu remont mieszkania, ciuchy - wszystko musisz wykazać i dopiero dostajesz pieniądze. To jest solidna kasa, mówiono mi o kilkuset tysiącach rubli możliwych do wzięcia w ciągu dorastania dziecka. Tylko znając Dagestan, Rosję w ogóle, to ludzie już wiedzą jak to oszukać. I właśnie po to były te ulotki.
Na dworcu Cedric spytał czy mam pamiątki z Derbentu, a przynajmniej Dagestanu. Miałem magnesy i pocztówki, ale powiedziałem, że mógłbym mieć i koszulkę. Zapewniłaby mi popularność pośród moskiewskiej policji, w to nie wątpię. Przeszliśmy cały bazar, ale nikt nie miał niczego z flagą lub herbem Dagestanu. Szkoda, ale jakby rozumiem znikome zapotrzebowanie na parafernalia lokalnie patriotyczne pośród samych mieszkańców regionu, a ponieważ ruch turystyczny nie istnieje, to i tak cud, że miałem magnesy i pocztówki.
Cedric pogadał z marszrutkarzami i załatwił, że jeżeli zbierze się pięć osób do Kaspijska, to kierowca zawiezie mnie na lotnisko, a jak nie, to zwykła marszrutka do Machaczkały wysadzi mnie przy wjeździe do miasta i znajdę taksówkę. W ostatniej chwili wsiadły dwie osoby i udało się. Dzięki temu pierwszy raz w życiu zajechałem na lotnisko marszrutką, kosztowało mnie to jedynie 200 rubli, jakieś 15 PLN, za jakieś 100 kilometrów. Na lotnisku trzeba się wylegitymować, żeby wejść. Jak zobaczyli polski paszport, to mogłem sobie zwiedzić drugi policyjny posterunek w ciągu dwóch dni. Pytali po co, dlaczego - dlaczego Rosja, dlaczego Dagestan? Coś tam mówiłem, że ciekawe i interesujące, kręcili głowami, ale komputer mówił, że nie kłamię.
Do lotu miałem jakieś cztery godziny, poszedłem siedzieć na zewnątrz, gdzie można było palić. Potem musieli mnie znowu sprawdzić, a zmieniła się obsada. Trafił się jakiś pojeb, który mówił po rosyjsku z takim akcentem, że rozumiałem połowę. Pytał, czy to Polska jebie w dupę Rosję, czy też Rosja wyjebała w dupę Polskę. Zdurniałem i postanowiłem bardzo słabo mówić po rosyjsku. Kiwałem dużo głową, zwłaszcza gdy bardzo chciał, żebym mu powiedział, że to Rosja jebie w dupę Polskę. Ucieszył się, ktoś mu kazał przestać, wszedłem. Skąd takie bydle zalęgło się w tej miłej republice? Pewnie z centrali przysłali.
Ochrona była tak miła, że nie zabrała nam żadnych napojów. Kupiłem pożegnalną wodę mineralną.
Wylądowałem na Wnukowie o 23 z okładem, zdążyłem jeszcze na autobus (jeżeli kiedyś byście tam lądowali, to przystanek nie jest za blisko terminala i stada ludzi szukają go - po drugiej stronie ulicy, jakby wcześniej nieco, ale jeszcze naprzeciw budynku lotniska) i metro do domu. Koło 1 w nocy otworzyłem mieszkanie i prawie padłem ze zmęczenia, w dużej mierze nerwowego - zintegrowanie wszystkich środków komunikacji nie było takie łatwe. Ale koniec, dotarłem do mojego moskiewskiego domu. Dzięki polityce linii lotniczych Pobeda, przywiozłem sobie symboliczne Mendi. Szkoda, że nie da się tego kupić nigdzie poza Dagestanem, kładzie na plery Liptona i Nestea.
Co mi dała ta wycieczka?
O Dagestanie wiedziałem nic. Teraz wiem trochę więcej. Przede wszystkim, gdy słyszę 'Dagestan', to widzę ludzi, którzy mi pomagali przez tyle dni. Ludzi, którzy często mieli do siebie niesamowity dystans i okrutne poczucie humoru, zwłaszcza w temacie religii. Sam mówię, że w Rosji zarabiam tak sobie, ale przy nich byłem bogaczem. Jednak to oni cały czas mnie gościli, za wszystko mi płacili i wychodzili z siebie, żebym się dobrze bawił. Tak też było, ale miałem, i mam do dzisiaj, wyrzuty, że tyle na mnie wydali, że poświęcili mi tyle czasu. Jak to często bywa, ludzie są o wiele lepsi niż władza i cały durny system sprawowania władzy.
Myślałem, że Dagestan jest podobny do Gruzji. Nie jest, właściwie pod żadnym względem. Jedzenie jest nieprzyprawione (adżika? a co to?), ludność prorosyjska, alkohol spożywa się raczej niszowo. Przede wszystkim Dagestan to niesamowite skupisko etniczne ludzi, którzy - według Maxa obecnie dzięki Federacji Rosyjskiej, a wcześniej dzięki zdrowemu rozsądkowi - nie mordują się, tylko koegzystują.
Czy warto jechać do Dagestanu?
Trudne pytanie: dla mnie było warto, ale tylko dlatego, że rzucono mnie w ramiona ludności lokalnej. Po dwóch dniach w Machaczkali byłem załamany - nudziłem się, atrakcji turystycznych właściwie brak, a przede wszystkim brak infrastruktury turystycznej - gdzie, dokąd i po co się nie dowiesz. W Moskwie rzadko się zdarza, żebym kogoś nie rozumiał, w Dagestanie ludzie czasem mówią w takim wariancie rosyjskiego (z wtrętami np. azerskimi), że drapałem się po głowie. Bywają jakieś wyspy angielskiego, ale to bardzo, bardzo rzadko. Na pewno nie poleciłbym tej wycieczki samotnej kobiecie. Przy czym ludzie ogólnie starają się pomóc, więc myślę, że dałoby się niezgorzej spędzić czas nawet nie znając rosyjskiego - nie jest to poziom Chin, ale obcokrajowiec-turysta, to nieco gwiazda. Jeżeli ktoś robiłby to w miesiącach letnich, to nawet jeżeli nie będzie nic działało, to można się położyć na wybrzeżu Morza Kaspijskiego, i tyle. Ani razu nie czułem się jakoś bardzo zagrożony, myślę, że można powiedzieć, że jest bezpiecznie (zwłaszcza w tej wiosce Huczi, co im podpalili szkołę i ostrzelali posterunek). Po miesiącach życia w Moskwie, Dagestan odmienił moje spojrzenie na Rosję pod wieloma względami - finansowymi, etnicznymi, terytorialnymi. Gdy słyszymy 'Rosja', to widzimy Moskwę i Słowian. A tymczasem Azerowie o ciemnej karnacji, wplatający gęsto rodzime słowa w rosyjski, to też Rosjanie. Przez tę wycieczkę solidnie zmieniła się moja wizja Rosji. Przeglądając chujowy magazyn linii lotniczych Pobieda w drodze powrotnej zdałem sobie sprawę, że zobaczyłem jakiś maluteńki odłamek szóstej części świata. Kto wie co jest w Inguszetii? Buriacji? Jakucji? Pewnie też wiele takich osób, które oferują pomoc odwiedzającym i które odmieniają nasze, scentralizowane na Kremlu, wizje Rosji.
Wycieczka ta dała mi wiele do opowiadania rosyjskim współpracownikom. Chyba już wszyscy oni wiedzą, że lepiej sobie odpuścić negatywne komentarze na temat Kaukazu w mojej obecności, bo będzie chryja. Zacząłem się też rzucać na negatywne komentarze dotyczące Rosji. Nie Władimira Władimirowicza, ale tego, że Ruskie to dzicz i chujów mordować. Mam w pamięci tę monstrualną rybę, którą mnie nakarmili przy wodospadzie, a której resztki wyniosłem kotom, i nie chcę żeby ktokolwiek tak pisał o moich przyjaciołach. Bo jak inaczej mogę nazwać tych ludzi, którzy tak wiele poświęcili dla mnie? Sługusami Putina? Max chciał być dumny z Rosji, inni z Dagestanu. Udowodnili mi na dziesiątą stronę, że mają ku temu powody. Tolerancji i empatii możemy się od nich tylko uczyć. Tak, od Dagestanu. Dagestanu, który ma jakieś 4000 lat doświadczenia w temacie, a o którym wiemy tak bardzo mało i który tylko czasem się przewijał przy okazji Czeczenii. Dagestanu, który okazał się być Kanadą Rosji. Dagestanu, który podarował mi jeden z najlepszych tygodni życia.
Według badań instytutu opinii publicznej, 20% Rosjan uważa, że Dagestan należy do Rosji. Pozostałe 80% woli mieć święty spokój.
O Dagestanie wiedziałem nic. Teraz wiem trochę więcej. Przede wszystkim, gdy słyszę 'Dagestan', to widzę ludzi, którzy mi pomagali przez tyle dni. Ludzi, którzy często mieli do siebie niesamowity dystans i okrutne poczucie humoru, zwłaszcza w temacie religii. Sam mówię, że w Rosji zarabiam tak sobie, ale przy nich byłem bogaczem. Jednak to oni cały czas mnie gościli, za wszystko mi płacili i wychodzili z siebie, żebym się dobrze bawił. Tak też było, ale miałem, i mam do dzisiaj, wyrzuty, że tyle na mnie wydali, że poświęcili mi tyle czasu. Jak to często bywa, ludzie są o wiele lepsi niż władza i cały durny system sprawowania władzy.
Myślałem, że Dagestan jest podobny do Gruzji. Nie jest, właściwie pod żadnym względem. Jedzenie jest nieprzyprawione (adżika? a co to?), ludność prorosyjska, alkohol spożywa się raczej niszowo. Przede wszystkim Dagestan to niesamowite skupisko etniczne ludzi, którzy - według Maxa obecnie dzięki Federacji Rosyjskiej, a wcześniej dzięki zdrowemu rozsądkowi - nie mordują się, tylko koegzystują.
Czy warto jechać do Dagestanu?
Trudne pytanie: dla mnie było warto, ale tylko dlatego, że rzucono mnie w ramiona ludności lokalnej. Po dwóch dniach w Machaczkali byłem załamany - nudziłem się, atrakcji turystycznych właściwie brak, a przede wszystkim brak infrastruktury turystycznej - gdzie, dokąd i po co się nie dowiesz. W Moskwie rzadko się zdarza, żebym kogoś nie rozumiał, w Dagestanie ludzie czasem mówią w takim wariancie rosyjskiego (z wtrętami np. azerskimi), że drapałem się po głowie. Bywają jakieś wyspy angielskiego, ale to bardzo, bardzo rzadko. Na pewno nie poleciłbym tej wycieczki samotnej kobiecie. Przy czym ludzie ogólnie starają się pomóc, więc myślę, że dałoby się niezgorzej spędzić czas nawet nie znając rosyjskiego - nie jest to poziom Chin, ale obcokrajowiec-turysta, to nieco gwiazda. Jeżeli ktoś robiłby to w miesiącach letnich, to nawet jeżeli nie będzie nic działało, to można się położyć na wybrzeżu Morza Kaspijskiego, i tyle. Ani razu nie czułem się jakoś bardzo zagrożony, myślę, że można powiedzieć, że jest bezpiecznie (zwłaszcza w tej wiosce Huczi, co im podpalili szkołę i ostrzelali posterunek). Po miesiącach życia w Moskwie, Dagestan odmienił moje spojrzenie na Rosję pod wieloma względami - finansowymi, etnicznymi, terytorialnymi. Gdy słyszymy 'Rosja', to widzimy Moskwę i Słowian. A tymczasem Azerowie o ciemnej karnacji, wplatający gęsto rodzime słowa w rosyjski, to też Rosjanie. Przez tę wycieczkę solidnie zmieniła się moja wizja Rosji. Przeglądając chujowy magazyn linii lotniczych Pobieda w drodze powrotnej zdałem sobie sprawę, że zobaczyłem jakiś maluteńki odłamek szóstej części świata. Kto wie co jest w Inguszetii? Buriacji? Jakucji? Pewnie też wiele takich osób, które oferują pomoc odwiedzającym i które odmieniają nasze, scentralizowane na Kremlu, wizje Rosji.
Wycieczka ta dała mi wiele do opowiadania rosyjskim współpracownikom. Chyba już wszyscy oni wiedzą, że lepiej sobie odpuścić negatywne komentarze na temat Kaukazu w mojej obecności, bo będzie chryja. Zacząłem się też rzucać na negatywne komentarze dotyczące Rosji. Nie Władimira Władimirowicza, ale tego, że Ruskie to dzicz i chujów mordować. Mam w pamięci tę monstrualną rybę, którą mnie nakarmili przy wodospadzie, a której resztki wyniosłem kotom, i nie chcę żeby ktokolwiek tak pisał o moich przyjaciołach. Bo jak inaczej mogę nazwać tych ludzi, którzy tak wiele poświęcili dla mnie? Sługusami Putina? Max chciał być dumny z Rosji, inni z Dagestanu. Udowodnili mi na dziesiątą stronę, że mają ku temu powody. Tolerancji i empatii możemy się od nich tylko uczyć. Tak, od Dagestanu. Dagestanu, który ma jakieś 4000 lat doświadczenia w temacie, a o którym wiemy tak bardzo mało i który tylko czasem się przewijał przy okazji Czeczenii. Dagestanu, który okazał się być Kanadą Rosji. Dagestanu, który podarował mi jeden z najlepszych tygodni życia.
Według badań instytutu opinii publicznej, 20% Rosjan uważa, że Dagestan należy do Rosji. Pozostałe 80% woli mieć święty spokój.