W marcu szkołę obiegł news, że jedna z nauczycielek została stewardessą w Air Astana. Klawiatury rozpaliły się do czerwoności, stada nauczycielek zgłaszały się do pracy w tej ekskluzywnej linii lotniczej – bo wszystko lepsze niż prestiżowa szkoła imienia prezydenta. Niektórym próbowałem klarować, że praca stewardessy, to nie jest podróżowanie po Paryżach i Bangkokach z napierdalaniem fot na Instagrama, a żmudna orka, dziwne godziny pracy, nocowanie po lotniskach na końcach miast, walka z pasażerami o bagaże podręczne. Oczywiście wiedziały lepiej, chociaż niektóre chyba nigdy nie leciały samolotem. Przez dobry tydzień prawie wszystkie chciały zostać stewardessami i snuły wizje, dokąd będą latać, nie przejmując się za bardzo tym, że Air Astana tam nie lata. Potem zaś obudziły się w świecie, w którym ich aplikacje pozostawały bez odpowiedzi. Tym samym ich nienawiść do szkoły weszła na wyższy poziom, bo rzeczywistość zafundowała im update – nie dość, że jest chujowo, to jesteśmy na to skazane. Podczas tego trendu Tamara postanowiła wskoczyć na wózek Air Astana. Pokazała mi swoje CV i spytała, czy coś da się poprawić.
Hm, wszystko skasować i napisać od nowa?
Słyszałem, że bywają ludzie, którzy wysyłają CV napisane jednolitą czcionką Times New Roman, 12. Słyszałem, że bywają CV, które zdradzają, że kandydat całkowicie nie zna języka angielskiego, a ubiega się o pracę związaną z jego znajomością. Nie wiedziałem, że można mieć tabelkę, w której tekst całkowicie się rozjeżdża. Jednak wtedy pierwszy raz zobaczyłem to na własne oczy. Wiele nie pytałem, znałem już moją współpracowniczkę i jej standardy. Zakasałem rękawy, poprosiłem o klawiaturę i zacząłem poprawiać. Po jakichś dwudziestu minutach oddałem sprzęt i powiedziałem, co jeszcze jest do zrobienia. Chodziło mi głównie o łamanie stron i poprawę dat zatrudnienia – jeżeli urodziłaś się w 1986 roku, to w 2018 nie masz 29 lat. Tamara powiedziała, że inaczej się nie da i że zdanie musi się urywać między stronami. Miałem tak dosyć jej olewactwa, że już jej tego nie poprawiłem. Poszło do Air Astana, a oni nigdy nie odpisali. Wiedzieli, co robią.
Przerobiłem też mniej spektakularne epizody gorączki pracowniczej, na przykład związane z uczeniem dorosłych po godzinach w murach naszej szkoły – tu miałem przyjemność „polecić” jej podręcznik i dać jego skany w pdfie. Po jakimś tygodniu zorientowałem się, że nie zauważyła, że tam jest też Teacher’s Book z oceanem worksheetów, a także ćwiczeniówka. Pokazałem jak tego używać, ale po dwóch tygodniach uczeń zrezygnował. Tu chociaż coś się wydarzyło, bo był też plan dawania lekcji przez internet, za dobre stawki. Nie udało się. Z jednej strony mógłbym przyznać punkty za kombinowanie i próby odmiany swojego życia. Z drugiej, wszystkie te działania cechował słomiany zapał i robienie po linii najmniejszego oporu – szybko, nieskładnie, na odwal się.
W jakimś lutym Tamara pojechała z mężem w podróż służbową do Rosji. Oficjalnie powiedziała, że jest chora, ale mnie poinformowała, że jedzie odkrywać Omsk i – klękajcie narody! - Czelabińsk. W Rosji mieli mieć jakieś zabiegi medyczne, których nie dało się mieć w Kazachstanie. Podczas jej nieobecności zaliczyłem jeden z najprzyjemniejszych tygodni pracy z uczniami. Nie będę skromny, również moi uczniowie widzieli, że czasem warto robić zadania domowe. W ciągu dwóch lekcji wprowadziłem ten kurs na wody po jakich powinien żeglować. Niektórzy byli zaskoczeni, że jest sprawiedliwie. Uczyło mi się cudownie. Gdy spotykałem Henka lub Edwarda między lekcjami, to padałem im w ramiona i rzęziłem: bycie nauczycielem ma sens! Kocham uczyć!
W końcu powróciła i wybuchła bomba. Kilka dni później, była jakś ósma z kopiejkami. Do naszej klasy weszła pracowniczka administracji i powiedziała, że Tamara nie dostanie pieniędzy za czas choroby dziecka, bo świadectwo choroby ze szpitala jest podrobione. Uzbroiłem się w empatię i ledwo pani wyszła, zacząłem mówić, że jakie chuje i bydlaki, że jej tego nie uwzględnili. Nie doceniłem przeciwnika:
- A pewnie, że jest podrobione! Wszyscy przecież przynoszą podrobione, ale to mnie się czepili!!!
Okazało się, że jej dziecko wcale nie było chore. Po prostu uznała, że nie chce się jej chodzić do pracy przez tydzień. Dokumenty choroby podrobiła. Był to ten rzadki przypadek, że naszej administracji zdarzyło się powiedzieć prawdę.
W jakimś sensie jestem wdzięczny Kazachstanowi. To dzięki życiu w tym kraju zrozumiałem jak odrażającym i beznadziejnie głupim tworem był Związek Radziecki. Wtedy pomyślałem sobie, że pokolenia pracowały w ten sposób, że w ten sposób walili głupa, i jak wiele sił ludzkich zostało zmarnowanych na ten burdel.
12 kwietnia kazachski kolektyw nauczycielski miał bardzo ważną obserwację. Wszystkich lokalnych nauczycieli poinformowano, że od rezultatów tejże będą zależały premie. Ludzie w Kazachstanie są tak przeraźliwie naiwni, że ona w to uwierzyła. Przez trzy dni robiła te zajęcia. Oczywiście ww. lekcja nie miała niczego wspólnego z tym, co zazwyczaj działo się w klasie. Przez dwa popołudnia Tamara wycinała lalki do teatru cieni – trochę przeinwestowany czas na ćwiczenie, które na zajęciach miało zająć góra 20 minut, a raczej 10. Mówiłem jej o tym. Mówiłem jej, że ma przepakowaną lekcję, ale oczywiście, nic nie docierało.
‘To będzie dobrze wyglądało, że tyle jest do roboty” - argumentowała.
‘To będzie wyglądało zgodnie z rzeczywistością, czyli że w ogóle nie kontrolujesz czasu” - myślałem sam do siebie. Pomogłem jej z tym wszystkim; gdy mnie poprosiła, to wyciąłem kawałki z trailerów filmów Disneya, które chciała wykorzystać. Wiele roboty nie było, chociaż oczywiście było trochę narzekania, że ten kawałek, a nie inny. Daj mi pełną kopię, to zrobię, co chcesz, a tak muszę bazować na trailerach z Youtube. Zasłużyłem się też kupując jej taśmę klejącą, bo w końcu w szkole biorącej ponad 2K PLN od ucznia, pieniędzy na taśmę klejącą nie było. Tu miał miejsce pewien zgrzyt, bo była niepocieszona szerokością taśmy i niemal na mnie nakrzyczała, że ona chciałaby inną. Pokazałem jej, że tą też może polepić, co musi, dała się przekonać. Tak więc chodziłem po taśmę klejącą, płaciłem za nią ze swoich pieniędzy, a potem mnie opierdalano, że kupiłem złą. Usprawiedliwiałem to myślami, że skoro oni wierzą w te premie, to chcą zrobić tip-top, więc niech sobie robią.
Sama obserwacja przebiegła chujowo, to znaczy włączałem jej filmiki kiedy chciała, ale – niespodzianka! - miała tak wiele ćwiczeń, że dawała uczniom za mało czasu na cokolwiek. Nagle jednak usłyszałem, że pani Tamara prowadzi lekcję po angielsku, szokujące! Od miesięcy takie zjawisko nie miało miejsca, a tu na obserwacji siedzi ten głupawy wicedyrektor, dwa lata doświadczenia w miernym uczeniu, i wierzy, że to zawsze tak wygląda. Nawet słabo doświadczony nauczyciel zobaczyłby, jaka lipa jest robiona. Bo nagle pani odpala system oceniania Class Dojo i mówi uczniom, że teraz im rozda punkty, a jak ich zbiorą odpowiednią ilość, to w nagrodę pojadą na piknik. Uczniowie jęknęli, że słyszą to od miesięcy, a z pikniku póki co nici. Wygrała wszystko Aruzhan:
- Pani sobie włącza to Class Dojo jak pani pasuje, ja w żaden piknik nie wierzę i ja się nie będę o te punkty starała.
Prawie pierdolnąłem donośnym śmiechem. Brawo Aruka, coś mi tak właśnie mówiło, że ty tu nie pasujesz do tego konformizmu narodowego, nie pierwszy raz słyszę jak pyskujesz. Wiele razy mnie tym irytowałaś, ale dzisiaj wygrywasz. Zrobię wszystko, żebyś nie zapłaciła za to zbyt wygórowanej ceny!
Tamara prawie upadła na tę bezczelność. Gówniara śmie wielkiej pani nauczycielce wytykać kłamstwo na lekcji obserwowanej! Za Stalina nie do pomyślenia! Sam wicedyrektor chyba deko zdebilał. Normalny obserwator zrobiłby za to nauczycielowi jesień, zimę i wiosnę średniowiecza. Znając go, sprawę zignorował. Obserwacja się skończyła, za to uczniowie nie ukończyli żadnego z ćwiczeń. Na samym końcu pani Tamara próbowała zadać zadanie domowe, ale robiła to w taki sposób, że nikt nie był w stanie zrozumieć, trochę dlatego, że połowa uczniów była już za drzwiami. Nieważne, i tak pewnie nie sprawdzi, a jak sprawdzi, to powiecie, że nie macie i nic się nie stanie. Been there, seen that.
- Aruka, poczekaj. Ja tam nie chcę wracać. Opowiedz jeszcze o czymś innym. W co grywasz? Ty masz czwórkę braci, nie?
Nauczyli mnie już mówić, że czarne to białe, a zielone to pomarańczowe. Że fioletowe to seledynowe. Ale w tym momencie poczułem, że chcą zamienić beżowe na niebieskie, i to jakoś mnie wkurwiło, rozjuszyło, złamało i sprawiło, że uznałem, że mam dosyć i że ja to wszystko pierdolę. Postanowiłem jednak nie robić Douglasa z "Falling Down", tylko obrać nieco inną ścieżkę
Po lekcji spytałem Tamarę, czy robi to wszystko, żeby poczuć, że ma siłę, bo wie, że ja nie będę się kłócił przy uczniach? Że chciałbym zrozumieć dlaczego marnuje czas swój, mój, a przede wszystkim uczniów? Że po co się wygłupia? Żeby zniszczyć coś co działa? Czemu ma to służyć? Bo to nie pierwszy raz, ale obawiam się, że już ostatni.
Oczywiście dostała histerii. Naszą miłą pogawędkę przerwało przybycie uczniów z kolejnej grupy. Potem pognała poskarżyć się naszej przełożonej, Medinie, że ja na nią krzyczę. Pani, gdybym ja na ciebie naprawdę nakrzyczał, to by cały departament wiedział, akurat krzyczeć potrafię dość solidnie. Medina nic z tym nie zrobiła, bo w jej mniemaniu idea bycia dyrektorką zasadzała się na nic nierobieniu.
Reszta dnia minęła w atmosferze chujowej, to znaczy pani Tamara marnowała czas uczniów, próbowała sprawdzić zadanie, którego nie zadała dzień wcześniej, a także przekonać ich, że jak zdobędą punkty w Class Dojo to pojadą na piknik. Żadnej lekcji gotowej nie miała, rzecz jasna na biegu nie mogła niczego wymyślić, więc to zabijanie czasu działało tak sobie. Siedziałem na końcu sali i poprawiłem kilkadziesiąt testów, oczywiście zostawiając jej sporne kwestie, bo po co ma podważać to, że śmiem nie akceptować trzech zakreślonych odpowiedzi w teście wyboru ABC. W końcu jedna z tych odpowiedzi jest dobra, a za złe nie dajemy ujemnych punktów.
Oczywiście jak na szefa przybytku w Kazachstanie przystało, wicedyrektor zapomniał sobie, że przez całe piątkowe popołudnie prowadzę English Club, więc wezwał mnie w środku tych zajęć. Odpisałem z bezczelnym pytaniem, czy mam wszystkim pierdolnąć i zostawić uczniów, bo to jego spotkanie jest takie ważne, czy może poczekać. Mógł poczekać, więc w końcu zjawiłem się w jego biurze koło 16:45. Powitał mnie tym samym tekstem, co we wrześniu. Że on tu widzi brak coteachingu i jak oceniam swoją rolę w moich lekcjach z panią Tamarą. Dostałem kurwy, ale zachowałem ją dla siebie. Wycedziłem przez nierówny zgryz, że mówiono nam wszystkim, że obserwacja jest jedynie krajowych i że mamy się w nią nie mieszać. A on, że jak to tak. Sobie myślę: ty tępy chuju, jak nie wysyłasz do mnie nawet informacji, że lekcja będzie obserwowana, a wysyłasz do krajowych, to czego się pierdolony kabanie spodziewasz? Powiedziałem jednak troszkę inaczej; że taka informacja krążyła po całym zakładzie. Powiedział, że ogólnie chciał mnie spierdolić, że pani Tamara musi sama wszystko prowadzić, a ja niczego nie robię, ale jak wie, to łaskawie mnie nie zjebie, ale chciał powiedzieć, że musimy się nauczyć coteachingu.
Wtedy ja pierdolnąłem. A raczej uznałem, że nie mam ochoty na kolejny miesiąc dalszego ciągu, bo osiem już wystarczy. Powiedziałem więc spokojnie, że w dniu dzisiejszym prowadziłem sobie swoją lekcję, a ona 30 minut spóźniona wpierdoliła się między wódkę a zakaskę, że o jakim coteachingu mówimy, że to jest ciągły festiwal pokazywania siły przed uczniami, i kwestiowania moich kompetencji. Że to nie jest pierwszy raz, że mówiłem mu o tym jesienią, że zimą pisałem maile, że ile kurwa można mydlić oczy, pierdolić o coteachingu, skoro połowa z dwójki zaangażowanych nie ma najmniejszego zamiaru go realizować? Że ja już mam tego dosyć – pomny byłem słów Henka, żeby nie wspominać, że mam troszkę wyższe kwalifikacje niż lokalni, bo oni tego bardzo nie lubią – i że z tej mąki chleba nie będzie.
Zafrapował się i powiedział, że będzie musiał wezwać panią Tamarę – zrobił to w taki sposób jakby dawał mi szansę na wycofanie się, i chyba licząc, że ja to popełnię. Bo Jezus Maria! Co ty będziesz miał, jak ona przyjdzie, na pewno kłamiesz! Ja tylko go zachęciłem do wezwania ulubienicy. Wiedziałem, ze będzie dobrze.
Tak więc wszystkie te zarzuty, które na pewno Tamara słyszała przez miesiące pod swoim adresem, w tamtym momencie przerzuciła na mnie. Zapewne myśląc, że w ten sposób robi manewr na miarę Koniewa, który to ocalił Kraków, i w ten sposób pozbywa się wszystkich zarzutów kierowanych do niej. Może myślała, że wyprowadzi mnie to z równowagi. Na pewno mnie to nie ucieszyło, ale ja pracowałem w firmie z rodzinną atmosferą, więc przerobiłem już większe chamstwo i bezczelność w życiu. Chociaż chyba nie, to był swoisty rekord, ale z samym zjawiskiem zetknąłem się już wcześniej – czy to w Polsce, czy w Chinach – więc łyknąłem to niczym spokojny pelikan. Histerii z tych powodów nie dostałem, co ją bardzo zdziwiło. Bo też normalny człowiek zaczyna w takiej sytuacji się tłumaczyć, wyjaśniać, odwoływać do wydarzeń, oferować dokumenty, sprostowania, wyjaśnienia, panikować na każdą niesprawiedliwość. Nie, ja trochę literatury łagrowej czytałem, ja wiem jak działacie. Bardzo się nie zdziwiłem, gdy cofnęliśmy się do października 2017, kiedy to podobno śmiertelnie obraziłem wszystkich rodziców świata, bo gapiłem się na zegarek przez całe spotkanie z nimi. Zapytałem spokojnie, czemu wcześniej niczego o tym nie słyszałem.
Nie chciano mi robić przykrości. Tak więc pani Tamara z litości nad moją beznadziejną osobą nigdy mi o tym nie powiedziała.
To był taki piękny prezent...
Opowiedziałem o tym, że są inne metody komunikacji z uczniami niż wrzask. Dyrektor mnie odpytał jakie, więc mu kilka podałem. Kiwał głową, chyba solidnie przerażony, że wychodzi na moje. Cały czas mówiłem spokojnie, że chciałbym porozmawiać o dniu dzisiejszym, w którym ona wjebała się na lekcję i ją przerwała w chuj wie jakim celu. Że gdy o 8 rano zasugerowałem omówienie zajęć na cały dzień, to mi odpowiedziała, że nie ma na to czasu, bo idzie na stołówkę. Ja nie sądziłem, że to może chwycić, ale nie doceniłem poziomu wroga. Tamara powiedziała, że o 8 nie ma czasu ze mną gadać, bo musi sobie zjeść śniadanie i nie będzie z niego rezygnowała na rzecz jakiegoś durnego planowania lekcji. Prawie powiedziałem, że dziękuję. Ten siedział i wiądł, bo na mnie nie miał niczego, no poza moim wcześniejszym wyjściem ze spotkania, a ona sama się podkładała.
Oskarżyła mnie, że pozwoliłem dać swój numer telefonu tylko jednej grupie rodziców. Ba, ja nawet tej jednej nie pozwoliłem. Wiedziałem, że dawanie numeru telefonu rodzicom było bardzo, bardzo zakazane, totalne haram, więc dowaliłem, że to ona go dała, bez konsultacji ze mną. Bo pozwoliłem! Nie pozwoliłem, ale to i tak nie miało znaczenia, za nic nie można było czegoś takiego wywinąć. Nawet gdybym błagał, to nie miała prawa go podać. Ryzykowało to ustawkami na lekcje prywatne. Ta więc krzyczała, że ja pozwoliłem podać swój numer tylko jednej grupie, a co inni mieli robić? A ten siedział i bezdźwięcznie poruszał ustami. Chyba nawet do jego głupoty dotarło jaką patologię wyhodował na zakładzie.
Poza małą ilość argumentów merytorycznych, pani Tamara ogólnie słabo sobie radziła emocjonalnie w tej konfrontacji, chyba że krzyki, że 'kłamiesz!', uznamy za cywilizowany sposób prowadzenia polemiki i przekonywujący tzw. obiektywnego obserwatora do swoich racji. Chociaż nacjonalizm zebrał srogie żniwo w Kazachstanie, to show, który wywaliła przekraczał wszystkie możliwe granice kompromitacji. Chyba w imię litości, dyrektor w końcu jej przerwał ten festiwal głupoty i sprawozdania ze swojego lenistwa, bo uznał, że wstyd przed inostrańcem. Podziękował nam, zarządził, że przez następny tydzień pani Tamara prowadzi lekcje, a ja jestem asystentem, a potem się zmieniamy. W ten sposób ISA NIS Astana zyskała najdroższego asystenta w historii nauczycielstwa. Gdzie indziej płacą pełną pensję trenera nauczycielskiego za podawanie kserówek i strofowanie pojedynczych uczniów, a nie wymagają od niego przygotowywania lekcji? Ale nie zapominajmy jednej z największych mądrości świata. Nie zapominajmy słów, które sięgają przynajmniej Kaliguli, obecnych także w czasach Marii Antoniny. W jakimś sensie przyświecające latom ZSRR, a także niepodległemu Kazachstanowi:
„Kto bogatemu zabroni?"
Pojechaliśmy do największego namiotu Chana na świecie, bo strzeliło mi do głowy, że znajdę tam sobie spodnie. I nawet znalazłem, spodnie, koszulę i kolację w postaci Burger Kinga. Henk szukał jadła dla psa i kota, to też nam się udało. Udał nam się też monopolowy w piwnicy, więc on wychodził z Jackiem, a ja z paroma piwami. Wróciliśmy, pogadaliśmy, uznaliśmy, że na pewno ta klaunada się skończy spokojnie i że jeszcze się ubawimy. Poszedłem do siebie i gdy kończyłem wrzucać moje żniwa z Khan Shatyra do lodówki, zadzwonił mój telefon. Czasem tak bywa, że telefon dzwoni i się nie zna numeru.
Numer nieznany, pewnie znowu pomyłka - Kazachstan cechuje rekordowa liczba ludzi szukających innych po złych numerach. Odebrałem więc, po angielsku, bo taki mam bydlacki zwyczaj, zakładając, że to jakiś rodzic. W odpowiedzi usłyszałem:
- Wiem, że znasz rosyjski
- Owszem, znam - nadal spodziewałem się jakiegoś rodzica, który wyczarował sobie, że późne godziny wieczorne w piątek, to czas rozmów o postępach dziecka.
To jednak nie był rodzic.
W ciągu następnych czterech minut dowiedziałem się, że mam siedem dni na opuszczenie Kazachstanu, albo mnie zabiją.
Że Kazachstan mi płaci, a ja tego nie doceniam.
Że za dużo gadam.
Że nie potrzebują takich ludzi jak ja.
Że źle wykonuje moją pracę i on to dobrze wie.
Dzwoniący bardzo chciał mi powiedzieć, gdzie mieszkam, ale nie wiedział.
Wiedział za to, gdzie pracuję. Wiedział, że mieszkam w luksusach, chociaż nie znał ich adresu.
Taki los biedoty, że wie, że ktoś gdzieś mieszka, ale nie wie dokładnie gdzie. Poleciłbym im poszukać sprawcy tego dramatu nieco bardziej w centrum Astany, jest nawet taki solidnych rozmiarów pałac zwany prezydenckim.
Dość szybko zdałem sobie sprawę, że facet jest wypity. Profesjonalistą nie był, bo ilekroć mnie pytał, czy rozumiem, to ja odpowiadałem, że nie, a on się powtarzał. W pewnym momencie powiedział mi jakieś cztery razy, że mnie zabije i czy ja to rozumiem. Po każdej zapowiedzi mówiłem, że nie rozumiem, a on powtarzał. Już wcześniej nie myślałem zbyt dobrze o Kazachach, ale ten telefon podbił pieczątkę.
Chciałbym napisać, że na informację, że chcą mnie zabić zareagowałem opanowaniem. Niestety, nie zareagowałem opanowaniem. Dostałem takiej histerii, że w kilka minut po telefonie wiedziała o nim pani z działu międzynarodowego, a w kilkanaście minut później poszedłem spać do Henka. Pół Astany poinformowałem. Tak na wszelki wypadek. Ojebałem ze szczęścia, że kogoś moje życie w ogóle interesuje. Tyle lat, tyle zim! Henk miał Jacka Danielsa, ja miałem prezent od Almost Paradise z Węgier. Potem dowiedziałem się, że w ciągu pięciu minut owaliłem trzy banie Jacka i piwo. Znaliśmy się z Henkiem kilka miesięcy, jednak mówił, że widział, że jest u mnie dobrze, Jacka zapijałem węgierskim cudem, a węgierski cud Jackiem. Walnąłem w jego sofę chwilę po północy. Uznaliśmy, że ze względów bezpieczeństwa lepiej, żebym spał u niego.
Potem poszliśmy do szkoły. Pan dyrektor powitał mnie w kamizelce narzuconej na polo. Cała nasza rozmowa skoncentrowała się na tym, jak bardzo mu spierdoliłem wolne, bo chciał iść na koncert syna, a przez takie chamskie bydlę jak ja, musiał przyjść do szkoły. Na swoje własne pytanie, czy wiem kto mógł to wyrzeźbić, odpowiedział sobie sam, że nie wolno mi oskarżać pani Tamary. Tak więc nie oskarżyłem jej, ale i on nie miał jednak zbyt wielu pomysłów kto inny mógłby za tym stać. Z braku innych podejrzanych, zapytałem tylko, czy mam otwierać sprawę w sądzie. Oczywiście dowiedziałem się, że nie, nie ma takiej potrzeby. To jasno wskazywało, że jest to absolutnie konieczne. Problem był jednak taki, że sąd działał w godzinach działania sądu, czyli nie w sobotę, a w dni robocze musiałbym brać wolne niepłatne. Miałem umiarkowaną wiarę w możliwości astańskiej władzy sądowniczej, więc postanowiłem poczekać na rozwój sytuacji.
Podzieliłem się z całym światem tym newsem. W końcu był to mój debiut, pierwszy raz grozili mi śmiercią, więc trochę-deko mnie nosiło. Oszczędziłem parę osób, ale dość szybko miałem wiele komentarzy na portalu społecznościowym, a i moi współpracownicy nie mogli narzekać, że zachowałem to dla siebie. Zwłaszcza wobec nich chciałem być na czasie, bo skoro przytrafiło się to mnie, to mogło każdemu z nich. Może oni są nieco mniej irytujący, ale paru z nich wydarło ryja więcej niż raz. Chociaż chyba z chodzeniem na skargi do dyrekcji byłem debiutantem. Niemniej moja popularność przebiła wszystkie możliwe rejestry. Zaproszeń na spotkania otrzymałem kilkanaście, jak nie restauracje, to mieszkania. Weekend zapowiadał się jako nudny, a stał się jednym z najbardziej wypakowanych wydarzeniami w historii mego życia w Astanie. W niedzielę wieczorem siedziałem w mieszkaniu pastora i odbierałem błogosławieństwa. Na moje uwagi, że jestem ateisto-buddystą, odpowiedział, że nie musiał wiedzieć. Potem padliśmy sobie w ramiona i rzucił na mnie zaklęcie bezpieczeństwa. Otworzył też wino, a ja mu pomogłem kupić glinę do rzeźbienia. Zapraszano mnie na obiady i pytano, co dalej. Otrzymałem takie ilości wsparcia, że byłem w stanie nosić góry i lodowce.
Nie sprawiło to, że zostałem wodzem zakładu.
Niestety, realia były takie, że żeby założyć sprawę w sądzie, musiałbym się zwolnić z pracy. Moja wiara w kazachskie sądy... Stracić zarobek, to rozumiałem. Więc olałem. Trochę inaczej mówiłem pewnego wtorkowego popołudnia, gdy zadzwoniła do mnie policja, że gdzie sprawa i czemu nie otworzyłem przewodu sądowego? No bo dyrektor mi powiedział, że nie ma po co, że mam poczekać. Wtedy dopiero zrozumiałem, jak to działa i jak bardzo szkoła mnie wychujała. A raczej jak w imię hajsu wybrałem ścieżkę nie tracenia czasu na lokalną biurokrację. Powiedziałem więc, że doradzono mi poczekać na rozwój sytuacji. Policja powiedziała, że doradzono mi wielce chujowo. Chciałbym powiedzieć, że jakoś mnie to zaskoczyło, ale w sumie nie. Wiedziałem dobrze, że ISA będzie chciała całą sprawę zamieść pod dywan. Policjant powiedział, że mają pewne informacje, ale ponieważ sprawa nie została założona, to nie może ich ujawnić. Jest już za późno, żeby ją założyć teraz. Dość ciekawy system prawny. Bardzo żałuję, że jednak nie poświęciłem się i nie poszedłem do sądu. Mąż, brat lub kolega pani Tamary mógłby mieć solidny problem. Policja zlokalizowała człowieka, który groził mi śmiercią. Jednak nie mogła mi powiedzieć, bo nie założyłem sprawy. W efekcie mieli związane ręce i cały wynik śledztwa mogli sobie spuścić w toalecie mniej lub bardziej publicznej.
Do końca kontraktu miałem około miesiąca. Musiałem go przeżyć pracując z osobą, która chciała mnie zabić.