Restauracje w Astanie można znaleźć właściwie wszędzie - czyli nie tylko w samym centrum miasta, ale też na pomniejszych osiedlach. Przy czym lokalizacja często nie odpowiada cenom, czyli lokal gdzieś na szarym końcu metropolii może okazać się być z wyższej półki, niż te położone bardziej centralnie. Dla przykładu - w naszym kompleksie mieszkalnym otworzyła się restauracja marokańska Casablanca, w której biznes lunch zaczyna się od 2345 tenge (około 25 zł). Tymczasem w restauracjach położonych w okolicach Khan Shatyr lub alei Respublika ceny lunchów zaczynają się w okolicach 1500 tenge. Oczywiście Casablanca może oczekiwać lepszego hajsu z racji tego, że jest jedyną (prawdopodobnie) restauracją marokańską w mieście, ale coś nam mówi, że nie przekonuje to zbyt wielu ludzi, albowiem lokal świeci pustkami.
Zapomnijcie też, że będąc gdzieś na mieście możecie chwycić coś na szybko z ulicznej budki. Streetfood w Astanie nie istnieje, co w sumie nie jest dziwne, jeżeli weźmie się pod uwagę, że większość zimy temperatury wahają się między -10 a -40. Kto chciałby jeść coś na ulicy w takich warunkach? Oczywiście latem otwierają się budki z lodami, podobno bywają też jakieś kebabownie, ale niestety nie ma żadnego lokalnego przysmaku do odkrycia.
Istnieje też dość ciekawa opcja, by wydać o wiele więcej pieniędzy, niż się zaplanowało. Otóż niektóre lokale posiadają cennik określający kary za zniszczenie zastawy stołowej! Szklaneczki to zazwyczaj 500 tenge, ale już kufel do piwa - 1500!
Jeżeli w restauracji zamówisz kieliszek wina wytrawnego, a przyniosą półsłodkie, to zapomnij o tym, iż uda się kelnerowi zwrócić uwagę na tę pomyłkę. Przecież i to wino, i to wino, co się czepiać? Jeżeli też przyniosą ciepłe białe wino, to nie pytaj, czy nie mają zimnego. Nie mają. Po co chłodzić białe wino?
Jeżeli w restauracji zamówisz sałatkę, a po 25 minutach dalej jej nie dostaniesz, to zapomnij o tym, że przypomnienie o niej kelnerowi coś zmieni. Prawdopodobnie na kuchni pracuje jedna osoba, no więc na sałatkę trzeba poczekać, bo ktoś 40 minut temu zamówił burgera z frytkami, i teraz kucharz właśnie obiera ziemniaki.
Jeżeli poprosisz, żeby colę z zestawu pizza + cola zmieniono na colę zero, obsługa zgodzi się na to entuzjastycznie, a następnie dostaniesz jednak zwykłą colę, to zapomnij, że obsługa przyzna się, że nawaliła.
Jeżeli w azjatyckiej fastfoodowni zamówisz zupę z makaronem, to zapomnij, że dostaniesz ją wcześniej niż po 20 minutach. Wyobraźcie sobie, że McDonald's albo KFC mieliby takie tempo pracy. Wyjaśnia to przy okazji dlaczego w tych lokalach jest zazwyczaj nieco gęściej niż w innych.
Jeżeli zamówisz piwo w piątkowy wieczór, i nie dostaniesz go po 20 minutach, to zapomnij o tym, że je zamawiałeś. Po prostu.
Czy to jakiś szczególny wybór pechowych przygód? Niestety nie. Coś podobnego przydarza się nam za każdym razem, kiedy jesteśmy w jakiejś restauracji czy barze.
Jakość obsługi jest fatalna. Oczywiście domyślamy się, że kelnerom świetnie płacą, więc ich motywacja do wykonywania usług na wyższym poziomie jest zerowa - podobnie jest w Polsce, podobnie było też w Moskwie. Można rzec, że plusem jest to, że obsługa nie próbuje oszukiwać poprzez dopisywanie fikcyjnych zamówień do rachunku - to było na porządku dziennym w Moskwie. Irytuje nas jednak, że wszystkie restauracje i bary dopisują 10% do rachunku - za wspomnianą obsługę!!!
Nawet jeżeli zamówicie samą colę czy piwo, czy jakieś orzeszki, to i tak doliczą do tego 10%. Przez to robią się dziwadła, bo kupujesz coś za 399, więc dobijają 40, więc wychodzi 439. W obiegu są monety 1 tenge, ale praktycznie się ich nie używa, zaokrągla się do 5 lub 10, nawet staruszki na straganach nie liczą jedynek, więc oczywiście tej jedynki nigdy nie dostaniecie z powrotem. Tak, są to grosze w przypadku jednego klienta, ale w skali miesiąca lokale kręcą na tym solidną kopiejkę.
Dopisywanie tych 10% prowadzi też do dramatów, bo kelnerzy wszędzie liczą na napiwek - co z tego, że 10% jest za obsługę, jeżeli obsługa nigdy nie zobaczy tych pieniędzy. Przez to kelnerzy nie chcą wydawać reszty, wychodząc z założenia, że skoro rachunek z dopisanymi 10% był na 4500, a dajesz 5000, to znaczy, że te 500 już dla niego. Doprowadziło to do tego, że wszędzie płacimy kartą, albo staramy się mieć dokładnie wyliczoną kwotę z rachunku. W efekcie zdarzyło się już, że jakiś kelner był na nas strasznie obrażony i nie powiedział nam 'do widzenia' kiedy wychodziliśmy. Na bogów, ale za co my wam mamy dawać napiwki? Za podanie ciepłego piwa po 20 minutach czekania?!
Koniec końców już po dwóch miesiącach życia w Astanie uznaliśmy, że im mniej mamy kontaktów z rzeczywistością przygotowaną dla klasy średniej-wyższej, tym lepiej dla nas. Wolimy albo chodzić do miejsc dla klasy pracującej (czyli stolovaye - tam nigdy nie mieliśmy dramatów z rachunkami), albo gotować sami, bo mamy dość wieczorów zepsutych przez niekompetentnych pracowników niby-eleganckich lokali, którzy myślą, że jak rachunek oscyluje na 8000, to rzucimy 10 tysia i reszty nie będziemy chcieli. Kiedyś, mieszkając w Chinach, usłyszeliśmy dość dobrą frazę opisującą tamtejszą rzeczywistość - "Third world quality at first world prices" - "Jakość trzeciego świata z cenami pierwszego" - i niestety scena restauracyjno-barowa Astany również wpisuje się w tę poetykę.