Pojechałem na południe Kazachstanu tylko po to, żeby gdzieś pojechać. Przerażała mnie wizja spędzenia długiego weekendu - trzech dni - w Astanie, po prostu stwierdziłem, że ja tego nie przeżyję. Początkowo myślałem o jakimś małym Pawłodarze i Ekibastuzie, a potem wypiłem czwarte piwo i stwierdziłem, że zrobię kolebkę narodu, rdzeń kazachskości, pustynię i mauzolea. Nie wiedziałem za bardzo po co, ale wiedziałem, że przynajmniej nie będę w Astanie, a to już usprawiedliwia każdą wycieczkę.
Święto narodowe miał cały kraj. Ja zabrałem się do zabaw w moje dość późno, w efekcie witały mnie takie ceny biletów, że za mniej można sobie kupić samolot, a nie tylko nim lecieć. Ostatecznie wybrałem pociąg, bo przecież w krajach postsowieckich te są wcale niezłe. W Kazachstanie trochę nawet myślą i są pociągi nocne, znalazłem połączenie z Astany na południe. Wyjazd o 19:57, następnego poranka o 8:54 osiąga się Taraz, a koło południa Szymkient. Pociąg był tańszy od samolotu, ale też nie za kopiejki, niemniej układ godzin i cen pasował mi na tyle, że wolałem go.
Ceny pociągów są dynamiczne, czyli rosną zależnie od zapotrzebowania. Zapłaciłem prawie 17K KZT za trasę Astana-Taraz, zazwyczaj w tej cenie można mieć samolot, a pociąg na tej trasie kupiony na spokojnie to wydatek około 12K KZT. Skoro nikt nie jest z Astany, to przy jakimkolwiek długim weekendzie wszyscy chcą się z niej wydostać, proste i logiczne.
Święto narodowe miał cały kraj. Ja zabrałem się do zabaw w moje dość późno, w efekcie witały mnie takie ceny biletów, że za mniej można sobie kupić samolot, a nie tylko nim lecieć. Ostatecznie wybrałem pociąg, bo przecież w krajach postsowieckich te są wcale niezłe. W Kazachstanie trochę nawet myślą i są pociągi nocne, znalazłem połączenie z Astany na południe. Wyjazd o 19:57, następnego poranka o 8:54 osiąga się Taraz, a koło południa Szymkient. Pociąg był tańszy od samolotu, ale też nie za kopiejki, niemniej układ godzin i cen pasował mi na tyle, że wolałem go.
Ceny pociągów są dynamiczne, czyli rosną zależnie od zapotrzebowania. Zapłaciłem prawie 17K KZT za trasę Astana-Taraz, zazwyczaj w tej cenie można mieć samolot, a pociąg na tej trasie kupiony na spokojnie to wydatek około 12K KZT. Skoro nikt nie jest z Astany, to przy jakimkolwiek długim weekendzie wszyscy chcą się z niej wydostać, proste i logiczne.
Wybrany przeze mnie skład odjeżdżał z nowego dworca Nurly Zhol (czyli peron światła/świetlisty peron), zwanego czasem Astana-2. Wszyscy nienawidzą tego miejsca, dostanie się tam transportem publicznym jest skomplikowane i zajmuje oceany czasu, więc niemal zawsze kończy się na braniu taksówki, a że to wypizdów Astany, to kosztuje ona zazwyczaj jakieś 1500 KZT. O wiele łatwiej dostać się na Astana-1, ale nowsze pociągi lubią chodzić z Nurly Zhol, więc co jakiś czas trzeba się przemęczyć. Sam dworzec ma wielkie ambicje do bycia ważnym węzłem komunikacyjnym. Jednak póki co ilość połączeń nie sprawiła, że ludzie mówiąc 'kolejowy w Astanie', myślą o nim. Nie, myśli się o Astana-1, przy ulicy Johanna Wolfganga Goethe, gdzie są sklepy i restauracje, a nie świetlisty peron pośrodku stepu, wypakowany niepotrzebnymi sieciówkami w stylu telefonia komórkowa Beeline. Tyle, że kible czyste i za darmo. Sam pociąg to hiszpańskie Talgo. Legenda pośród ludzi, z którymi pracuję. Świat dzieli się na tych, którzy Talgo jechali i tych, którzy nie. Jest to piętro niżej od chińskich Gaotie, ale też piętro wyżej od tradycyjnego polskiego PKP. Czysto, wygodnie, łóżko rozsądnych rozmiarów, klimatyzacja, miła obsługa. Oczywiście obywatele robią, co mogą, żeby tak pięknie nie było, przedział obok żarli kurczaka i narobili chlewu na ładniusim dywaniku, po korytarzu snuli się ludzie w klapkach i szortach, nerwowo miętoląc papierosy w oczekiwaniu na stację. Bo też ten cud techniki palarni nie ma, więc na każdym przystanku naród wyskakuje palić. A tych nie ma zbyt wielu, pociąg jedzie szybko i sprawnie. W efekcie około 1300 kilometrów do Tarazu pokonuje się w około 13 godzin, wszystkie przyjazdy i odjazdy od zegarka. Na pokładzie jest wifi, ale pozwalało ono tylko na sprawdzenie sobie informacji związanych z pociągiem.
Poniżej pieśń pozwalająca się wczuć w klimat podróży po krajach postsowieckich:
Poniżej pieśń pozwalająca się wczuć w klimat podróży po krajach postsowieckich:
Nie wziąłem ciekawszego picia do pociągu, bo coś mi mówiło, że nie ma po co. Miałem rację, jechały ze mną dwie panie znacznie ode mnie starsze. Jedna wracała z Astany do jakiegoś miasteczka nad jeziorem Bałchasz, miała takie sińce pod oczami, jakby konserwatywnemu imamowi zasugerowała trójkąt z legwanem. To wszystko było efektem szkolenia, kosmetycznego wyduszali jej coś tam z nosa. Każdy z przyszłych trenerów miał takowe przejść, żeby wiedzieć, co robi klientowi. Za trzy dni sińce miały zniknąć, a wszystko jej się dzięki temu tak poprawiło, że o ja pierdolę. Pani jechała do jakiejś stacji oddalonej od jej miejsca zamieszkania o parę godzin, mówiła, że jest dobrze, bo mąż odbierze ją samochodem, potem tylko dwie godziny po średniej jakości drogach, i będzie na miejscu. Konkretnie, nad mitycznym, legendarnym jeziorem Bałchasz, gdzie najpierw została nauczycielką w-f w czasach sowieckich. Potem pracowała w aptece, ale apteka splajtowała - to bardzo nie dziwi, ilość aptek w republikach postsowieckich przebija nawet Polskę, na dystansie 10 minut od mojego mieszkania są cztery. Po upadku apteki siedziała na bezrobociu jakieś dwa lata i żyli z pensji męża, również nauczyciela w-f. Potem otworzyła salon kosmetyczny.
- A pan ile tu zarabia?
Nauczyłem się na błędach, żeby nigdy nikomu nie mówić.
- To musi być dużo, że pan tu mieszka, a nie w Polsce, w Unii Europejskiej?
Nie powiem.
- Ja tak dla porównania chcę wiedzieć. Bo mąż ma biedę, trochę ponad 100K KZT.
Podałem solidnie zaniżone zarobki, nie mówiąc o innych rzeczach. Widziałem skromną zawiść. Podziękowałem sobie, że nie powiedziałem, jak bardzo okradam Kazachstan. Już się nauczyłem, żeby kłamać w takich sprawach, bo krajowcy nienawidzą inostrańców za ich pensje.
- A pan ile tu zarabia?
Nauczyłem się na błędach, żeby nigdy nikomu nie mówić.
- To musi być dużo, że pan tu mieszka, a nie w Polsce, w Unii Europejskiej?
Nie powiem.
- Ja tak dla porównania chcę wiedzieć. Bo mąż ma biedę, trochę ponad 100K KZT.
Podałem solidnie zaniżone zarobki, nie mówiąc o innych rzeczach. Widziałem skromną zawiść. Podziękowałem sobie, że nie powiedziałem, jak bardzo okradam Kazachstan. Już się nauczyłem, żeby kłamać w takich sprawach, bo krajowcy nienawidzą inostrańców za ich pensje.
Druga współpasażerka jechała do Tarazu, bo syn znalazł sobie tam żonę. W imię jakiejś lokalnej tradycji musieli całą rodziną odebrać ją i jechać na ślub do miasta syna, czyli Astany. Matka pana młodego musiała spędzić około 13 godzin w pociągu, potem 13 w Tarazie i 13 w drodze powrotnej. Najbardziej bała się tych 13 w Tarazie. Trochę mniej się bała pociągu, bo jej noga nie domagała. Miała bilet na górne łóżko i mówiła płaczliwie, że ona tam nie da rady wejść, bo ona ma chorą nogę i że osób w jej wieku nie można lokować na wysokich pryczach. Powiedziałem, że jedna górna jest moja i że według informacji od kanara, to kandydat na drugą dolną nie pojawi się przed 3 w nocy, więc ma parę godzin snu na swoich warunkach. Na chwilę ją to uspokoiło, ale potem pytała, co ona zrobi jak jej o 3 w nocy powiedzą, że nie może leżeć, gdzie będzie leżała, ona na tę górę nie wejdzie, i co wtedy? Stać na korytarzu? Raczej bezskutecznie wyjaśnialiśmy jej, że na pewno nie będzie aż tak źle.
Mieliśmy rację, ojciec rodziny, która wsiadła koło 3 w nocy, zgodził się iść na górę, a ona mogła leżeć z chorą nogą na dolnej pryczy. Zmierzać w stronę ślubu syna i powrotu z dodatkowym członkiem rodziny.
Moją radość związaną z odkrywaniem uroków Tarazu zakłócono jeszcze przed wyjazdem. Najpierw ekipa z Almost Paradise poinformowała mnie, że Taraz to bieda, a potem współpracowniczki, które na wieść o tym, że jadę do Tarazu, stukały się energicznie w czoło i pytały po co. Trudno powiedzieć, że jak wysiadałem o tej 8:54, to miałem wielką wiarę, że będzie warto. Oczywiście dworzec jest kawałek od centrum, szczęśliwie za 45 KZT przemieściłem się autobusem solidnie starszym ode mnie i mogłem oglądnąć uroki miasteczka. Widywałem biedniejsze i bogatsze. Trochę się sypie, trochę stoi, w wielu miejscach wywieszono pełno patriotycznych sloganów i haseł jedności narodowej. Bardzo popularne jest także Ruchanie Żangiru, jest to chyba najbardziej ruchające żangir miasto w kraju. Z powodu jakiegoś świątecznego biegu przez centrum, autobus miał zmienioną trasę i poinformował, że muszę sobie sam ogarnąć końcówkę drogi do mauzoleum. Wielkiego problemu nie było, w kilka minut później stałem przy głównych atrakcjach miasta.
Po pierwsze jest meczet z IX wieku, który dość gruntownie odnowiono i wygląda jak meczet z 9, ale 2009. Nie ma w nim niczego ciekawego, gdy wlazłem, to pracownicy patrzyli na mnie jakbym oszalał albo się zagubił. Najciekawsze jest wejście, stylizowane na strony z Koranu. Zwiedzania jest na jakieś 40 sekund, jeżeli długo sznurujemy buty, to może na dwie minuty.
Mieliśmy rację, ojciec rodziny, która wsiadła koło 3 w nocy, zgodził się iść na górę, a ona mogła leżeć z chorą nogą na dolnej pryczy. Zmierzać w stronę ślubu syna i powrotu z dodatkowym członkiem rodziny.
Moją radość związaną z odkrywaniem uroków Tarazu zakłócono jeszcze przed wyjazdem. Najpierw ekipa z Almost Paradise poinformowała mnie, że Taraz to bieda, a potem współpracowniczki, które na wieść o tym, że jadę do Tarazu, stukały się energicznie w czoło i pytały po co. Trudno powiedzieć, że jak wysiadałem o tej 8:54, to miałem wielką wiarę, że będzie warto. Oczywiście dworzec jest kawałek od centrum, szczęśliwie za 45 KZT przemieściłem się autobusem solidnie starszym ode mnie i mogłem oglądnąć uroki miasteczka. Widywałem biedniejsze i bogatsze. Trochę się sypie, trochę stoi, w wielu miejscach wywieszono pełno patriotycznych sloganów i haseł jedności narodowej. Bardzo popularne jest także Ruchanie Żangiru, jest to chyba najbardziej ruchające żangir miasto w kraju. Z powodu jakiegoś świątecznego biegu przez centrum, autobus miał zmienioną trasę i poinformował, że muszę sobie sam ogarnąć końcówkę drogi do mauzoleum. Wielkiego problemu nie było, w kilka minut później stałem przy głównych atrakcjach miasta.
Po pierwsze jest meczet z IX wieku, który dość gruntownie odnowiono i wygląda jak meczet z 9, ale 2009. Nie ma w nim niczego ciekawego, gdy wlazłem, to pracownicy patrzyli na mnie jakbym oszalał albo się zagubił. Najciekawsze jest wejście, stylizowane na strony z Koranu. Zwiedzania jest na jakieś 40 sekund, jeżeli długo sznurujemy buty, to może na dwie minuty.
Za meczetem jest główna atrakcja miasta, czyli Mauzoleum Karakana. Naprawdę, wybudowali mauzoleum Karakanowi, który wywodził się z dynastii Karachanidów. Z racji święta narodowego kasa nie pracowała, więc po ustaleniu, że z Polski, pan od pamiątek wpuścił mnie za darmo (normalnie pobierają 200 KZT). Samo mauzoleum jest dość ładne z zewnątrz i umiarkowanie porywające od środka. Stoi sobie sarkofag, zdobień żadnych nie ma. Miałem cały ten obiekt sam dla siebie, więc nawet było dość przyjemnie i intrygująco, można było się zadumać nad losami życia Karakana, który leży tam gdzieś od X wieku.
Legenda głosi, że Karakan kochał szesnastoletnią Ayshę Bibi, szesnastoletnia Aysha Bibi kochała Karakana. Gdy zmierzała na ślub z ukochanym zatrzymała się nad brzegiem rzeki, żeby się ochłodzić. Tamże upierdolił ją wunż ze skutkiem śmiertelnym, jakieś 18 kilometrów od współczesnego Tarazu. Ukochany pobiegł zobaczyć dogorowającą Ayshę i postawił jej raczej okazały grób. Zaś samo mauzoleum Karakana ma wejście orientowane na drugie, należące do jego ukochanej. Przyznam, że wizja organizowania taksówki (czytaj: targowania się) i ciągnięcia do kolejnego, raczej podobnego obiektu, sprawiła, że zmiękła mi rura i ograniczyłem się do Karakana. Obok niego jest jeszcze mauzoleum Dautbeka, innego lokalnego władcy. Obiekt mniej okazały i dość podobny dla niewprawnego oka. Ze dwadzieścia sekund oglądania. Uznałem, że dwa na jeden dzień wystarczą.
Legenda głosi, że Karakan kochał szesnastoletnią Ayshę Bibi, szesnastoletnia Aysha Bibi kochała Karakana. Gdy zmierzała na ślub z ukochanym zatrzymała się nad brzegiem rzeki, żeby się ochłodzić. Tamże upierdolił ją wunż ze skutkiem śmiertelnym, jakieś 18 kilometrów od współczesnego Tarazu. Ukochany pobiegł zobaczyć dogorowającą Ayshę i postawił jej raczej okazały grób. Zaś samo mauzoleum Karakana ma wejście orientowane na drugie, należące do jego ukochanej. Przyznam, że wizja organizowania taksówki (czytaj: targowania się) i ciągnięcia do kolejnego, raczej podobnego obiektu, sprawiła, że zmiękła mi rura i ograniczyłem się do Karakana. Obok niego jest jeszcze mauzoleum Dautbeka, innego lokalnego władcy. Obiekt mniej okazały i dość podobny dla niewprawnego oka. Ze dwadzieścia sekund oglądania. Uznałem, że dwa na jeden dzień wystarczą.
Przed parkiem z mauzoleami spotkałem dwójkę lokalnych. Turystów w Tarazie zbyt wielu nie ma (ja widziałem dokładnie 0), więc zainteresowali się moją szlachetną twarzą i postacią, rozpoczęli pytać, co i jak u mnie. Opowiedziałem im, więc posypały się dalsze pytania, ale także oferty. Oczywiście panów bardzo interesowało ile zarabiam, a ile mógłbym zarabiać w Polsce. Nawet solidne zaniżenie wynagrodzenia sprawiło, że nie byli za szczęśliwi. Raczej nie mogłem im powiedzieć, że pracuję za 100K KZT miesięcznie, bo w to by nie uwierzyli. Oczywiście w głowach krajowców nie występuje taki ciąg myślowy, że skoro ktoś ściągnął cię solidny kawałek świata, to dlatego, że jesteś do czegoś potrzebny i być może umiesz coś, czego oni nie (inną sprawą są realia późniejsze). A gdzie tam, okradasz ciężko pracujący naród.
Szczęśliwie, panowie jakoś to znieśli i nawet zapytali, czy nie jestem zainteresowany wzięciem sobie żony z południowego Kazachstanu. No tak bez zdjęć, bez prezentacji, bez wódki, bez kumysu i szubatu? Tak to można kota w worku kupić, a nie żonę. A nawet kota chciałbym sobie wcześniej oglądnąć i pogłaskać. Poświeciłem więc obrączką, podziękowałem sobie, że jakąś chwilę temu zalegalizowaliśmy związek i że istnieje taki międzynarodowo rozpoznawalny znak tego, że nie da rady, nawet tutaj - chociaż przeważająca większość ludności jest za Islamem, to wielożeństwo w Kazachstanie jest zakazane, około 40% męskiej populacji jest za i aż 22% kobiet, (zdarzało się, że temat stawał się dość ważkim przy różnych wyborach politycznych).
Szczęśliwie, panowie jakoś to znieśli i nawet zapytali, czy nie jestem zainteresowany wzięciem sobie żony z południowego Kazachstanu. No tak bez zdjęć, bez prezentacji, bez wódki, bez kumysu i szubatu? Tak to można kota w worku kupić, a nie żonę. A nawet kota chciałbym sobie wcześniej oglądnąć i pogłaskać. Poświeciłem więc obrączką, podziękowałem sobie, że jakąś chwilę temu zalegalizowaliśmy związek i że istnieje taki międzynarodowo rozpoznawalny znak tego, że nie da rady, nawet tutaj - chociaż przeważająca większość ludności jest za Islamem, to wielożeństwo w Kazachstanie jest zakazane, około 40% męskiej populacji jest za i aż 22% kobiet, (zdarzało się, że temat stawał się dość ważkim przy różnych wyborach politycznych).
Panowie polecili mi lokalne muzeum. I tak chciałem tam iść, ku memu pewnego zaskoczeniu, było ono otwarte mimo tego, że atmosfera drugiego weekendu ogarniała cały kraj. Byłem jedynym gościem, a muzeum było niemal dokładnie tym, czego oczekiwałem.
Jedyną niespodzianką była sekcja muzyczna. Z niej dowiedziałem się, że Anna German to lokalna bohaterka, właściwie Kazaszka i to pochodząca z Tarazu-Zhambulu. Faktycznie, piosenkarka mainstreamowo uznawana za polską urodziła się w obecnym Uzbekistanie, gdzie jej rodzina dała dyla przed NKWD. Młodość szansonistki upłynęła w Azji Środkowej, poza Uzbekistanem mieszkała w Kirgystanie i właśnie w Tarazie, który wówczas zwał się Zhambul. Spędziła w nim jakieś 2,5 roku, od 1944 do 1946. Jej matka była nauczycielką w szkole numer 37, do której uczęszczała też późniejsza artystka. Potem w oparciu o dokumenty ojczyma (bo biologicznego ojca NKWD było łaskawe rozstrzelać w 1937), Anna z matką dokonały repatriacji i w 1946 roku przejechały do Polski. Podczas wizyty w Tarazie nie wiedziałem o tym, że w fasadę hotelu Zhambul wmurowano tablicę upamiętniającą największą lokalną gwiazdę. Dom artystki nie zachował się, ale podczas tournee po okolicy zatrzymywała się w ww. hotelu.
Obok była sekcja muzyki świata, gablotkę poświęcono nucie koreańskiej. Ciekawe jakie tam sekrety skrywały się w gablotach, co też wymyślono i kogo uszczęśliwiono pochodzeniem kazachskim.
- Dyżurna historia paleontologiczno-mineralna regionu, jakieś wrzuty ludzi jaskiniowych.
- Wielka Wojna Ojczyźniana, z naciskiem na wkład lokalnych w zwycięstwo
- Wielkie sukcesy w czasach socjalizmu, czyli dyplomy wręczono pracownikom różnych lokalnych gospodarstw za ich wkład w budowę najlepszego systemu świata.
- Wielka wystawa o pierwszym prezydencie Kazachstanu i ruchanie żangiru.
Jedyną niespodzianką była sekcja muzyczna. Z niej dowiedziałem się, że Anna German to lokalna bohaterka, właściwie Kazaszka i to pochodząca z Tarazu-Zhambulu. Faktycznie, piosenkarka mainstreamowo uznawana za polską urodziła się w obecnym Uzbekistanie, gdzie jej rodzina dała dyla przed NKWD. Młodość szansonistki upłynęła w Azji Środkowej, poza Uzbekistanem mieszkała w Kirgystanie i właśnie w Tarazie, który wówczas zwał się Zhambul. Spędziła w nim jakieś 2,5 roku, od 1944 do 1946. Jej matka była nauczycielką w szkole numer 37, do której uczęszczała też późniejsza artystka. Potem w oparciu o dokumenty ojczyma (bo biologicznego ojca NKWD było łaskawe rozstrzelać w 1937), Anna z matką dokonały repatriacji i w 1946 roku przejechały do Polski. Podczas wizyty w Tarazie nie wiedziałem o tym, że w fasadę hotelu Zhambul wmurowano tablicę upamiętniającą największą lokalną gwiazdę. Dom artystki nie zachował się, ale podczas tournee po okolicy zatrzymywała się w ww. hotelu.
Obok była sekcja muzyki świata, gablotkę poświęcono nucie koreańskiej. Ciekawe jakie tam sekrety skrywały się w gablotach, co też wymyślono i kogo uszczęśliwiono pochodzeniem kazachskim.
Sama dawna nazwa miasta jest dość radosna. Mający za sobą 2000 lat osadnictwa Taraz bywał czasem Talasem, ale dopiero w 1864 nazwa uległa solidnej zmianie, bo na uzbeckie Auliye-Ata. W 1936 roku miasto zaczęło się nazywać Mirzoyan, ku czci wcześniejszego sekretarza Socjalistycznej Republiki Azerbejdżańskiej, a ówczesnego Socjalistycznej Republiki Kazachskiej. Niestety, tak się złożyło, że pana zabito w 1938 roku (w sposób w jaki wiele osób w ZSRR zginęło w 1938), więc musiano zmienić nazwę miasta. Uznano, że bezpiecznym wyborem będzie Zhambul, na cześć lokalnego artysty, poety-pieśniarza, Zhambula Zhabajewa. Pan trochę dał światu - a to jakiś utwór rewolucyjny, a to mała pochwała Stalina, a to Jeżowa, wystarczy, żeby zostać patronem 2000-letniego miasta. Niestety, pełnych tekstów nie znalazłem, ale już tytuły pokazują, że był to wielki artysta - utwory "Wybieram Stalina", 'Kraj szczęścia" - są przecież współcześnie zestawiane z poematami Owidiusza. Sprawa, niestety, deko się jebła, bo okazało się po latach, że jego sekretarze tworzyli większość tekstów - sam Zhambul był niepiśmienny, za to podobno ładnie grał na dombrze. Zasadniczo mógł dyktować, ale podobno nie dyktował i mu napisali te wielkie liryki o Ojcu Narodów i konstytucji autorstwa wiadomo kogo. Kazachstan w 1998 roku wrócił do starej nazwy Taraz, zapewne przerażony tym, że istnieją podejrzenia o plagiat. Autorowi liryku "Pieśń o bohaterze Jeżowie" pozostawiono obwód żambulski, który jest mniej więcej rozmiarów połowy Polski.
Muzeum znajduje się przy głównym placu, który jest o wiele za duży i mimo imprezy sprawiał wrażenie pustego. Dwóch tysięcy lat historii miasta w ogóle nie czuć. Poza centrum typowa postsowiecka bieda, w centrum właściwie nic, trochę odnowionych budynków rządowych, dyżurny pomnik jakiegoś króla z dawnych czasów, średnie muzeum i tyle.
Muzeum znajduje się przy głównym placu, który jest o wiele za duży i mimo imprezy sprawiał wrażenie pustego. Dwóch tysięcy lat historii miasta w ogóle nie czuć. Poza centrum typowa postsowiecka bieda, w centrum właściwie nic, trochę odnowionych budynków rządowych, dyżurny pomnik jakiegoś króla z dawnych czasów, średnie muzeum i tyle.
Oczywiście miasto rozmiarów Taraz MUSI mieć kilka dworców autobusowych. Docieranie do nich to prawdziwa karuzela śmiechu, autobus wypakowany był po sufit i jechał trasę dość konkretnie wijącą się po okolicy, zahaczając przy tym o wszystkie bazary. Kierowca tak się ucieszył, że turysta od Lewandowskiego, że zaprosił mnie do siedzenia na skrzyni biegów. A że miał na niej dywan, to było całkiem wygodnie, tylko parę razy nieco popuściłem ze strachu jak widziałem jego manewrówkę - wyprzedzanie prawą stroną po nieutwardzonym poboczu przestało na mnie robić wrażenie już po tym jak to zrobił trzeci raz, ale z prawego pasa w lewo, przez środek skrzyżowania, no to był jeszcze lepszy manewr. Zastanawiałem się, czy to obecność obcokrajowca go prowokuje, czy zawsze tak jeździ.
Na awtowokzale najpierw mi powiedzieli, że busów do Szymkientu jest bardzo mało i że muszę jechać na inny dworzec. Jeden akurat był, prawie pełen, więc w jakieś piętnaście minut odjechałem i za 1100 KZT mogłem cieszyć się podróżą po pięknych drogach południowego Kazachstanu. Tu warto dodać pewną ciekawostkę: z dworca bardziej centralnego marszrutki są po 1000 KZT, co bileterka określiła żenującą determinacją i wstydem, żeby za tyle jeździć. Jednocześnie miał to być znak agonii tamtego węzła komunikacyjnego. Nie wiem co tam jeździ, ale nie sądzę, że lepiej, trafił mi się całkiem nowy Mercedes Sprinter, który pozwolił na przespanie się jakąś godzinę z prawie trzech, których było potrzeba na pokonanie trasy do stolicy południa kraju.
Przejazd przez południe kraju jest doznaniem umiarkowanie fascynującym. Zazwyczaj nie ma niczego, a jak coś jest, to będzie jakiś maszt z flagą, który upamiętnia np. 20 lecie Kazachstanu. Droga nie jest zła, ale czasem staje się żwirowa, a czasem blokują ją kozy lub krowy. Życie w tamtych okolicach musi być tak ciekawe, że już lepiej iść nad rzekę i mieć nadzieję, że będzie czołgał się jakiś litościwy wunż, który ukróci nasze cierpienia związane z mieszkaniem w tak strasznym miejscu.
Miałem namiary na przystanek, gdzie sugerowano mi wysiąść, ale kierowca marszrutki był z Tarazu, powiedział, że Szymkientu nie zna, więc pojechałem na dworzec Samal. Ten piękny węzeł komunikacyjny położony jest dość dziwacznie, bo solidnie niżej od drogi głównej, zapewne, żeby trudniej było wyjeżdżać. Szczęśliwie, aplikacja 2GIS podpowiedziała jak dojechać i w jakieś 30 minut później pukałem do kwatery. Zastanawiałem się, co mnie czeka, okolice bloku i klatka schodowa zapowiadały okrutny sowietyzm. W środku niespodzianka, nowoczesne, czyste i ładne mieszkanie. Miła pani (chociaż tylko w rosyjskiej wersji językowej), która oczywiście od razu zapytała, gdzie pracuję i czy dobrze się zarabia. Szybko się pożegnaliśmy, jeszcze przed tym zadałem pytanie:
- Jak najłatwiej dostać się do centrum?
- Centrum? A co pan ma na myśli?
Jakąś godzinę później zrozumiałem ją bardzo dobrze. W Szymkiencie trudno mówić o jakimś centrum, mamy solidny urodzaj mikrorajonów (mnie przyszło mieszkać w szesnastym) i jakieś tam centrum, które nie ma centrum. Poszedłem do parku Abaja, który jest pięknym dowodem na to, że eklektyzm nie ma granic. Jest Aleja Pamięci poległych w II Wojnie Światowej (*130 tysięcy nazwisk), pomnik ku ich pamięci, ale też jakiś dziwaczny MiG (chyba 29). Potem są pomniki poległych w Afganistanie, ale obok jest centrum rozrywek dziecięcych, więc zaduma nad losem synów Szymkientu połączona była ze słuchaniem Shakiry. Dzieci z nudów wieszają się na czołgach i armatach, bo nie mają na to centrum rozrywek. Tuż obok jest muzeum ofiar represji politycznych, ale w niedzielę nie robią.
Na awtowokzale najpierw mi powiedzieli, że busów do Szymkientu jest bardzo mało i że muszę jechać na inny dworzec. Jeden akurat był, prawie pełen, więc w jakieś piętnaście minut odjechałem i za 1100 KZT mogłem cieszyć się podróżą po pięknych drogach południowego Kazachstanu. Tu warto dodać pewną ciekawostkę: z dworca bardziej centralnego marszrutki są po 1000 KZT, co bileterka określiła żenującą determinacją i wstydem, żeby za tyle jeździć. Jednocześnie miał to być znak agonii tamtego węzła komunikacyjnego. Nie wiem co tam jeździ, ale nie sądzę, że lepiej, trafił mi się całkiem nowy Mercedes Sprinter, który pozwolił na przespanie się jakąś godzinę z prawie trzech, których było potrzeba na pokonanie trasy do stolicy południa kraju.
Przejazd przez południe kraju jest doznaniem umiarkowanie fascynującym. Zazwyczaj nie ma niczego, a jak coś jest, to będzie jakiś maszt z flagą, który upamiętnia np. 20 lecie Kazachstanu. Droga nie jest zła, ale czasem staje się żwirowa, a czasem blokują ją kozy lub krowy. Życie w tamtych okolicach musi być tak ciekawe, że już lepiej iść nad rzekę i mieć nadzieję, że będzie czołgał się jakiś litościwy wunż, który ukróci nasze cierpienia związane z mieszkaniem w tak strasznym miejscu.
Miałem namiary na przystanek, gdzie sugerowano mi wysiąść, ale kierowca marszrutki był z Tarazu, powiedział, że Szymkientu nie zna, więc pojechałem na dworzec Samal. Ten piękny węzeł komunikacyjny położony jest dość dziwacznie, bo solidnie niżej od drogi głównej, zapewne, żeby trudniej było wyjeżdżać. Szczęśliwie, aplikacja 2GIS podpowiedziała jak dojechać i w jakieś 30 minut później pukałem do kwatery. Zastanawiałem się, co mnie czeka, okolice bloku i klatka schodowa zapowiadały okrutny sowietyzm. W środku niespodzianka, nowoczesne, czyste i ładne mieszkanie. Miła pani (chociaż tylko w rosyjskiej wersji językowej), która oczywiście od razu zapytała, gdzie pracuję i czy dobrze się zarabia. Szybko się pożegnaliśmy, jeszcze przed tym zadałem pytanie:
- Jak najłatwiej dostać się do centrum?
- Centrum? A co pan ma na myśli?
Jakąś godzinę później zrozumiałem ją bardzo dobrze. W Szymkiencie trudno mówić o jakimś centrum, mamy solidny urodzaj mikrorajonów (mnie przyszło mieszkać w szesnastym) i jakieś tam centrum, które nie ma centrum. Poszedłem do parku Abaja, który jest pięknym dowodem na to, że eklektyzm nie ma granic. Jest Aleja Pamięci poległych w II Wojnie Światowej (*130 tysięcy nazwisk), pomnik ku ich pamięci, ale też jakiś dziwaczny MiG (chyba 29). Potem są pomniki poległych w Afganistanie, ale obok jest centrum rozrywek dziecięcych, więc zaduma nad losem synów Szymkientu połączona była ze słuchaniem Shakiry. Dzieci z nudów wieszają się na czołgach i armatach, bo nie mają na to centrum rozrywek. Tuż obok jest muzeum ofiar represji politycznych, ale w niedzielę nie robią.
Kolejne dwie godziny łażenia po mieście nie przyniosły wielkich odkryć, poza tym, że jest się raczej skazanym na mięso lub pertraktacje, żeby tego cholernego mięsa nie dawali. W jednym z lokali był tłok, zaprosiłem do stolika oczekującą lokalną i dowiedziałem się, że Szymkient to deko nora, ona pochodzi z Ałmat i musi tu być w pracy za brata, który wziął ślub. Trzy miesiące musiała za niego pracować i cieszyła się, że został jej już tylko jeden. Pytała, czy uwierzę, że w Szymkiencie nie ma Zary. Uwierzyłem na słowo. A w Ałmatach jest. Też uwierzyłem na słowo. Okazało się, że pani była w Krakowie, w ramach wymiany studenckiej. Jej pobyt w Polsce trwał tydzień, z czego była głównie w Nowym Sączu i chwilę w Krakowie. Wymiana ta miała miejsce w ramach uniwersytetu ekonomicznego. To musi być jakaś prężna placówka naukowa, a wymiana tygodniowa, no to musiało sprawić, że dziewczyna publikuje w najważniejszych czasopismach krajowych i międzynarodowych. Nie do końca chciała się przyznać, ale chyba po tych wybitnych studiach przyszło jej pracować przy sprzedaży lodów na stanowisku młodszego menedżera, tak wywnioskowałem ze zdjęć z jej miejsca pracy i zaproszenia do odwiedzenia jej wieczorem. Na pytanie o park XX lecia niepodległości wzruszyła ramionami. Mieszkała w Szymkiencie w końcu dopiero dwa miesiące, więc nie wiedziała, gdzie takie niepozorne miejsce może być.
Znalazłem jakiś park chyba pamięci lokalnych muzyków (ciekawe, czy napisali coś dla towarzysza Stalina lub Jeżowa). Bazar, który w Lonely Planet wpisany jest jako spadkobierca tradycji Jedwabngo Szlaku. Tak, w takim samym stopniu jak każde inne targowisko świata, które sprzedaje żywność bez zachowania żadnych standardów sanitarnych. Park XX lecia niepodległości obejrzałem z okien autobusu. No cóż, jest to duży park z betonu, na pewno wart wizyty, ale było po 19, miałem dosyć, ograniczyłem się do obejrzenia tego siedmioletniego cudu z okien autobusu, za to aż dwa razy, bo pojechałem w złą stronę.
Szymkient jest tak zły, że aż dobry. Postsowieckie mikrorajony, wrzutki współczesnej architektury pomnikowej i narodowościowej. Gatronomia w postaci szawarmy, wojna, pomniki poetów i Shakira, wszystko ze wszystkim. Nie owocuje to żadną nową jakością, jest po prostu śmiech przez łzy. Jest jednak wielka różnica w porównaniu z Astaną - to wszystko żyje. W sklepach pełno ludzi, jakieś bary w osiedlowych altankach pełne po sufit, dzieci na placu zabaw, sklepy z losowym asortymentem, emeryci na ławkach i w oknach, cały czas ma się poczucie, że to wszystko czemuś służy i jest potrzebne społeczności lokalnej. W parku w Astanie zdarza mi się być praktycznie samemu, plac zabaw przy moim bloku przez większość czasu świeci pustkami, starszych ludzi widuje się rzadko. Dlatego wieczór spędziłem ciesząc oczy widokami z kuchennego okna i sprawdzając, czy piwo Szymkient jest naprawdę najlepszym w kraju. Tak, jest, ale nie oznacza to, że można się go spodziewać w Europie, bo hitem mimo wszystko nie jest i na skali międzynarodowej zajmuje raczej niskie miejsce.
Szymkient jest tak zły, że aż dobry. Postsowieckie mikrorajony, wrzutki współczesnej architektury pomnikowej i narodowościowej. Gatronomia w postaci szawarmy, wojna, pomniki poetów i Shakira, wszystko ze wszystkim. Nie owocuje to żadną nową jakością, jest po prostu śmiech przez łzy. Jest jednak wielka różnica w porównaniu z Astaną - to wszystko żyje. W sklepach pełno ludzi, jakieś bary w osiedlowych altankach pełne po sufit, dzieci na placu zabaw, sklepy z losowym asortymentem, emeryci na ławkach i w oknach, cały czas ma się poczucie, że to wszystko czemuś służy i jest potrzebne społeczności lokalnej. W parku w Astanie zdarza mi się być praktycznie samemu, plac zabaw przy moim bloku przez większość czasu świeci pustkami, starszych ludzi widuje się rzadko. Dlatego wieczór spędziłem ciesząc oczy widokami z kuchennego okna i sprawdzając, czy piwo Szymkient jest naprawdę najlepszym w kraju. Tak, jest, ale nie oznacza to, że można się go spodziewać w Europie, bo hitem mimo wszystko nie jest i na skali międzynarodowej zajmuje raczej niskie miejsce.
Przyszedł czas na atrakcję ostateczną, nazywaną największą w kraju. Turkiestan.
Oczywiście dworzec, zapełnianie marszrutki i dwie godziny średnio ciekawego przejazdu. Jakimś cudem główna atrakcja jest po drodze, więc nie trzeba wjeżdżać do miasta. Tu już było widać, że jest to hit turystyczny, sklepy z pamiątkami, kolejka do kasy (o ile bezładną walkę i przepychanie się można nazwać kolejką, w Kazachstanie można). Główną atrakcję widać z daleka, a jest nią mauzoleum Ahmeda Chodży Jesewi(ego), myśliciela i poety z XII wieku. Budynek jest w trakcie remontu i pewnie w końcu zrobią z niego nówkę, obecnie nie jest źle, trochę czuć, że jest to miejsce dość stare. Budowę zlecił Timur, który umarł w 1405. Po jego śmierci prace przerwano, więc fasada nie jest zdobiona. W planach były minarety, nigdy nie powstały. Mogą się pocieszać, że później wybudowane budynki w Samarkandzie wzorowały się na zastosowanych w Turkiestanie rozwiązaniach architektonicznych. Obawiam się, że pewnego dnia prace renowacyjne przyozdobią fasadę, dobudują te minarety i będzie gorzej. W odróżnieniu od Karakana, w środku jest trochę staroci i pomieszczeń do zwiedzania. Rozmiary też są dość imponujące - 38,7 metra wysokości, cały budynek na planie prostokąta 45,8 na 62,7 metra, sala główna na planie kwadrata o boku 18,2 metra, łącznie 35 pomieszczeń w stylu meczet, kuchnia. Było dość tłoczno, ale tak naprawdę nie ma za wiele do podziwiania, chyba że kogoś kręci dwutonowy kazan (lokalny typ garnka) z 1399 roku. Zdjęć robić nie wolno, całość jest na może 10 minut, jeżeli bardzo chcemy dokładnie pooglądać święte miejsce i się zadumać, do czego realia raczej nie zachęcają. Paradoksalnie, mauzoleum najlepiej wygląda od tyłu, jest trochę zdobień, chociaż większy przepych też widywałem. Okolice są do przejrzenia w kilkanaście minut, podziemny meczet jest nawet ciekawy, jakieś rekonstrukcje z wielbłądami nie. Nie miałem siły na muzeum, obawiałem się, że znowu zobaczę info o największym prezydencie świata i historię geologiczną okolicy.
Ostatecznie jaj mi nie urwało. W Iranie byłaby to trzeciorzędna atrakcja, może drugo. Mają nieco pecha, bo wszystkie perły architektury, którą zapoczątkowało mauzoleum obecnie są w Uzbekistanie. Mówiono mi od tylu miesięcy, że Turkiestan powala, że spodziewałem się więcej. Dla Kazachów to miejsce o wyjątkowym znaczeniu dla kształtowania się tożsamości narodowościowej i właściwie miejsce, gdzie rozpoczęło się kształtowanie narodu. Dla osoby z innym paszportem, jest to trochę ciekawej architektury, ale na pewno nie będę nikomu mówił, że musi to zobaczyć. Są jeszcze ruiny Sauran, jakieś 45 kilometrów od miasta. Odpuściłem sobie, bo ogląd zdjęć na necie nie wróżył niczego wielkiego. Widziałem parę takich rzeczy w życiu, chyba zbyt wiele, żeby się ciągnąć do kolejnych.
Oczywiście dworzec, zapełnianie marszrutki i dwie godziny średnio ciekawego przejazdu. Jakimś cudem główna atrakcja jest po drodze, więc nie trzeba wjeżdżać do miasta. Tu już było widać, że jest to hit turystyczny, sklepy z pamiątkami, kolejka do kasy (o ile bezładną walkę i przepychanie się można nazwać kolejką, w Kazachstanie można). Główną atrakcję widać z daleka, a jest nią mauzoleum Ahmeda Chodży Jesewi(ego), myśliciela i poety z XII wieku. Budynek jest w trakcie remontu i pewnie w końcu zrobią z niego nówkę, obecnie nie jest źle, trochę czuć, że jest to miejsce dość stare. Budowę zlecił Timur, który umarł w 1405. Po jego śmierci prace przerwano, więc fasada nie jest zdobiona. W planach były minarety, nigdy nie powstały. Mogą się pocieszać, że później wybudowane budynki w Samarkandzie wzorowały się na zastosowanych w Turkiestanie rozwiązaniach architektonicznych. Obawiam się, że pewnego dnia prace renowacyjne przyozdobią fasadę, dobudują te minarety i będzie gorzej. W odróżnieniu od Karakana, w środku jest trochę staroci i pomieszczeń do zwiedzania. Rozmiary też są dość imponujące - 38,7 metra wysokości, cały budynek na planie prostokąta 45,8 na 62,7 metra, sala główna na planie kwadrata o boku 18,2 metra, łącznie 35 pomieszczeń w stylu meczet, kuchnia. Było dość tłoczno, ale tak naprawdę nie ma za wiele do podziwiania, chyba że kogoś kręci dwutonowy kazan (lokalny typ garnka) z 1399 roku. Zdjęć robić nie wolno, całość jest na może 10 minut, jeżeli bardzo chcemy dokładnie pooglądać święte miejsce i się zadumać, do czego realia raczej nie zachęcają. Paradoksalnie, mauzoleum najlepiej wygląda od tyłu, jest trochę zdobień, chociaż większy przepych też widywałem. Okolice są do przejrzenia w kilkanaście minut, podziemny meczet jest nawet ciekawy, jakieś rekonstrukcje z wielbłądami nie. Nie miałem siły na muzeum, obawiałem się, że znowu zobaczę info o największym prezydencie świata i historię geologiczną okolicy.
Ostatecznie jaj mi nie urwało. W Iranie byłaby to trzeciorzędna atrakcja, może drugo. Mają nieco pecha, bo wszystkie perły architektury, którą zapoczątkowało mauzoleum obecnie są w Uzbekistanie. Mówiono mi od tylu miesięcy, że Turkiestan powala, że spodziewałem się więcej. Dla Kazachów to miejsce o wyjątkowym znaczeniu dla kształtowania się tożsamości narodowościowej i właściwie miejsce, gdzie rozpoczęło się kształtowanie narodu. Dla osoby z innym paszportem, jest to trochę ciekawej architektury, ale na pewno nie będę nikomu mówił, że musi to zobaczyć. Są jeszcze ruiny Sauran, jakieś 45 kilometrów od miasta. Odpuściłem sobie, bo ogląd zdjęć na necie nie wróżył niczego wielkiego. Widziałem parę takich rzeczy w życiu, chyba zbyt wiele, żeby się ciągnąć do kolejnych.
Po zwiedzaniu stanąłem na przystanku w stronę Szymkientu. Po chwili zapytałem lokalnych, czy coś tu czasem jeździ. Powiedzieli, że tak, ale do Szymkientu to trzeba stać pięć metrów obok przystanku, bo to jest lokalny zbiorkom. Przeszedłem te pięć metrów i od razu zatrzymał się samochód. Za 1000 KZT, cenę marszrutki, poleciałem zdezelowanym BMW ze średnią prędkością 140km/h, chwilami wpadającą w 180km/h. Droga niby skomplikowana nie jest, ale czasem ktoś przebiega, czasem plącze się jakieś zwierzątko. Wiedziałem, że będę albo bardzo szybko, albo nigdy.
Pan wysadził mnie na dworcu Bekzhan. To miejsce też na pewno jest swoistą odpowiedzią na Jedwabny Szlak, tu zamiast mięsa mieli meble i narzędzia budowlane. Szybko stamtąd uciekłem. Jeszcze trochę poczytałem sobie o atrakcjach miasta, ale nie było o czym mówić, czy czytać. W Szymkiencie jest bardzo, bardzo mało.
Następnego poranka wziąłem taksówkę, pojechałem na lotnisko i wsiadłem do samolotu lecącego do Astany. Było trochę ubawu, bo starsza pani usiadła w klasie biznes i powiedziała, że ona woli tu niż tam. Diewuszka, ja nie chcę tam do tyłu, mnie tu dobrze, co za problem masz?
Bardzo podobało mi się to zderzenie zdrowego rozsądku z polityką linii lotniczych. Ostatecznie panią jakoś tam przesadzono, ale było wiele kwęku w temacie. A biznes klasa leciała pusta.
Podczas mojego pierwszego dnia w Szymkiencie, telefon mówił 35 stopni. Drugiego tylko 22. Trzeciego 12. Wylądowaliśmy w Astanie. Pilot powitał wszystkich pasażerów informacją o pogodzie. 8 stopni, chmury. Witamy w dramacie życia.
Pan wysadził mnie na dworcu Bekzhan. To miejsce też na pewno jest swoistą odpowiedzią na Jedwabny Szlak, tu zamiast mięsa mieli meble i narzędzia budowlane. Szybko stamtąd uciekłem. Jeszcze trochę poczytałem sobie o atrakcjach miasta, ale nie było o czym mówić, czy czytać. W Szymkiencie jest bardzo, bardzo mało.
Następnego poranka wziąłem taksówkę, pojechałem na lotnisko i wsiadłem do samolotu lecącego do Astany. Było trochę ubawu, bo starsza pani usiadła w klasie biznes i powiedziała, że ona woli tu niż tam. Diewuszka, ja nie chcę tam do tyłu, mnie tu dobrze, co za problem masz?
Bardzo podobało mi się to zderzenie zdrowego rozsądku z polityką linii lotniczych. Ostatecznie panią jakoś tam przesadzono, ale było wiele kwęku w temacie. A biznes klasa leciała pusta.
Podczas mojego pierwszego dnia w Szymkiencie, telefon mówił 35 stopni. Drugiego tylko 22. Trzeciego 12. Wylądowaliśmy w Astanie. Pilot powitał wszystkich pasażerów informacją o pogodzie. 8 stopni, chmury. Witamy w dramacie życia.