Paul Midler
Tytuł wywołał moją ekstazę, ale potem pomyślałem sobie: ech, to pewnie będzie o tym, że towary z Chin są fatalnej jakości, a pracownicy źle traktowani. Cyferki, parę opowieści z życia i dużo ogólników. Wziąłem się bez wielkiej wiary do lektury.
Autor przez wiele lat działał jako tłumacz-pośrednik dla amerykańskich firm, które chciały robić biznes w Chinach. Wynajmowano go, on służył jako łącznik, posłaniec i w jakimś sensie nadzorca. Przyznam, że gdy czyta się jakie to życie między młotem a kowadłem, to nie wiem jakim cudem nie oszalał. Spędził tak kilkanaście lat, więc materiału mu się nazbierało niemało, ale selekcji dokonał rzetelnej.
Po kilku procentach książki czytałem z ogniem w oczach. Trudno powiedzieć jak do biznesu, ale na pewno do pisania talent ma. Rzadko trafia się dzieło, które tak dobrze opisuje naturę całego zjawiska w oparciu o wybrane doświadczenia prywatne, a wszystko to podane z jednej strony z dystansem, z drugiej z pełną świadomością własnych błędów i tego jak bardzo się czasem myliło.
Panowie i panie, ja płakałem, gdy czytałem opisy chińskich praktyk biznesowych. Kojarzymy wszyscy (lepiej lub gorzej) te opowieści o obowiązujących zachowaniach, nawykach, modelach prowadzenia interesu, by odniósł on sukces. Że tego czy tamtego robić nie można, bo od razu wszystko legnie w gruzach, że lojalność, stabilizacja, zaufanie, podpis jest święty, terminy jeszcze bardziej, inne takie. Autor też je zna, bo skończył odpowiedni kierunek na prestiżowej uczelni w USA, znają je także jego różni pracodawcy, również poddani najlepszej na świecie edukacji z biznesu. Nie znają ich jednak Chińczycy, a jeżeli nawet coś tam dociera, to wywołuje wesołość, a znacznie częściej obojętność. Okazuje się, że prymitywnym cwaniactwem, chamstwem i bezczelnością można bez problemu dawać sobie cudownie radę z wielkimi importerami z USA. Można kłamać, oszukiwać, zmieniać zdanie w ostatniej chwili, szantażować i łamać kontrakty, kraść własność intelektualną, Chińczykom uchodzi to wszystko bezkarnie. Jednak autor i swoich krajanów nie wychwala pod niebiosa, wspomina, że wielu przybywało nie wiedząc absolutnie niczego o Chinach i Chińczykach, ba, nie mając nawet podstawowej wiedzy geograficznej i ochoty, by się czegokolwiek o tym dowiedzieć, bo przecież oni przyjechali pieniądze robić, a nie takie pierdoły.
Dzięki lekturze ‘Poorly Made in China’ bardzo łatwo zrozumieć, dlaczego tu się produkuje taki straszny chłam, który staje się tylko gorszy i potem jeszcze gorszy, a nasze sklepy uginają się pod tą katastrofalną tandetą. Autor po pracy w przemyśle kosmetycznym przestał w ogóle używać mydła. Opisuje też swe doświadczenia z innych sektorów. Wspólnym mianownikiem jest chiński sposób prowadzenia biznesu, czyli oszukiwanie ile i gdzie się da, a także losy osób próbujących odnieść sukces we współpracy z Chińczykami. Nie, nie udaje się, co zresztą jest jasne od pierwszych stron, że to nie będzie o rekinach biznesu.
O ile cała książka jest dość zabawna, jest w niej też parę zawoalowanych przemyśleń o tym, dokąd świat dotarł w pogoni za najniższą ceną i powiększaniem zysków. O tym jak dzięki współpracy z chińskimi firmami, amerykańskie znacznie obniżyły swoje standardy i niemal olały klienta. O tym, że współcześnie nawet nie ma po co oglądać certyfikatów i składu produktu, bo to wszystko może być nieprawda. Z jednej strony jest to pocieszna pozycja, którą rewelacyjnie się czyta. Z drugiej jednak smutny i przerażający w swej wymowie zapis upadku świata, w którym kiedyś istniała jakaś elementarna uczciwość.
Werdykt: Zero kaczych głów, gwarantowane popołudnie pełne wrażeń (bardzo długie to nie jest).