Rozpętała się dyskusja: czym też zawiniły te dzieła? Ni golizny, ni Tajwanu. Do pieca dowalił scenarzysta 'The Big Bang Theory', który wydał oświadczenie, w którym (w skrócie) mówi, że go mogą lachnąć w puzon i żeby sobie poszli pobiegać, oraz że pewnie komisja, która zadecydowała o czerwonym świetle dla tej produkcji, nie ma za wiele poczucia humoru. Oczywiście, tu można było liczyć na patriotycznie wychowanych chińskich internautów, którzy z jego wypowiedzi uczynili główny problem całego zagadnienia - jakim prawem scenarzysta z USA ma prawo mówić o chińskiej polityce medialnej?! Hańba, wtrąca się w wewnętrzne sprawy Chin! Co tam cenzura, głównym problemem Chin są amerykańskie seriale komediowe!
Sprawa rozchodzi się częściowo o to, że chińskie produkcje muszą przejść akceptację tutejszych urzędów (nawet nie podejmujemy się zgadywania jakich). W efekcie powstają dzieła, które mówiąc wielce kurtuazyjnie, są nieco schematyczne, wtórne i mało ekscytujące. Mówiąc mniej kurtuazyjnie: produkuje się szablonowe gówno, głównie o mordowaniu się z Japończykami i pięknej miłości. Najczęściej jest to chała tak fatalnej jakości, że nawet dla jaj się tego nie chce absorbować dłużej niż 10 minut. Już nawet liczni lokalni nie są tego w stanie oglądać (spokojnie, są jednak też liczni, którzy oglądają), podobnie jak i koreańskich seriali (tutaj to mniej więcej to, czym były wenezuelskie produkcje w latach dziewięćdziesiątych nad Wisłą). Żeby sprawa nie była całkiem przegrana, postanowiono nieco zmniejszyć udział produkcji zachodnich w rynku, bo obecnie pokazuje się to, co nakręcono w Chinach jakieś dobre dwa lata temu – powstaje tego na tony, a przerób jest stosunkowo mały.
Opcje były dwie:
- należało zmusić lokalnych twórców (reżyserów, scenarzystów, aktorów, całe sztaby techników) do robienia filmów mogących konkurować z zachodnimi, dzieł interesujących, wciągających w stopniu takim, jak produkcje z obcych krajów.
- oczyścić rodakom przedpole, żeby dalej mogli kręcić seriale we właściwej sobie jakości, z aktorstwem na poziomie okręgowego kółka teatralnego, naiwną fabułą i rozwiązaniami technicznymi na miarę 'Wiedźmina'.
Nikogo, kto miał coś więcej do czynienia z Chinami, ten wybór nie zdziwił. Przypomina to czasy zablokowania 'Avatara' – film wszedł do kin i wszyscy walili na niego drzwiami i oknami. Uznano, że tak być nie może, bo nikt nie chodził na produkcje made in China, więc go zdjęto i zakazano. Sprawy zapewne też nie ratował fakt, że kino jest strasznie drogie, więc jak ktoś pójdzie raz w miesiącu, to już drugi raczej nie.
Ciekawe, czy w następnym rozdaniu poleci ulubiony serial moich uczennic – 'The Vampire Diaries'. Wtedy może dojść do rewolt ulicznych na skalę wcześniej niespotykaną.