Tym samym już na początku maja wiedzieliśmy, że zostaniemy w Chinach na kolejny rok (no chyba, że coś się pochrzani, bo to zawsze możliwe, nie tylko tu, a na całym świecie). W sumie nam to pasowało, w czerwcu wysłaliśmy nasz dobytek na ręce naszej nowej przełożonej, Sherry. Dzięki czemu nie musieliśmy tachać na wakacje zimowych ciuchów i materiałów naukowych. Niestety, potem było tylko trudniej: Początkowo umówiliśmy się, że zrobią nam transfer wiz pracowniczych. W lipcu Sherry poinformowała mnie, że jednak woli mi zrobić całą wizę od nowa. Dzięki temu mogłem wszystko zrobić na ostatnią chwilę. Super się ubawiłem jadąc do Warszawy, stojąc w kolejce pod konsulatem i płacąc 270 PLN za tryb ekspresowy wydania wizy. Akurat tak się złożyło, że aplikowałem 13 sierpnia, a 15 mamy święto narodowe i NMP, a chociaż Chiny są w cholerę ateistyczne, to ambasada oczywiście obchodzi i katolickie święta. Dopłaciłem więc 50 PLN za ekspres, co sprawiło, że paszport odebrać mogłem już we wtorek.
Wykorzystam to miejsce, by złożyć swoisty hołd tytanom pracy, gigantom wysiłku i ludziom tyrającym w pocie czoła dnia każdego: pracownikom ambasad - nie tylko chińskiej, bo chyba wszystkie hołdują tym samym standardom wykonywania zawodu. Ludzie ci mają wolne wszystkie święta swego kraju, jak również kraju, w którym pracują. Najlepszy interes, to jechać na drugi koniec świata, do kraju, który celebruje wszystko inaczej. Chińczycy w Polsce mają super, dostają Złoty Tydzień, Boże Narodzenie, Spring Festival, Wielkanoc, pojedyncze dni w ciągu roku (a to polskie Boże Ciało, a to chińskie sprzątanie grobów). Polskie służby dyplomatyczne w Pekinie zapewne mają podobne zwyczaje. Gdy swego czasu gadałem o tym z mym chińskim kolegą Davidem, to mówił, że dla niego aplikowanie o wizę do UE jest równie przyjemne, ciekawe i tanie jak dla nas do Chin. Przerobiłem ambasady wielu krajów i mają one wszystkie trochę stycznych. Główna: traktuję cię jak szmatę, bo przecież jak się wkurwisz, to nie pójdziesz do konkurencji, tylko zagryziesz zęby i będziesz prosił z takimi oczkami kota ze Shreka. Nigdy nie aplikowałem o wizę do USA, ale ich służby konsularne zazwyczaj wygrywają w konkursie na najbardziej irytujące i upierdliwe, jakieś 90% moich znajomych, którzy mieli przyjemność zdobywania wizy tamże, zgodnie mówi, że był to horror. Mam za to średnio miłe wspomnienia z ambasady Kanady z roku 2006 (potem nam znieśli wizy), gdzie spędziłem właściwie cały dzień (aplikacja rano, przerwa, odbiór popołudniu), a pani w okienku nakrzyczała na mnie, że źle wpisałem kierunek studiów i co to ma być SUM (Studia Uzupełniające Magisterskie). W 2009 byli łaskawi być chamscy dla mnie i jakichś 30 innych osób w ambasadzie Wietnamu w Phnom Penh. Pozytywny akcent: ambasada Iranu w Trabzonie, wiza w 4h i super przyjazny pan konsul.
Opuszczając dygresję, chińska ambasada w Warszawie przyjmuje petentów całe dwie godziny dziennie przez aż trzy dni w tygodniu. Dlatego też przesadnie zdziwiony nie byłem, że chociaż przyczłapałem o 8:40 (godziny otwarcia dla petentów: 9-11), to przez kolejną godzinkę mogłem sobie czytać Stendhala i uczestniczyć w salonowych (w wersji podwórkowej) rozmowach, jak również irytować tym, że pracownicy różnych biur podróży potrafią składać aplikacje dla kilku osób.
Przy okienku padło pytanie:
- Ma pan ksera tych dokumentów?
- Mam skany, jak się zgubi to wydrukuję i doniosę.
- My nie chcemy oryginałów, my chcemy ksera!
Połaziłem więc sobie i poszukałem ksera. Szczęśliwie, jest dość blisko, ale taka mała porada: jak aplikujecie po chińską wizę, to miejcie te ksera zrobione.
Mawiają wiele rzeczy, w tym, że nie ma tego złego. No i rzeczywiście, dzięki wyprawie do ambasady udało mi się spotkać z dawno niewidzianą przyjaciółką, miło spędzić wspólnie wieczór i niezły kawałek następnego dnia. W sumie więc się cieszę, że mój pracodawca zmusił mnie do tej wyprawy, bo inaczej pewnie byśmy się nie spotkali i nie spędzili zajebiście wspólnie czasu przy winie, jedzeniu i gadaniu o wszystkim. Trochę mniej mnie cieszy, że musiałem zostawić te żałosne 270 PLN na rachunku wiadomej placówki dyplomatycznej. Mam jednak to szczęście, że odebrano mi tę wizę i przesłano paszport przesyłką konduktorską, więc nie musiałem fatygować się po raz drugi, a że teraz wypada mi zrobić przyjęcie w Krakowie, to jest szansa na fajne balety w sezonie 2015.
Kończąc jeszcze temat wizowy: chińska wiza pracownicza zajmuje jedną stronę, na drugiej wbijają nam stemple kontroli granicznej. Zamiana jej na residence permit (czyli zezwolenie na pobyt stały/czasowy) wymaga kolejnych dwóch stron. Dzięki temu, mam obecnie w paszporcie 10(!!!) stron chińskich nalepek i pieczątek. To nawet fajnie wygląda i można robić szpan na imprezach, ale kończą mi się strony w ww. dokumencie.
Mój Aligator ma permit ważny do lutego, więc on akurat nie musiał się bawić w wycieczki do stolicy. Przy okazji dokumentów do wizy przysłano mi list, bite A4 tekstu. Że robota, że mam nie robić obsceny na zajęciach i uczyć zgodnie z zaleceniami, że mam zatwierdzać materiały przez centralę uni, że się cieszą, że wspaniale itede. W tym wszystkim był jeden termin: że 31 sierpnia odbędzie się wielkie spotkanie organizacyjne, dlatego też konieczny jest nasz przyjazd najpóźniej 27 sierpnia.
Przyjazd dogadaliśmy wcześniej na 25 sierpnia, co było efektem negocjacji, bo nasz pracodawca chciał nas już 24. Ponieważ 22 urodziny ma Tori Amos, a 23 moja matka, to chciałem jednak te dni spędzić bliżej Europy niż Chin. Już tak totalnie na marginesie, czas podejmowania decyzji, czy aby możemy przyjechać o ten dzień później zajął tyle, że nam bilet lotniczy podrożał o 150 PLN. Radość, po prostu dzika radość.
Nasz pracodawca uparł się odebrać nas z lotniska, dostaliśmy mailowo cynk, że przybędzie po nas niejaki Gary. Wylądowaliśmy o chorej godzinie, czyli 4:20 rano. Zanim przeszliśmy kontrolę i odebrali bety, była 5. Czyli dokładnie tak, jak mówiliśmy naszym pracodawcom. Jednak o godzinie 5 nikt na nas nie czekał. Łazili różni kierowcy z kartkami z personaliami, ale żadne nie było nawet zbliżone do naszego. Dobra, mogło się komuś źle wyjechać.
5:30
Na pewno zaraz będą
6:00
Ej, ale na pewno napisałeś im, że to jest 5 rano, a nie popołudniu?
6:30
Gary, move out! (to nawiązanie do przygód rodaków w USA padało więcej niż często)
7:00
Chyba możemy sobie usiąść i nie stać już na środku sali odlotów. W końcu mają nasze numery telefonów.
7:30
Dobra kurwa, dzwonimy. 50 RMB na kartę do telefonu poszło jak krew w piach.
- Hej, cześć, od dwóch godzin tu czekam na ciebie! Tak, w sali przylotów.
- Zaraz będę! Gdzie jesteś?
I tak poznaliśmy Gary'ego. Gary wyjaśnił, że spóźnił się, bo były korki. O 5 rano. Do tej pory nasi chińscy pracodawcy na dzień dobry wyłazili ze skóry, żeby nam zapewnić miły start pracy. Zdaliśmy sobie sprawę, że tym razem tak nie będzie. Gary miał nas totalnie w dupie, był obrażony na cały świat, że ten kazał mu ruszyć się z ciepłego domciu. Pierwsze piętnaście minut drogi służbowym autem zmusiłem się do niespania, żeby zobaczyć te straszne korki, które zatrzymały go na ponad dwie godziny. Oczywiście, żadnych korków nie było, czyli wolał sobie pospać niż rzetelnie przyjechać po nas. I ja to rozumiem, tylko trzeba było powiedzieć: 'Wiecie co, ogarnijcie sobie sami dojazd do naszego miasta, tu macie adres' i o tej mniej więcej godzinie bylibyśmy już u celu. No ale przecież tak byłoby niegrzecznie, więc posiedzieliśmy sobie ponad dwie godziny na lotnisku. Gary zamiast oddać się kulturalnej pogawędce z nami wolał zbierać sobie rzepę i inne gówno w jakiejś chińskiej edycji Farmville, co nas w sumie ucieszyło, bo nam się też nie chciało rozmawiać setny raz o tym samym. Walnęliśmy się spać i obudzili dopiero przy wjeździe na teren uniwersytetu. Dostaliśmy mieszkanie na czwartym piętrze, wbijamy, na pierwszy rzut oka wygląda dobrze. Na drugi odkrywamy:
- Kran w kuchni nie działa
- Nie ma internetu
- W lodówce gniją jakieś resztki
- Kuchenka nie działa, bo butla gazowa jest pusta
- Nie ma żadnych naczyń
- Patelnio-wok bardziej gnije niż nadaje się do użytku
- Pralka nie ma podpiętej wody
Ekhem... Jaja sobie robicie?
Naprawimy! My wam to zaraz wszystko naprawimy!!!
W tydzień po tych słowach jesteśmy mniej więcej w pół drogi. Udało się z kuchenką (za nasze pieniądze), pralką (wzięliśmy wężyk z innego mieszkania), lodówką (sami wymyliśmy) i częściowo z internetem (Gary od pięciu dniu przynosi router, więc póki co kradniemy sieć sąsiadom). Zlew zostanie naprawiony jutro (powiedziano już trzykrotnie). Nasz kontrakt głosi, że dostajemy mieszkanie od szkoły, które jest wyposażone w pralkę, kuchenkę, lodówkę i etcetera. Etcetera okazało się być mało pojemnym pojęciem, no chyba, że zaliczymy im tynk i kafelki. Nie było nawet czajnika ani pałeczek, właściwie było jak u Kononowicza, czyli nie było niczego. Chociaż nieprawda, były kubki.
Tak, to są kubki, które znaleźliśmy w kuchni. Czyli chyba ta etcetera. Nie wiem, czy oczekiwano, że będziemy z nich pić, czy może robić coś innego, ale natychmiast kupiliśmy sobie nowe. Po jakichś trzech dniach udało nam się doprowadzić mieszkanie do stanu, w którym mieszka się przyjemnie, poznajdywaliśmy sklepy w sąsiedztwie bliższym i dalszym, uliczne jedzenie (znaczy nie gnijące w rynsztoku resztki, tylko jadłodajnie...), a nawet markety z sekcją produktów importowanych. Cieszymy się więc tym, że początki w nowym miejscu zawsze są przyjemne i staramy nie prosić o nic Gary'ego, by nie przeżyć rozczarowania.