Nigdy, w żadnej sekundzie naszej znajomości, nie rozmawialiśmy o badmintonie.
Poważnie, nikogo to nigdy nie frapowało. Więc gdy pewnego dnia nasi płacodawcy ogłosili turniej badmintona, nie miałem wiele do powiedzenia. Może jedynie tyle, że nie gram, nie interesuje mnie, miłego dnia!
Oczywiście Amerykanie chcieli grać. Nie miałem zamiaru im przeszkadzać, tak samo jak nie przeszkadzałbym nikomu, żeby sobie wsadził jaja do sieczkarni.
Niestety, okazało się, że odpowiedź 'nie chcę grać w badmintona' jest nisko punktowana. Ba, w ogóle nie wchodzi w rachubę, bo dyrekcja chce żebyśmy wszyscy pograli.
Pogadaliśmy sobie. Głównie o tym, że nikt z nas nie gra w badmintona i nie bardzo ma zamiar zaczynać.
Okazało się, że kolektyw obcokrajowców MUSI wystawić drużyny. Nie jedną, ale całą serię drużyn. Czyli: singiel kobiet i samców, taki też debel, a do tego debel mieszany. Powtórzyliśmy:
- Nikt z nas nie gra w badmintona. Mnie się to zdarzyło po raz ostatni przed tym zanim zaruchałem, czyli bardzo dawno temu. Nawet wcześniej niż odkryłem wódkę.
- Ale to takie zawody, żeby się integrować, żebyście lepiej poznali chińskich nauczycieli.
- To nie ma sensu. Koszykówka, nożna, ręczna, hokej, siatka - to tak. Badminton,
ping pong, gimnastyka z szarfą - to nie. To nie są nasze sporty.
W końcu daliśmy się namówić. To będzie turniej amatorów, nikt nie gra na poważnie, chodzi o zabawę, integrację międzynarodową. Razem z Matthew wpisałem się do debla męskiego. Kto mógł, ten uciekł. Np. mój Aligator.
Turniej rozpoczął się 10 listopada, w poniedziałek. W nogach miałem sześć godzin (w Chinach nauczyciel nie powinien siadać), więc koło 18:20 człapałem do sali gimnastycznej. Tam powitała mnie reszta skazańców. Jak się dowiedziałem, nasza drużyna została nazwana Laowai.
Podkurwiliśmy się nieco. To mniej więcej tak subtelne jak nazwanie drużyny złożonej z czarnoskórych graczy 'Wedle' albo 'Asfalty'.
Najpierw zobaczyłem mieszanego debla. Drużyna przeciwna okazała się być wcale profesjonalna. Ojebali naszą chyba do zera.
Singiel pań. Do zera, czy prawie do zera, różnica poziomów jak pomiędzy małopolską okręgówką a Borussią.
Ja i Matthew, debel męski. Zapewne mogli nas zrobić do zera, może do dwóch. Zrobili sobie jaja, punktacja niby była taka ok, ale ilekroć nam się odbijali na więcej niż pięć punktów, to popełniali arycniemożliwe błędy - wyrzucali lotkę poza kort po swojej stronie, ścinali pod siatką. Wynik mówił, że był tam mecz, ale była tam tylko kpina. Wszystko to przerabialiśmy w otoczeniu naszych studentów i innych wykładowców, którzy rechotali ilekroć traciliśmy punkt.
Z tej okazji zaproszenie na drugą część turnieju skonsultowałem z Matthew - w końcu jesteśmy drużyną. I innymi. W środę jakoś nikt nie chciał grać. Ostatecznie, Matthew wysłał kierowniczce, że jest chory, a gdy potem chciano mnie sparować z Amerykaninem, odmówiłem. Ogłoszono nam, że jeżeli nie zagramy, to nas usuną z turnieju. Pogodziliśmy się z tą sankcją.
W czwartek okazało się, że musimy grać.
- Przecież usunięto nas z turniej za oddanie meczu walkowerem.
- Ależ nie, zagrali za was Amerykanie. Dzisiaj jednak wy już musicie zagrać.
Koledzy z USA przesadnie szczęśliwi nie byli, że dzięki naszej absencji mogli przegrać kolejny mecz.
- Skoro nie mieliśmy szans w pierwszej rundzie, to jak mamy grać w trzeciej?
- Damy wam łatwych przeciwników
- Hm, a to nie miał być turniej? Jak to 'dacie nam łatwych przeciwników'?
DOSTANIECIE ŁATWYCH PRZECIWNIKÓW!!!
Przez cały turniej nie mogłem zobaczyć sobie terminarza ani rankingu. 'Graj!', mówili.
W czwartek urwaliśmy seta przeciwnikom. Nawet byli na naszym poziomie, może trochę wyższym, ale nie była to sromotna przegrana jak w poniedziałek.
W piątek mogliśmy urwać seta. Przy stanie 16-14 serwowałem i sędzia przyznał mi punkt. Czyli 17-14, czyli koniec. Ponieważ nie uważam, że sport jest wyznacznikiem długości mojego kija, poprosiłem o powtórzenie:
(sędzina) - yyyyyyyyyyyyyyy?
- Zjebałem, przeciwnik poprawiał naciąg w rakiecie i nie był gotowy, więc nie mógł tego odebrać
- YYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYYY?
- Przed serwowaniem powinienem się był upewnić, że on jest gotowy. Powtórzmy to!
- Wygraliście!
- Nie chcę wygrać w ten sposób, powtórzmy tę zagrywkę.
Cofnięto punkt i przegraliśmy 18-16.
Teraz taki mały test:
- czy siedzę, płaczę i pluję sobie w brodę, że nie wziąłem tego punktu i seta?
- czy też uważam, że przyjęcie takiego punktu byłoby nieuczciwe i zaprzeczałoby jakiejkolwiek znanej mi definicji sportu?
Nasi uczniowie bardzo się ubawili, że poprzegrywaliśmy (jeden mecz debel mieszany wygrał). Podobno ubaw był na cały kampus. W trakcie lekcji nawet mnie łaskawie poinformowano, że nie umiem grać. Bardzo to wszystko miłe, subtelne, przyjazne.
Jestem już w Chinach prawie dwa lata. Do wielu rzeczy się przyzwyczaiłem. Zawsze wydawało mi się, że różnice w temacie demokracji, wolności słowa i praw obywatelskich będą tymi najważniejszymi. Okazało się, że nie, te sprawy w ogóle nie są dla mnie problemem i właściwie ani przez chwilę mego pobytu tutaj nie były. Problemem jest praca, a raczej podejście ludności tutejszej do tejże. Chińczycy męczyli mnie wieloma aspektami ich rzeczywistości, ale do krańcowego wkurwu doprowadzili mnie (i innych) tym, że zaprosili nas na badmintona. Nigdy, w jakichkolwiek dziejach bawienia się w różne sporty nie potraktowano mnie tak, jak przy tej okazji. Zamiast tej cudownej team-buildingowej właściwości jaką zazwyczaj ma sport, badminton okazał się być wielce destrukcyjny i wkurwiający. Już tak na marginesie, raz złapaliśmy sędziów na oszukiwaniu punktacji. Bardzo się obruszyli, gdy Matthew wydarł się na nich. Zapewne stracił twarz, bo kultura przecież wymaga, żeby pozwalać się oszukiwać. Można powiedzieć, że jako obcokrajowcy bardziej się zaprzyjaźniliśmy, bo przez tydzień naszym głównym tematem i problemem było, żeby się wypisać z tej cudownej imprezy sportowej.
Pragnę przypomnieć IO w Seulu w 1988, a także MŚ w piłce nożnej w 2002. Jakie wtedy były piękne jaja. Nie, współzawodnictwo, uczenie się od siebie nawzajem, zabawa, mile spędzony czas, to nie interesuje jakoś przesadnie ludzi w tej części świata. Tylko wygrana, w jakimkolwiek stylu i w dowolny sposób. A jak im powiesz inaczej, to wyśmieją cię i dołożą starań, żeby sprowadzić cię do swego poziomu, a przynajmniej dołożą ku temu wszelakich starań. I o ile jeszcze przy Igrzyskach Olimpijskich walka idzie o dożywotnią emeryturę, o tyle w naszym turnieju główną nagrodą mógł być jedynie talon na balon. Ale i tak przecież nie mogło to wyglądać w żaden inny sposób. Gdy byliśmy bliscy urwania seta naszym przeciwnikom, kolesie dostali ciężkiej nerwicy. My tam w ogóle byliśmy zaskoczeni, że udało nam się dojść do tego poziomu. Badminton jest ich sportem narodowym, drugim po pinglu. Okazało się, że po tygodniu zabawy bez żadnego trenera i nawet nie znając do końca reguł jesteśmy w stanie zagrać całkiem wyrównany mecz z ludźmi, którzy od lat żyją tym sportem.
Warto też zaznaczyć, że cały turniej miał klauzulę niesamowitej ważności. Maile, smsy, telefony, wszystko musiało się udać. Jakież to odmienne od podejścia do naszej pracy, bo gdy zgłaszam, że coś w sali nie działa, to zazwyczaj odpowiedzi nie ma lub czekam na nią ponad tydzień. Gdy skarżę się na zachowanie uczniów, to moje maile są ignorowane. Gdy wysłałem niedawno egzaminy końcowe, to nawet tego nie zauważyli i potem mnie o nie pytali. Ale jeżeli chodzi o turniej, żeby się podbudować, to oczywiście wszystko biegiem i od razu.
W tym kraju wszystko zostało wypaczone do granic absurdu: internet jako okno na świat? Takiego z wąsem! Edukacja? Nawet nie kpijmy. Odpoczynek i wolne? Masowa walka o bilety i miejsca w hotelu. Turystyka? Byle po zakupy i żarcie, po co czegoś się nauczyć. Socjalizm? To znaczy zamordyzm i kapitalizm w stylu Dickensa. Sport? Sport stworzono tylko po to, żeby Chiny zawsze wygrywały. To jedyny cel dyscyplin sportowych.