Jakiej listy atrakcji Chin nie weźmiecie, Hohhotu na niej nie znajdziecie. No może coś w stylu 'Chiny dla hipsterskich wrotkarzy', ale też śmiem wątpić. Chociaż w skali chińskich odległości miasto jest dość blisko Pekinu, to jakoś nie ma zbyt wielu szaleńców, którzy decydowaliby się na odwiedzanie stolicy prachińskiej Mongolii Wewnętrznej. Jeżeli ktoś przyjeżdża z Mongolii (właściwej), to ma szanse tutaj się przesiadać w drodze do Pekinu.
Nasz wybór padł na Hohhot właśnie dzięki jego turystycznej niszowości. Skoro przyszło podróżować w Złoty Tydzień, to trzeba było myśleć jak nie-Chińczyk. Żadnych Wielkich Murów, Armii Terakotowych i słynnych ogrodów. Wyszukaliśmy największą dziurę okolicy (rozumianej jako dystans pokonywany pociągiem typu K do kilkunastu godzin) i padło na Hohhot.
Na TAK:
- Miasto jest tanie - czy to jedzenie, czy noclegi, czy transport. Turystów, nawet mimo Złotego Tygodnia, praktycznie nie było. W chińskiej skali jest dość małe, więc dzięki temu nie ma przesadnych zatorów ludzkich i kolejek. Jedyne ciężkie doświadczenie zaliczyliśmy w autobusie, z którego w pewnym momencie nie dało się wysiąść, bo ludzie wewnątrz nie chcieli nikogo przepuścić do drzwi, a jednocześnie ludzie z zewnątrz próbowali wsiąść. Zazwyczaj ludzie się cieszą, że widzą jakichś turystów, ale nie wtedy, gdy w grę wchodzi jazda darmowym autobusem.
Na NIE:
- To totalny kraniec cywilizacji. Ludzie są żywcem wyrwani z epoki kamienia łupanego i rzuceni w środek miasta z XXI wieku. Napitalają trójkołówkami po chodnikach, pasach, obojętnie, czy z prądem, czy pod prąd. Niby brak zasad ruchu drogowego jest w Chinach wszechobecny, ale w Hohhocie pierwszy raz zdarzyło nam się, że trzy razy w ciągu jednego dnia ktoś nas niemal przejechał. Mieszkańcy permanentnie drą się, czy to w muzeum, czy to w świątyni, czy to na zakupach. Główną atrakcją miasta jest turysta, więc okrzyków 'laowai' i 'waiguoren' zbiera się kilka na kwadrans.
Rekord prymitywizmu (i to nie w ujęciu nurtu malarskiego) padł przy wizycie w toalecie publicznej. Postawiono budki przed dworcem głównym, żeby ludzie mogli sobie nieco ulżyć. Niestety, zapomniano o tym, żeby je otworzyć. W efekcie cała polana dookoła budek zamieniła się w szczęzawisko (grzęzawisko wywołane moczem). Drugiego wieczora szedłem tam z miną konesera, ale buty (glany zasznurowane na 14 dziurek) spadły mi, gdy pośród przyrody spotkałem taksiarza, który donośnie defekował, czytając w tym samym czasie gazetę. Trochę się obruszył, gdy prawie w niego wlazłem, ale nie dał się zmylić, przesunął zad (i gazetę) i robił dalej. Widywałem wiele rzeczy w Chinach, ale dorosłego mężczyzny z gazetą, walącego w centrum miasta, jeszcze nie.
- Muzeum Mongolii Wewnętrznej - jest za darmo, więc niby nie wypada krytykować. Na pewno można o nim powiedzieć, że jest bardzo duże i imponujące architektonicznie, jest trochę podpisów po angielsku, wyposażeni są w niezłe toalety i obłędnie drogi sklepik z pamiątkami. Co do ekspozycji muzealnych, zdecydowanie cieszy, że mają na stanie wypchane jenoty, naliczyliśmy aż trzy sztuki!
W muzeum panuje pocieszny chaos, sala numer jeden to środowisko, sala numer dwa to historia, a potem mamy takie cuda jak: chiński program kosmiczny (z pięknymi modelami rakiet czy sond), wydobycie węgla (z okazami różnych rodzajów tej soli ziemi czarnej), Mao Zedonga (czy jest jakieś muzeum bez niego?), bohaterski lud walczący o wyzwolenie od opresji (i o nowego iPhone'a), ludzi jaskiniowych (o rysach typowo kaukaskich) i dinozaury (z całkiem okazałymi szkieletami). Pomiędzy tym rodzice z zanudzonymi na śmierć dziećmi, robiący sobie zdjęcia na tle fototapety ze stepem zielonym. My też przesadnej ekstazy nie przeżyliśmy, ale właściwie nawet przebiegnięcie po tej placówce zajmuje ze dwie godziny.
- Świątynia Pięciu Pagód (według biletu Hohhot Five Pagoda) - znak rozpoznawczy Hohhotu. Świątynia z paroma dziedzińcami i budynkami. Nawet w drugi dzień Złotego Tygodnia było szaleńczo pusto, większość czasu byliśmy tam sami.
- Xilitu Zhao - świątynia w starym mieście. Stare miasto jest akurat budowane, więc dobrze nie zapuszczać się zbyt daleko od głównego placu, bo trafi się na wykopy i błocko.
Cena wstępu - 30 RMB i raczej po stronie warto.
- Świątynia Da Zhao - porzuciliśmy pomysł zwiedzenia tejże - po dwóch kompleksach świątynnych uznaliśmy, że trzeci nie jest nam niezbędny do szczęścia. Nie będę ukrywał, że bilet za 30 RMB odegrał w tym pewną rolę. Większą jednak to, że skoro hełmów nam nie zerwały dwa lepsze kompleksy świątynne, to nie ma co się pchać do trzeciego, który według przewodników jest najmniej okazały ze wszystkich.
CIEKAWOSTKI REGIONALNO-KULINARNE
- Nazwy ulic są po chińsku, mongolsku i w pinyin (czyli chiński w łacince). Ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu, zapytane o drogę studentki rozpoczęły odpowiadać w języku Byrona i były to wypowiedzi całkiem z sensem.
- Nie brakuje pamiątkarni, zwłaszcza w okolicy dworca. Hitem każdej są bukłaki z lokalnym trunkiem. Ostrzyliśmy sobie zęby, gdy odkryliśmy, że ma on żałosne 40% - no przecież nie sprzedawaliby 40% bai jiu! Niestety, to właśnie robią.
Drugim produktem prowincji są mleczne cukierki. Najczęściej z torebki uśmiecha się tłusty, nieco wyliniały Mongoł. Nie zmienia to faktu, że cukierki są świetne, niemal tak dobre jak nasze ulubione White Rabbit.
Cenowo: bukłaki od 25 RMB, cukierki od 5 RMB. Bukłak fajnie wygląda, cukierki są dobre, ale obawiamy, że wrzucenie cukierków do bukłaka nie wpłynie przesadnie pozytywnie na smak cieczy w nim zawartej.
- Jak wszędzie w Chinach, jadła nie brak. Najczęściej braliśmy makaron w zupie z jajem i pomidorem. Cena 8-10 RMB, ilość dość obłędna, w ogóle nie ostre (SKANDAL!), bywało nawet mało tłuste, zdecydowanie po stronie plusów.
KWATERUNEK
- Czarna rozpacz. Są w mieście dwa hostele, tańszy i droższy. Jasne jest, który wybraliśmy, to miał być wypad w nieznane na dwa dni, a nie podróż poślubna. Gdybym miał polecać, to chyba jednak droższy, czyli Anda Guesthouse. My spaliśmy w Tara Hostel i jest to nieco 'o rany...'. Gdy na kilka dni przed przyjazdem napisałem z prośbą o wskazówki dotarcia z lotniska, to nie odpisali. Znalazłem sobie sam, ale to jednak nie tak powinno wyglądać. Obsługa na 'Do you speak English?', odpowiada 'Yes, Marlboro'. Mają bar z nieco przegiętymi cenami. Ogólnie są mili i pomocni, pokoje są czyste, pościel nawet też, ale toalety już nie. Do tego są tylko dwa zespoły sanitarne - toaleta i prysznic. Przy pełnym obłożeniu (czyli 16 osobach, zdarzyło się w jedną noc), nie gwarantuje to możliwości skorzystania z wiadomego miejsca od razu.
KRAJOWCY
- Stanowią kombinację otwartości, przyjazności i lekkiego prymitywizmu. Przez trzy dni nas jakoś strasznie nie wściekli, ale potrafią być deko męczący. Do tego każdy mieszkaniec naszej dormy był Chińczykiem i strasznie chciał zostać naszym najlepszym przyjacielem. Powiedzmy, że nie znam wysublimowanych zwyczajów kulturowych chińskich Mongołów, ale w pewnym momencie poznałem (imię robocze) Mongolską Księżniczkę. Jakoś dziwne wydało mi się zapraszanie mnie, ale bez mojego Aligatora, do jej rodzinnej wioski. Ale i tak w sumie najbardziej wzruszyło mnie w tym podejście do ogromu logistycznego przedsięwzięcia: 'wyjedziemy jutro rano autobusem, przenocujemy w jakiejś pustynnej dziurze, potem jeszcze tylko pół dnia drogi i już poznasz moich rodziców. Patrz, jakie ładne zdjęcia! (pustynia, jakieś rachityczne krzaki). Tam spędzimy dzień i już może w poniedziałek, ale raczej wtorek, powrócimy.'
Chryste Pani... No, to nawet nie to, że zrobiłbym 'China off the beaten track', ale machnąłbym 'HuHeHaoTe', a nawet 'Nei Mengguo' (jak tu zwą Mongolię Wewnętrzną) bardzo daleko od stron Lonely Planet. Nie wiem nawet, czy wybitny rosyjski badacz problematyki tamtych stron świata, Przewalski, zapuścił się w te rejony. Inną sprawą jest to, że już parę razy odnosiłem wrażenie, że im bardziej wiedzą, że nie pojedziesz, to tym bardziej Cię zapraszają. Jeszcze inną jest to, że być może przeszła mi koło nosa szansa na zostanie członkiem jakiegoś szlachetnego rodu Mongołów - kto zaręczyć może, że to nie była jakaś stepowa księżniczka, której papa posiada wielkie stada wielbłądów, kóz a może nawet studnię artezyjską?
Drugiego wieczora za współlokatorów mieliśmy dość rozgarniętą młodzież chińską (patrz: księżniczka Mongolii). Skończyło się na tym, że tak chcieli pomóc, że załatwili nam wycieczkę na mongolskie stepy. Podaliśmy im widełki cenowe 100-150 RMB. Z jednej strony, chcieliśmy się tam wybrać, bo to wielki hit (jak powiedziałby Pieseł: stepy takie stepowe, wow!). Z drugiej, nie byliśmy pewni, czy warto. Mieliśmy jednak jeszcze trochę czasu w Hohhocie (nie zapominajmy o szlachetnej nazwie HuHeHaoTe), a centrum prowincjonalnej stolicy wydawało się skrywać umiarkowaną ilość atrakcji. Niemal spadliśmy z naszych piętrowych prycz, gdy dostaliśmy cenę 80 RMB za całodzienną wycieczkę na step - na dodatek z wliczonym w to lunchem. Przy okazji, pewna mongolska księżniczka zaprowadziła mnie na miejsce porannego spotkania, a pewien chiński student wygłosił wykład o tym, żeby pamiątek nie kupować na stepach, bo drogo to już było, a teraz jest bardzo drogo.
Lubię wstawać o 6 rano, gdy mam wolne. Jeszcze bardziej lubię potem czekać sobie na transport. Byliśmy gwiazdami wycieczki, jakaś 40 Chińczyków i my. Można powiedzieć, że nie kłamią, wywożą człowieka na jakieś dobre dwie godziny od Hohhotu i są stepy.
Kiedyś słyszałem, że można sobie pojeździć na konikach po stepie, 50 RMB za godzinę. Oferta wydawała mi się umiarkowanie szałowa, więc gdy potem zobaczyłem, że ceny poszybowały na 90 RMB, od razu tę opcję skreśliłem. Rozważałem zostanie na noc, bo trochę mnie ciekawiło, jak ludzie żyją. Szczęśliwie, nie aż tak, żeby to zrobić. Ludzie w miejscu naszego pobytu mają betonowe jurty, drogę asfaltową i solidny zestaw wzmacniaczy.
Przez jakieś 90 minut łaziliśmy po stepie. Bardzo dziko, aż tak dziko, że nie da się przejść 10 metrów, żeby nie zobaczyć śmieci w stylu butelki po coli albo paczki po petach. O 12 podano jadło. Zaczęto też niestety program artystyczny: coś w stylu disco polo waliło z głośników, a Mongoł w tradycyjnym stroju tokował do tego. Na plus: jadło było dobre i głównie bezmięsne. Część mięsna pokonała nawet Chińczyków, jakieś wysuszone wnętrzności diabli wiedzą czego.
Stepy.
Stepy widzieliśmy już rano.
13. Stepy.
14. Stepy. Chciałem podziękować Amazonowi za wynalazek zwany Kindle.
15. Program artystyczny na stepach. Totalna cepelia, wyścigi na koniach i zapasy. Wszystko trwa jakieś trzy-cztery razy dłużej niż powinno. Jako jedyni odmieńcy etniczny, spędzamy dobrą połowę tego czasu na robieniu sobie zdjęć z krajowcami.
15:30 uciekamy, bo szukają ochotników z tłumu do zapasów, a my mamy podejrzenia graniczące z pewnością, kogóż to sobie wybiorą. Jak sobie wybiorą białego, to:
- albo będzie ściskanie się w objęciach przez naście minut;
- albo Mongoł rzuci białym przez biodro w 3 sekundy i wywoła radość gawiedzi;
- albo biały nie wydzierży i walnie Mongołowi z grzywki w stylu fanów Wisły Kraków.
Żadna z tych opcji nie wydawała się przesadnie atrakcyjna.
Niezapomnianym aspektem odwiedzenia mongolskich jurt pozostają toalety. Przypominamy: miejsce spędu wycieczek grupowych. Drogo już było, teraz już bardzo drogo. I jak wyglądają kible? Gdybyśmy robili sobie na ręce i rzucali tym po ścianach, to jest szansa, że sytuacja uległaby znacznej poprawie. Nie będziemy pokazywać dowodów zdjęciowych, bo nie chcemy zapewniać nikomu koszmarów.
16. Stepy
16:30 Zawijamy się!
18. Pamiątkarnia. Ostrzegali, że w drodze powrotnej zobaczymy sobie fabrykę rzemiosła artystycznego. No dobra, ile można siedzieć w tej manufakturze badziewia?
18:30. Hm, czyli dlatego ten facet zapłacił kierowcy dodatkowe 40 RMB, żeby wysiąść wcześniej.
19. Rany, ludzie, ile można oglądać strasznie za drogie barachło???
19:30 To my sobie może już tu wysiądziemy, nie musicie nas podwozić do hostelu, dziękujemy za cały dzień wrażeń!
20 i dużo później - bukłak. Nieważne, że boli i że nie ma to sensu.