Radość sprawili nam Henk i Lily, para z RPA, która zaprosiła nas na Oktoberfest do Marriota. My w Marriocie, to jak żołnierze sowieccy w szlacheckim dworku w 1945, ale nie mieliśmy wielu lepszych pomysłów (a raczej żadnych). Impreza z cyklu rewelacyjnych nie była. Bilet kosztował jakieś 17 K KZT, czyli zaporowo dużo. Śpiewali i tańczyli jacyś biedni Niemcy, było dużo jedzenia (zwłaszcza kiełbasy, co oczywiście bardzo ucieszyło nasze wegetariańskie żołądki), poznaliśmy kilka osób. Mogło się to rozkręcić, ale o 22:30 cały Oktoberfest zakończono, wyrywając ludziom niedopite piwa i nakazując wypierdalać. W ten sposób Marriott nie zrobił na nas jakiegoś obłędnego wrażenia i ostatecznie to oni byli jak Sowieci w 1945.
Reszta wiekowego kolektywu jednak trzymała solidny dystans, tłumacząc się posiadaniem dzieci, filipińskich niań i sprzątaczek czy wysyłaniem całego zarobionego hajsu na spłaty kredytów za nieruchomości, których nie widzieli od kilkunastu lat.
Dodatkową barierę w nawiązywaniu międzynarodowych przyjaźni tworzyli RPAńcy, którzy komunikowali się ze sobą w afrikaans. Siedzisz, rozmawiasz z kimś po angielsku, przychodzi ich znajomy, a oni na pięć minut przechodzą na afrikaans. Nie wiesz, czy wstać i wyjść, czy czekać aż łaskawie skończą i zauważą, że ty też tam jesteś.
Gdzieś w tym wszystkim dowiedziałem się, że RPA jest krajem nie do życia i że nie mają wyboru, tylko muszą siedzieć w Kazachstanie. Znam ludzi np. z Azerbejdżanu, którzy znajdywali sobie prace w tym biznesie, wprawdzie za inne pensje, ale w lepszych placówkach naukowych. Wybór jest dość solidny, tylko trzeba coś przynieść do stolika, a na lepsze szkoły sam paszport nie wystarczy. Ta prawda jednak do nich nie docierała, w zamian więc pocieszali się, że muszą być świetni, skoro ktoś chce im aż tyle płacić. W „normalnym” świecie tak, w Kazachstanie mało rzeczy działa zgodnie z naszym rozumieniem logiki. Także wynagrodzenia.
W tym wszystkim jedno było względnie w porządku. Kopiejka. Pod koniec września spłynęła nam kopiejka numer jeden (bonus przesiedleńczy), zaraz numer dwa (pensja). No cóż, ludzie robili głupsze rzeczy dla pieniędzy, np. żeńską wersję „Ghostbusters”. Jednak nie wydawało nam się, że będziemy chcieli bardzo długo ciągnąć tę zabawę, bo była dla nas strasznie męcząca. Poza dziewięciogodzinnym dniem pracy szkoła miewała pomysły pracujących sobót. Teoretycznie można było odmówić, ale było to źle widziane („i nie zaproponują kolejnego kontraktu!!!”). My podziękowaliśmy za sześć godzin coachingu w czasie wolnym, ale zgodziliśmy się przyjść na śniadanie, wychodząc z założenia, że to drugie jest miłym gestem, a to pierwsze, to zmuszanie do robienia darmowych nadgodzin. Team-building wypalił zresztą fatalnie, zrobiono drużyny obcokrajowcy versus Kazachowie i dość szybko okazało się, że niektóre zespoły kombinują. W nawiązaniu do klasyki dzieciństwa:
Grają w karty niedźwiedź, jeż i lis. Nagle wkurzony niedźwiedź rzuca karty i krzyczy :
- Ja nie powiem kto oszukuje, ale jak palnę w ten głupi, rudy łeb!!!
Tu musieliby palnąć w środkowoazjatycki łeb.
Śniadanie było względnie miłe, chociaż to też był chaos: miało się odbyć w szkole, a nas zachęcono do przyniesienia jedzenia z naszych krajów, ale na godzinę przed startem imprezy spotkanie przeniesiono do tureckiej restauracji. Byliśmy pod wrażeniem, bo uszanowano nasze preferencje wegetariańskie, a całe spotkanie upłynęło we względnie miłej atmosferze. Dyrektor się cieszył, że u niego pracujemy, my dyplomatycznie też się z tego powodu cieszyliśmy. Frekwencja za szałowa nie była, trudno też powiedzieć, że zostaliśmy najlepszymi przyjaciółmi.
Po drodze, jakoś na początku października, wydarzyło się magiczne święto: Dzień Nauczyciela. Dla większości nauczycieli jest to dzień, który najchętniej spędziliby na lekkim kacu w jakimś cichym miejscu, ale my oczywiście spędzaliśmy go w szkole, w której przygotowano specjalny program kulturalny, oczywiście głównie po kazachsku i rosyjsku, z powodu którego wszyscy musieli zostać dłużej w robocie - hurraaa! Dzień ten stał się oczywiście również powodem do odczuwania kolejnych sygnałów niechęci ze strony lokalnej kadry, ponieważ jakoś tak magicznie się złożyło, że niektórzy uczniowie woleli wręczyć kwiatki lub czekoladki nauczycielowi-inostrańcowi, a nie wiernej edukatorce, która od 3 lat uczyła ich angielskiego po kazachsku.
Jedna osoba była przeciwna.
Autor tych słów.
Potem gdy przegłosowano filmy, to zaproponowałem przygotowanie jakichś worksheetów. Pomysł zainteresował chyba dwie osoby, więc przygotowaliśmy trochę papieru do męczenia po seansie. Trudno oddać słowa jaką radością napełniły mnie zarzuty, że to MNIE nie chce się pracować i to ja uparłem się pokazywać filmy. Ja chciałem zrobić tydzień tzw. refleksji, czyli przeglądamy jakie błędy były najpopularniejsze w testach i piszemy ćwiczenia w oparciu o te znaleziska. Nie, co ty, pierdolić to, pokazujemy filmy. Klasa czwarta "Charlotte's Web", a piąta "Ben Hura".
- Nie zdążycie całego "Ben Hura" w cztery lekcje po 40 minut.
- Nieważne, wyluzuj się.
Ostatecznie moje grupy jako JEDYNE robiły jakiekolwiek ćwiczenia okołofilmowe. Z jakiegoś jednak powodu ktoś postanowił dopierdolić się do mnie. Oczywiście żadną drogą oficjalną, oczywiście nie osobiście, tylko plotkując za moimi plecami.
Rozpoczęła się przerwa międzysemestralna. W poniedziałek wieczorem zadzwoniono do Aligatora, żeby poinformować ją, że została zwolniona.
Zamarliśmy jak staliśmy.
Nie podano żadnych powodów. Po prostu. W oficjalnym piśmie, które przyszło dużo później, jako powód podano różnice w podejściu do pracy. Mnie z kolei powiedziano, że były skargi. Od kogo i na co - nigdy się nie dowiedziałem. Mniej bym się zdziwił, gdyby to mnie zwolnili – na obserwacjach jaja, skargi na pokazywanie filmów. Żadnych formalnych zastrzeżeń, ale miałem znacznie więcej problemów. Być może odegrała w tym wszystkim rolę moja płeć, bo w dzikich krajach mężczyźni zazwyczaj mają łatwiej.
Cały urlop oczywiście zjebany. Postanowiliśmy się spakować z Kazachstanu w ciągu tygodnia. Po kilku dniach stwierdziliśmy, że lepiej, żeby chociaż jedno z nas miało pracę, a drugie szukało.
Po powrocie na drugi semestr okazało się, że sytuacja nie miała precedensu. Wszyscy byli w szoku, parę osób zaczęło się bać, że za chwilę też polecą, na przykład za to, że napisali z Aligatorem sylabus następnego semestru. Jedna z Amerykanek, pracująca w tej szkole już któryś rok, napisała długiego maila do dyrekcji, że przecież istnieją jakieś standardy, że nie robi się takich jaj. Wezwano ją na dywanik i powiedziano, że jeżeli powie jeszcze słowo, to ją zwolnią w tym samym trybie, czyli bez żadnego trybu.
Wszyscy zachodzili w głowę, co się stało, ale nikt nie wymyślił. Któraś z lokalnych nauczycielek coś podpierdoliła? Może, ale je dyrekcja ignorowała, więc byłoby to dziwne, żeby nagle przejęła się zdaniem którejś. Wszyscy twardo się zaklinali, że nie mają pojęcia i szeptem pytali mnie, o co chodzi. O decyzji nie wiedziała także dyrektorka departamentu i dowiedziała się o tym dopiero po rozpoczęciu semestru. Od Aligatora, na Whatsappie. Taki panował poziom komunikacji, jasność zakresu kompetencji w renomowanej międzynarodowej szkole pod patronatem NIS.
W tym wszystkim organizacja macierzysta zrobiła świetny interes płacąc za wyrobienie rocznej wizy, bilety lotnicze, pensje, ubezpieczenie zdrowotne, badania lekarskie, bonus przesiedleńczy i jeszcze urlop dla nauczyciela, którego zwolnili po 2 miesiącach. Bardziej bezmyślnie wydanych pieniędzy w życiu nie widziałem.
Pierwszego dnia drugiego semestru szedłem już nie do pracy, a do strefy wojny.