Jeszcze w poniedziałek (kronikarsko: 16 kwietnia) miałem nieprzyjemność bycia wezwanym do dyrekcji. Razem ze mną wezwano jedną z nauczycielek z RPA, która miała być świadkiem tej rozmowy. Głównym punktem naszego spotkania było przekonywanie mnie, że nie wolno mi opowiadać nikomu w szkole o tym, że otrzymałem telefon z pogróżkami. Bo kto wie, czy ja go naprawdę otrzymałem…
Zaoferowałem, że pokażę log połączeń.
- No tak, ale skoro go nie nagrałeś, to czy warto robić sprawę? Pani Tamara przyszła już na skargę, że szargasz jej opinię w szkole.
- Nie szargam, ani razu nie powiedziałem, że to ona.
- Ona złożyła skargę, że powiedziałeś.
Przedstawiono mi pismo, w którym Tamara pisała, że podczas sobotniego obiadu powiedziałem jednemu z nauczycieli z RPA, że to ona mi grozi śmiercią, a przecież jest to niemożliwe, bo mówiłem, że dzwonił mężczyzna. Ucieszyłem się, że ktoś donosi, chociaż bardzo mnie to nie zaskoczyło, miałem takie podejrzenia już wcześniej. Jednak nawet w tym piśmie było, że to nie ja oskarżyłem Tamarę, tylko zrobiła to jedna z naszych współpracowniczek. Była ona na noże z Tamarą od wielu miesięcy i mówiła mi, żebym nie bawił się w okrągłe słówka, bo sprawa jest przecież jasna jak słońce.
Widziałem bardzo dobrze, że wchodzimy na kolejny etap rozmydlania problemu i odciągania uwagi od spraw ważnych na rzecz bzdurnych. Jednak absolutnie najważniejszym punktem spotkania było to, że dyrekcja informowała mnie, że nie wolno mi o całej sytuacji z nikim rozmawiać. Na to ja ich poinformowałem, że będę rozmawiał z kim sobie tylko zażyczę. Doszło do impasu, bo dyrekcja nie przewidziała, że ktoś może odpowiedzieć na ich atrakcyjną ofertę coś innego niż "oczywiście!". Koleżanka z RPA zrobiła zaś show na poziomie 1935 roku, gdy powiedziała, że problemy w pracy wynikają z tego, że za mało w naszym życiu osoby tak mądrej i światłej jak nasz dyrektor. Gdyby tylko mógł czasem przyjść i wskazać nam, w którym kierunku żyć! Bez niego jesteśmy tacy zagubieni! Gdyby tak czasem mógł posłużyć dobrą, ojcowską radą.
Z jednej strony było to wchodzenie bez wazeliny i czekanie na dobrego cara. Z drugiej było to też "ogarnij, cepie, sytuację na zakładzie". Oczywiście niczego to nie dało. Z kawałków tego, co usłyszałem, to Tamara wpadła do dyrektora rano, popłakała się i przyznała do stania za tym telefonem. Wprost mi tego nie powiedziano, ale dyrektor zapewniał mnie, że nic mi nie grozi i że to był tylko taki przypadkowy wygłup, którego właściwie nie powinienem był zgłaszać na policję, wręcz sugerował, że moje zachowanie było wielkim nietaktem. Kochany dyrektor zapewnił mnie, że nic mi nie grozi, jakieś naście razy w ciągu dwudziestu minut.
Tylko jeżeli ona mu się tam rzeczywiście wysypała, to chyba wtedy powinien coś zrobić z tym wszystkim. Może niekoniecznie mówić mi, że to mogła dzwonić jakaś przypadkowa osoba, która sobie odgadła, gdzie mieszkam, pracuję, czy ile zarabiam. Dorosły facet mówił mi, że to przecież mógł być ktokolwiek, kto wybrał na chybił-trafił numer i akurat dodzwonił się do mnie. Takiego tupetu nie powstydziłby się nawet kościół katolicki.
Zaoferowałem, że pokażę log połączeń.
- No tak, ale skoro go nie nagrałeś, to czy warto robić sprawę? Pani Tamara przyszła już na skargę, że szargasz jej opinię w szkole.
- Nie szargam, ani razu nie powiedziałem, że to ona.
- Ona złożyła skargę, że powiedziałeś.
Przedstawiono mi pismo, w którym Tamara pisała, że podczas sobotniego obiadu powiedziałem jednemu z nauczycieli z RPA, że to ona mi grozi śmiercią, a przecież jest to niemożliwe, bo mówiłem, że dzwonił mężczyzna. Ucieszyłem się, że ktoś donosi, chociaż bardzo mnie to nie zaskoczyło, miałem takie podejrzenia już wcześniej. Jednak nawet w tym piśmie było, że to nie ja oskarżyłem Tamarę, tylko zrobiła to jedna z naszych współpracowniczek. Była ona na noże z Tamarą od wielu miesięcy i mówiła mi, żebym nie bawił się w okrągłe słówka, bo sprawa jest przecież jasna jak słońce.
Widziałem bardzo dobrze, że wchodzimy na kolejny etap rozmydlania problemu i odciągania uwagi od spraw ważnych na rzecz bzdurnych. Jednak absolutnie najważniejszym punktem spotkania było to, że dyrekcja informowała mnie, że nie wolno mi o całej sytuacji z nikim rozmawiać. Na to ja ich poinformowałem, że będę rozmawiał z kim sobie tylko zażyczę. Doszło do impasu, bo dyrekcja nie przewidziała, że ktoś może odpowiedzieć na ich atrakcyjną ofertę coś innego niż "oczywiście!". Koleżanka z RPA zrobiła zaś show na poziomie 1935 roku, gdy powiedziała, że problemy w pracy wynikają z tego, że za mało w naszym życiu osoby tak mądrej i światłej jak nasz dyrektor. Gdyby tylko mógł czasem przyjść i wskazać nam, w którym kierunku żyć! Bez niego jesteśmy tacy zagubieni! Gdyby tak czasem mógł posłużyć dobrą, ojcowską radą.
Z jednej strony było to wchodzenie bez wazeliny i czekanie na dobrego cara. Z drugiej było to też "ogarnij, cepie, sytuację na zakładzie". Oczywiście niczego to nie dało. Z kawałków tego, co usłyszałem, to Tamara wpadła do dyrektora rano, popłakała się i przyznała do stania za tym telefonem. Wprost mi tego nie powiedziano, ale dyrektor zapewniał mnie, że nic mi nie grozi i że to był tylko taki przypadkowy wygłup, którego właściwie nie powinienem był zgłaszać na policję, wręcz sugerował, że moje zachowanie było wielkim nietaktem. Kochany dyrektor zapewnił mnie, że nic mi nie grozi, jakieś naście razy w ciągu dwudziestu minut.
Tylko jeżeli ona mu się tam rzeczywiście wysypała, to chyba wtedy powinien coś zrobić z tym wszystkim. Może niekoniecznie mówić mi, że to mogła dzwonić jakaś przypadkowa osoba, która sobie odgadła, gdzie mieszkam, pracuję, czy ile zarabiam. Dorosły facet mówił mi, że to przecież mógł być ktokolwiek, kto wybrał na chybił-trafił numer i akurat dodzwonił się do mnie. Takiego tupetu nie powstydziłby się nawet kościół katolicki.
Mimo tych światłych słów, przez następny tydzień miałem oczy dookoła głowy, a do domu chodziłem bardzo pokręconą drogą, z przystankami w sklepach, i solidnie lawirując po parkingach. Tak na wszelki wypadek. Wiedziałem, że nie mam do czynienia z żadnymi fachowcami, ale tym bardziej się bałem. Domyślałem się, że zawiść i nienawiść skierowana wobec mojej osoby osiąga rejestry poza skalą. Chwycenie łomu i połamanie mi nóg lub danie nim w głowę, byłoby czynnością banalną. Nie było sekretem, że do pracy wchodzę o 8 rano, a wychodzę z niej o 17. Znalezienie mnie było prościutkie. Wiedziałem, że szwagier Tamary ma wieczne problemy finansowe. Słyszałem coś o jakichś ludziach z jej dalszej rodziny, którzy mieli kłopoty z prawem. W realiach Kazachstanu bardzo realne było, że daliby mi w łeb za jakieś 100 PLN. Zazwyczaj miałem coś koło tego w portfelu, więc jeszcze zarobiliby podwójnie. Z jednej strony obcokrajowiec pobity nie wyglądałby dobrze w gazecie. Z drugiej strony, przecież i tak by o tym nie napisali, albo jeszcze dołożyli, że to mafijne porachunki, bo jestem narkomanem, któremu zabrakło na działkę i chciał ukraść heroinę tadżyckiemu dealerowi. Lokalna populacja by to łyknęła.
Była dwójka rodziców, z którymi znałem się trochę lepiej i z którymi trochę w ciągu roku rozmawiałem nieco swobodniej. Napisałem, że mam pewien problem i chciałbym zapytać o parę spraw, głównie z zakresu prawa. Wysłałem po smsie, że proszę, żeby napisali kiedy będą mieli chwilę, żeby porozmawiać.
Nigdy mi nie odpisali.
Cieszyło to w kontekście tego, że wcześniej wielokrotnie prowadziłem z nimi długie rozmowy o postępach i przyszłości ich dzieci. Bywało, że w terminach tak wykraczających poza godziny pracy, jak niedzielny wieczór. Ale taki właśnie był Kazachstan, w którym żyłem: nie istniała przyjaźń, istniały doraźne interesy. Druga osoba to nie człowiek, to jednostka do wykorzystania. Po tym wyrzuca się ją na śmietnik. Nie ma żadnego myślenia, że – jeżeli już nawet nie z powodów przyjaźni, to chociażby dla potencjalnych korzyści w przyszłości – warto udawać, że się z kimś przyjaźnimy. Drugi człowiek to szmata do wyciśnięcia i odrzucenia.
Była dwójka rodziców, z którymi znałem się trochę lepiej i z którymi trochę w ciągu roku rozmawiałem nieco swobodniej. Napisałem, że mam pewien problem i chciałbym zapytać o parę spraw, głównie z zakresu prawa. Wysłałem po smsie, że proszę, żeby napisali kiedy będą mieli chwilę, żeby porozmawiać.
Nigdy mi nie odpisali.
Cieszyło to w kontekście tego, że wcześniej wielokrotnie prowadziłem z nimi długie rozmowy o postępach i przyszłości ich dzieci. Bywało, że w terminach tak wykraczających poza godziny pracy, jak niedzielny wieczór. Ale taki właśnie był Kazachstan, w którym żyłem: nie istniała przyjaźń, istniały doraźne interesy. Druga osoba to nie człowiek, to jednostka do wykorzystania. Po tym wyrzuca się ją na śmietnik. Nie ma żadnego myślenia, że – jeżeli już nawet nie z powodów przyjaźni, to chociażby dla potencjalnych korzyści w przyszłości – warto udawać, że się z kimś przyjaźnimy. Drugi człowiek to szmata do wyciśnięcia i odrzucenia.
Wielu obcokrajowców dzwoniło i pisało do mnie z różnymi pytaniami. Parę osób rozpoczęło modlenie się w mej intencji. Piękny cyrk. Jeszcze bardziej by mi się podobał, gdyby to nie mnie dotyczył.
Co chwilę pytano mnie, jak się sprawa rozwija. Odpowiadałem, że w ogóle i że nie liczyłbym, że się rozwinie. Po informacji zwrotnej od policji dorzucać zacząłem pytanie, czy są pewni, że chcą pracować w miejscu, które udziela błędnych informacji pracownikom, w tak błahych sprawach, jak pogróżki. Ja to jeszcze mogłem sobie sprawdzać przepisy prawne po rosyjsku, ale oni zdani byli na wersje administracji, którą łapało się na kłamstwie średnio raz na tydzień.
Co chwilę pytano mnie, jak się sprawa rozwija. Odpowiadałem, że w ogóle i że nie liczyłbym, że się rozwinie. Po informacji zwrotnej od policji dorzucać zacząłem pytanie, czy są pewni, że chcą pracować w miejscu, które udziela błędnych informacji pracownikom, w tak błahych sprawach, jak pogróżki. Ja to jeszcze mogłem sobie sprawdzać przepisy prawne po rosyjsku, ale oni zdani byli na wersje administracji, którą łapało się na kłamstwie średnio raz na tydzień.
Najbardziej wkurwiła mnie była coteacherka Tamary. Rok wcześniej przy podpisywaniu kolejnego kontraktu postawiła tylko jeden warunek: nie pracować więcej z córą z Uzbekistanu. Oczywiście, była z RPA – ludzie z RPA uważali, że ich kraj jest tak straszny, że sam paszport usprawiedliwi każde skurwysyństwo, debilizm i żenadę za pieniądze. Wiedziałem, że ta pani przez DWA lata kupowała Tamarze prezenty, a do tego zabierała ją z koleżankami na obiady. Pod koniec drugiego roku pracy w Astanie dowiedziała się, że za jej plecami współpracowniczka mówi o niej rzeczy niezwykle pochlebne! Między innymi, że jest beznadziejna, nie umie uczyć i nie zna angielskiego. Dołożyła starań, żeby się uwolnić od niej i zmienić sobie współpracowniczkę. O czymś tak mało istotnym powiedziała mi w maju. Tak więc osoba, która miała takie doświadczenie współpracy z mą coteacherką, pewnego dnia powiedziała mi na poważnie, że myśli, że to nie moja wina, że się nie poukładało. Że rozmawiała z lokalnymi i że Tamara odjechała na całego, zwyzywała parę osób, zachowywała się dziwnie (cokolwiek to znaczy). Więc chyba ma problemy poza szkołą, którymi szczodrze dzieli się z całym światem. Ale to nie moja wina, że mnie tak traktowała przez kilka miesięcy, a ostatecznie postanowiła mnie zastraszyć.
Dziękuję bardzo. Bo oczywiście myślałem, że to przeze mnie odwala chałturę, niczego nie robi, a potem obwinia za to cały świat.
Po naszej ostatecznej kłótni Tamara ustawiła na tapecie klasowego komputera wielkiego rekina wyskakującego z ekranu, który miał chyba oznaczać atak na mnie. Był to i tak krok do przodu po jej poprzednim pomyśle na tapetę, na której widniała ona i jej koleżanki na pijatyce w klubie. Połowy bym nie poznał, tak się odwaliły. Na stoliku kielce, za nimi bar z alkoholem. Idealna tapeta w kraju muzułmańskim. Ktoś chyba im zwrócił uwagę, że trochę nie można tego pokazywać uczniom i były potem kwiatuszki. Rekin pozostał na ponad miesiąc.
Gdy pewnego dnia coś robiłem na naszym pracowniczym komputerze, wpadło mi się w historię wyszukiwania. Znalazłem tam hasła (po rosyjsku rzecz jasna): przeprowadzka wielkogabarytowa, wyjazd z dzieckiem do Uzbekistanu, wyrobienie paszportu bez zgody ojca.
Do rozważenia były dwie opcje: albo zostawiła takie wyszukiwania, żeby mnie wkręcić, skonfundować i zmieszać, albo naprawdę szukała informacji o tym. Ponieważ nie rozumiała idei trybu incognito (kiedyś jej pokazywałem i mówiłem do czego się przydaje, nie przyjęła tego do wiadomości), to pewnie nie rozumiała też czyszczenia historii wyszukiwań. Mógłbym założyć, że chciała mnie wkręcić, ale wówczas miałbym do czynienia z twierdzeniem o nieskończonej liczbie małp – jeżeli posadzimy małpę za maszyną do pisania i damy jej nieograniczony niczym czas, to gdzieś, kiedyś małpa losowo tłukąc klawisze napisze „Hamleta”. Tu jednak mieliśmy ograniczony czas, ograniczoną liczbę małp i maszyn do pisania. A raczej klawiatur.
Obstawiam, że jej małżeństwo nie było w najlepszym stanie, rozwód z inicjatywy kobiety w tamtej części świata to raczej solidne dziwa, podział opieki na dziećmi to kolejne problemy, więc chciała chyba dać dyla do rodzinnego Uzbekistanu. W tym wszystkim zapewne co chwilę trafiała na różne problemy, więc była wściekła. Klasa była jedynym miejscem, gdzie miała jakąś władzę – w domu na pewno nie, bo kiedyś słyszałem, że najpierw zadzwonił mąż i zrobił jej chryję o to, że nakrzyczała na jego ojca rano. Przez chwilę walczyła, ale po tej rozmowie zadzwoniła do teścia i przeprosiła go, że rano na niego podniosła głos. Teść wybaczył.
To była taka sytuacja, że było mi jej żal i myślałem sobie o tym, jak kobietom ciężko w tym społeczeństwie. Zamiast jednak myśleć jak poradzić sobie z tymi problemami i nie robić kolejnych, rozpętała piekło ze mną i dołożyła kolejne piętro komplikacji. Najgorsze było to, że widziała w jakiej nędzy i biedzie rzeźbi. Że jej poziom egzystencji nigdy nie zbliży się do tej, którą cieszą się ludzie zachodu. Że już rozegrała swoje karty, ma 32 lata, a wygląda na 50. Dwójka dzieci, mieszkanie z teściami, praca której nie lubi i w której idzie jej fatalnie. Miesiąc w miesiąc dramat finansowy. W życiu bym nie powiedział, że jestem osobą uprzywilejowaną, ale gdy patrzyłem na nią... Wspominałem inne nauczycielki z Gruzji, Chin. Cholera, miałem dobrze i łatwo w życiu, chociaż nigdy bym tak nie powiedział.
Dziękuję bardzo. Bo oczywiście myślałem, że to przeze mnie odwala chałturę, niczego nie robi, a potem obwinia za to cały świat.
Po naszej ostatecznej kłótni Tamara ustawiła na tapecie klasowego komputera wielkiego rekina wyskakującego z ekranu, który miał chyba oznaczać atak na mnie. Był to i tak krok do przodu po jej poprzednim pomyśle na tapetę, na której widniała ona i jej koleżanki na pijatyce w klubie. Połowy bym nie poznał, tak się odwaliły. Na stoliku kielce, za nimi bar z alkoholem. Idealna tapeta w kraju muzułmańskim. Ktoś chyba im zwrócił uwagę, że trochę nie można tego pokazywać uczniom i były potem kwiatuszki. Rekin pozostał na ponad miesiąc.
Gdy pewnego dnia coś robiłem na naszym pracowniczym komputerze, wpadło mi się w historię wyszukiwania. Znalazłem tam hasła (po rosyjsku rzecz jasna): przeprowadzka wielkogabarytowa, wyjazd z dzieckiem do Uzbekistanu, wyrobienie paszportu bez zgody ojca.
Do rozważenia były dwie opcje: albo zostawiła takie wyszukiwania, żeby mnie wkręcić, skonfundować i zmieszać, albo naprawdę szukała informacji o tym. Ponieważ nie rozumiała idei trybu incognito (kiedyś jej pokazywałem i mówiłem do czego się przydaje, nie przyjęła tego do wiadomości), to pewnie nie rozumiała też czyszczenia historii wyszukiwań. Mógłbym założyć, że chciała mnie wkręcić, ale wówczas miałbym do czynienia z twierdzeniem o nieskończonej liczbie małp – jeżeli posadzimy małpę za maszyną do pisania i damy jej nieograniczony niczym czas, to gdzieś, kiedyś małpa losowo tłukąc klawisze napisze „Hamleta”. Tu jednak mieliśmy ograniczony czas, ograniczoną liczbę małp i maszyn do pisania. A raczej klawiatur.
Obstawiam, że jej małżeństwo nie było w najlepszym stanie, rozwód z inicjatywy kobiety w tamtej części świata to raczej solidne dziwa, podział opieki na dziećmi to kolejne problemy, więc chciała chyba dać dyla do rodzinnego Uzbekistanu. W tym wszystkim zapewne co chwilę trafiała na różne problemy, więc była wściekła. Klasa była jedynym miejscem, gdzie miała jakąś władzę – w domu na pewno nie, bo kiedyś słyszałem, że najpierw zadzwonił mąż i zrobił jej chryję o to, że nakrzyczała na jego ojca rano. Przez chwilę walczyła, ale po tej rozmowie zadzwoniła do teścia i przeprosiła go, że rano na niego podniosła głos. Teść wybaczył.
To była taka sytuacja, że było mi jej żal i myślałem sobie o tym, jak kobietom ciężko w tym społeczeństwie. Zamiast jednak myśleć jak poradzić sobie z tymi problemami i nie robić kolejnych, rozpętała piekło ze mną i dołożyła kolejne piętro komplikacji. Najgorsze było to, że widziała w jakiej nędzy i biedzie rzeźbi. Że jej poziom egzystencji nigdy nie zbliży się do tej, którą cieszą się ludzie zachodu. Że już rozegrała swoje karty, ma 32 lata, a wygląda na 50. Dwójka dzieci, mieszkanie z teściami, praca której nie lubi i w której idzie jej fatalnie. Miesiąc w miesiąc dramat finansowy. W życiu bym nie powiedział, że jestem osobą uprzywilejowaną, ale gdy patrzyłem na nią... Wspominałem inne nauczycielki z Gruzji, Chin. Cholera, miałem dobrze i łatwo w życiu, chociaż nigdy bym tak nie powiedział.
Dzień spotkań z rodzicami zapowiadał się koszmarnie. Idea za tym stojąca nie była taka zła - dzieci przyprowadzają rodziców, pokazują im szkołę, klasy w których się uczą, swoje prace. Wszystko to, żeby rodziców uszczęśliwić, żeby im pokazać jaka ta szkoła fajna, jacy ładni, dobrze pachnący nauczyciele i że pakowanie w to pieniędzy ma sens. Spodziewałem się dziewięciu godzin przerażającej nudy i typowego dla tej szkoły pierdolenia o niczym. Bałem się, że będzie tak, że pokażesz jakiego kotka dziecko pokolorowało na szóste urodziny i będę chcieli usłyszeć, że takiego to tylko przyszła dyrektor banku mogła zrobić, natomiast wyobraźnia ośmioletniego Mansura determinuje go do zostania nafciarzem w KazMunajGazie.
Szczęśliwie, pomyliłem się.
Rodzice mieli różne oczekiwania względem tego spotkania. Teoretycznie wszystko mieli robić uczniowie, a my tam byliśmy jako tło. Często jednak zamieniało się to w pytanie jak zrobić z dzieciaka studenta Harvardu. Jeżeli trafiało na mnie, to ogólnie chwaliłem większość uczniów, no może mógłby częściej robić zadania i nie drzeć ryja przez całą lekcję, ale ma pasję, chce mu się, to najważniejsze! Oczywiście pani Tamara biadoliła w kółko o tym, że trzeba się brać do pracy, że katastrofa, że co to będzie, że może jakieś złe towarzystwo, że wyłączyć telewizor i komputer, żeby pilnować. UCZYĆ SIĘ!!! Nauka to potęgi klucz – mówiła osoba, która z racji z niesienia kaganka oświaty cierpiała na wieczny deficyt pieniędzy. Osoba, która nienawidziła każdej sekundy swojego życia i pracy. Niemniej jednak uważała, że jest uprawniona do dawania porad dotyczących cudzego życia. Wręcz przeciwnie, większość rodziców okazała się rozsądna i realistyczna.
Szczęśliwie, pomyliłem się.
Rodzice mieli różne oczekiwania względem tego spotkania. Teoretycznie wszystko mieli robić uczniowie, a my tam byliśmy jako tło. Często jednak zamieniało się to w pytanie jak zrobić z dzieciaka studenta Harvardu. Jeżeli trafiało na mnie, to ogólnie chwaliłem większość uczniów, no może mógłby częściej robić zadania i nie drzeć ryja przez całą lekcję, ale ma pasję, chce mu się, to najważniejsze! Oczywiście pani Tamara biadoliła w kółko o tym, że trzeba się brać do pracy, że katastrofa, że co to będzie, że może jakieś złe towarzystwo, że wyłączyć telewizor i komputer, żeby pilnować. UCZYĆ SIĘ!!! Nauka to potęgi klucz – mówiła osoba, która z racji z niesienia kaganka oświaty cierpiała na wieczny deficyt pieniędzy. Osoba, która nienawidziła każdej sekundy swojego życia i pracy. Niemniej jednak uważała, że jest uprawniona do dawania porad dotyczących cudzego życia. Wręcz przeciwnie, większość rodziców okazała się rozsądna i realistyczna.
Czasem tak bywa, że trzeba się cofnąć ze dwa semestry, żeby zarysować pewne tło. Kilka miesięcy przed kwietniem odbyłem rozmowę z panią Tamarą. Informowałem ją o pewnych sprawach, bo wtedy jeszcze naiwnie wierzyłem, że może tlą się tam jakieś resztki sumienia i coś do niej dotrze. Klarowałem jej, że ta szkoła jest jednym wielkim wałem i patologią, co przejawia się na wielu płaszczyznach. Na przykład na tej, że dzieci siedzą w grupach, gdzie nie mają prawa się niczego nauczyć. Testy mamy fatalne i niekompatybilne z niczym, nasz syllabus to jeden wielki chaos, lista grzechów jest długa. Mówiłem, że w ten sposób marnujemy czas naszych uczniów i ich potencjał, a także pieniądze ich rodziców. Zwierzałem się, że ogólnie jest to dla mnie dramat i mogiła zawodowa.
Pani Tamara odpowiedziała mi, że przecież jest taka uczennica jak Ayana, która jest dobra, króluje zabija i deklasuje, a nie uczyła się poza granicami Kazachstanu i wszystkiego nauczyła się tutaj, więc jak ktoś chce, to może. Mówię, że tak, ma rację. Tyle, że obok niej siedzi dziecko policjantów, które uczy się tu czwarty rok i ledwo alfabet zna.
- Policjanci to śmieci! Złodzieje, cwaniaki, korupcja. A niech ich dziecko ma źle! Gdyby inni uczyli się jak Ayana, to by nie było problemów!
Tak, ale to nieuczciwe wybierać jedną z najlepszych uczennic w grupie i chwalić się nią. Pracujemy z najlepszymi, słabszych zostawiamy w tyle, przepaść tylko rośnie, tak nie można, to nie ma sensu. Co będzie za rok? Za dwa?
Wypada dodać, że Ayana to było takie miłe dziecko, co na angielskim plasowało się w czołówce grupy, ale wolała matematykę, jednak jej prawdziwą pasją były szachy. Typowa dziesięciolatka, zwłaszcza z tymi szachami. Mając uczennicę tej kategorii rzadko się w ogóle o niej myśli – zadania cudownie zrobione, w trakcie lekcji partycypuje w każdym ćwiczeniu, z wszystkimi się lubi, wiedza o świecie ponad standardem. Zdecydowanie nietypowy przypadek na tle naszych podopiecznych.
27 kwietnia w okolicach południa do naszej klasy weszła Ayana z ojcem. Przywitaliśmy się i rozpoczęły się rozmowy. Standardowe pierdoły, ale w pewnym momencie ojciec postanowił dać do pieca. Po pierwsze zaznaczył, że mu nigdy angielski w życiu nie był potrzebny, więc go nie zna i nie będzie się wydurniał. Że on tu przez trzy lata nie był pewien, czy ta szkoła się do czegoś nadaje. Że ta się uczyła angielskiego i bali się, że będzie kasus Himilsbacha, nic z tego nie wyniknie, a tu nagle w tym roku przełom. Że to chwała, że trafił się taki NAUCZYCIEL PROWADZĄCY jak ja. Że oczywiście nauczyciel pomocniczy też na pewno jest ważny, ale wcześniej tak nie było. I że jak ja jestem z Polski, to Lewandowski. Uścisnął mi dłoń i poszedł sobie.
Pani Tamara odpowiedziała mi, że przecież jest taka uczennica jak Ayana, która jest dobra, króluje zabija i deklasuje, a nie uczyła się poza granicami Kazachstanu i wszystkiego nauczyła się tutaj, więc jak ktoś chce, to może. Mówię, że tak, ma rację. Tyle, że obok niej siedzi dziecko policjantów, które uczy się tu czwarty rok i ledwo alfabet zna.
- Policjanci to śmieci! Złodzieje, cwaniaki, korupcja. A niech ich dziecko ma źle! Gdyby inni uczyli się jak Ayana, to by nie było problemów!
Tak, ale to nieuczciwe wybierać jedną z najlepszych uczennic w grupie i chwalić się nią. Pracujemy z najlepszymi, słabszych zostawiamy w tyle, przepaść tylko rośnie, tak nie można, to nie ma sensu. Co będzie za rok? Za dwa?
Wypada dodać, że Ayana to było takie miłe dziecko, co na angielskim plasowało się w czołówce grupy, ale wolała matematykę, jednak jej prawdziwą pasją były szachy. Typowa dziesięciolatka, zwłaszcza z tymi szachami. Mając uczennicę tej kategorii rzadko się w ogóle o niej myśli – zadania cudownie zrobione, w trakcie lekcji partycypuje w każdym ćwiczeniu, z wszystkimi się lubi, wiedza o świecie ponad standardem. Zdecydowanie nietypowy przypadek na tle naszych podopiecznych.
27 kwietnia w okolicach południa do naszej klasy weszła Ayana z ojcem. Przywitaliśmy się i rozpoczęły się rozmowy. Standardowe pierdoły, ale w pewnym momencie ojciec postanowił dać do pieca. Po pierwsze zaznaczył, że mu nigdy angielski w życiu nie był potrzebny, więc go nie zna i nie będzie się wydurniał. Że on tu przez trzy lata nie był pewien, czy ta szkoła się do czegoś nadaje. Że ta się uczyła angielskiego i bali się, że będzie kasus Himilsbacha, nic z tego nie wyniknie, a tu nagle w tym roku przełom. Że to chwała, że trafił się taki NAUCZYCIEL PROWADZĄCY jak ja. Że oczywiście nauczyciel pomocniczy też na pewno jest ważny, ale wcześniej tak nie było. I że jak ja jestem z Polski, to Lewandowski. Uścisnął mi dłoń i poszedł sobie.
Dobrze, że to było przed lunchem, bo gdyby po, to bym ze śmiechu zwymiotował swój wegetariański posiłek. Myślałem, że umrę, że dostanę spazmów śmiechu, rzucę się na podłogę i tak będę leżał, tarzał się i rżał. Myślałem, że upadnę i powiem, żeby powtórzył: NAUCZYCIEL PROWADZĄCY! Bo tak szkoła sprzedawała rodzicom uczniów nasze funkcje. MY prowadzimy, a lokalni to przydupasy. Tamara była czerwona jak burak, gdy opowiadała rodzicom bajki o tym, że to ja prowadzę lekcje, ale ona czynnie asystuje. Pod koniec kwietnia mijały dwa tygodnie odkąd nie zrobiłem niczego w sali podczas naszych lekcji (na pociechę Raigul dawała mi prowadzić większość naszych zajęć). Tamara prowadziła wielki projekt teatru cieni i nie miałem za bardzo jak się wciąć, nawet gdybym bardzo chciał. A jakoś przesadnie nie chciałem. Szkoda tylko, że te bajania trwały zaledwie jeden dzień i po 27 kwietnia wszystko musiało wrócić do normy.
Srebro dostała matka Dinary. Oczywiście dziewczyna cudownie dobra z angielskiego, ale w ogóle taki ideał dziewczynki dziesięcioletniej pod każdym względem (pewnie na piętnaste urodziny będzie waliła wino pod mostem, a na szesnaste heroinę...). Matka biegła w angielskim, więc w tym niszowym narzeczu gadaliśmy, w pewnym momencie zapytała o to, czy dzieci mnie rozumieją, gdy ja tylko po angielsku, więc jakoś tam brnąłem, że ja trochę ten ruski ogarniam, ale dzieci mądre, więc też dają sobie radę. Zachwycona odpowiedziami pyta panią Tamarę, czy jako DRUGI nauczyciel ma dużo do tłumaczenia. A ta taka piękna botwinka. Dostałaby nagrodę leninowską na festiwalu na najładniejszą imitację ćwikły w dziejach ZSRR.
Uzbeckie zęby zgrzytają.
Nienawiść leje się z oczu.
W końcu usta niemalże krzyczą JA MUSZĘ WYJAŚNIAĆ GRAMATYKĘ, TEJ SIĘ NIE DA PO ANGIELSKU!
Oczywiście, że się, słońce drogie, da.
Mama Dinary dowaliła jeszcze bardziej, bo spytała, czy może ja bym mógł się z nimi poza szkołą spotkać, przyjść do nich, pokazać jak uczę. O jak mnie kusiło!!! Pro Dinara Bono, wykręciłbym tam najlepszą lekcję świata, ale powiedziałem, że kontrakt, że nie wolno, że bieda. Umówiliśmy się, że przyjdzie na lekcję otwartą, bo koniecznie chce zobaczyć jak to wszystko działa. Nie przyszła. Może dlatego, że lekcji otwartej nigdy nie było.
Przy okazji wyszło, co podejrzewaliśmy wcześniej z paroma osobami: rodzice naszych uczniów byli przeświadczeni, że ci mają z nami wszystkie lekcje, a nie 3 z 4 tygodniowo. Fascynuje ten brak zaufania rodziców do lokalnych pedagogów. Skąd mógł się on brać? Z tego, że sami przeszli przez ten system? Że wiedzą jak nauczyciele traktują uczniów i swoje obowiązki? Nie, na pewno z powodu kształtu ich i naszych oczu.
Srebro dostała matka Dinary. Oczywiście dziewczyna cudownie dobra z angielskiego, ale w ogóle taki ideał dziewczynki dziesięcioletniej pod każdym względem (pewnie na piętnaste urodziny będzie waliła wino pod mostem, a na szesnaste heroinę...). Matka biegła w angielskim, więc w tym niszowym narzeczu gadaliśmy, w pewnym momencie zapytała o to, czy dzieci mnie rozumieją, gdy ja tylko po angielsku, więc jakoś tam brnąłem, że ja trochę ten ruski ogarniam, ale dzieci mądre, więc też dają sobie radę. Zachwycona odpowiedziami pyta panią Tamarę, czy jako DRUGI nauczyciel ma dużo do tłumaczenia. A ta taka piękna botwinka. Dostałaby nagrodę leninowską na festiwalu na najładniejszą imitację ćwikły w dziejach ZSRR.
Uzbeckie zęby zgrzytają.
Nienawiść leje się z oczu.
W końcu usta niemalże krzyczą JA MUSZĘ WYJAŚNIAĆ GRAMATYKĘ, TEJ SIĘ NIE DA PO ANGIELSKU!
Oczywiście, że się, słońce drogie, da.
Mama Dinary dowaliła jeszcze bardziej, bo spytała, czy może ja bym mógł się z nimi poza szkołą spotkać, przyjść do nich, pokazać jak uczę. O jak mnie kusiło!!! Pro Dinara Bono, wykręciłbym tam najlepszą lekcję świata, ale powiedziałem, że kontrakt, że nie wolno, że bieda. Umówiliśmy się, że przyjdzie na lekcję otwartą, bo koniecznie chce zobaczyć jak to wszystko działa. Nie przyszła. Może dlatego, że lekcji otwartej nigdy nie było.
Przy okazji wyszło, co podejrzewaliśmy wcześniej z paroma osobami: rodzice naszych uczniów byli przeświadczeni, że ci mają z nami wszystkie lekcje, a nie 3 z 4 tygodniowo. Fascynuje ten brak zaufania rodziców do lokalnych pedagogów. Skąd mógł się on brać? Z tego, że sami przeszli przez ten system? Że wiedzą jak nauczyciele traktują uczniów i swoje obowiązki? Nie, na pewno z powodu kształtu ich i naszych oczu.
Spędzałem czas w środowisku krańcowo wrogim. To nie było tak, że nienawidziła mnie pani Tamara. Mnie nienawidziła większość kolektywu lokalnego. W żaden racjonalny, znany mi sposób, nie mogłem do nich dotrzeć. Ci, którzy ze mną rozmawiali, pytali na poważnie o handel narkotykami. Poziom absurdu przebijał wszystko co w życiu przerobiłem. Lekcje prowadziła raz Tamara, raz ja. Nie rozmawialiśmy, więc nasi uczniowie nigdy nie wiedzieli, co będzie – czy ciąg dalszy jej pomysłu, czy mojego. Bo szło to wszystko dwutorowo. Gdy skończył się teatr cieni, to ona nie miała już żadnych pomysłów. Warto dodać, że z teatru cieni nic nie wyszło. Pewnego dnia poprosiła o kamerę, dostała ją. Techniczny chciał zostać i kamerować, ale powiedziała, że nie ma potrzeby. Wszyscy zrobili swój teatr, a ona kręciła. Potem okazało się, że nie nakręciła niczego. Kamera była w pełni profesjonalna, też bym nie wiedział jak się ją obsługuje. Tylko ja bym zapytał, a nie udawał mądrzejszego niż jestem. Potem więc rozpoczął się sezon filmowy, włączała im np. „Króla Lwa” we wtorek, a w środę ja im robiłem kolejne dwie strony z książki. Sam nie wiedziałem kiedy będę uczył, bo decydowałą o tym oczywiście ona, przychodząc lub nie do klasy. Dyrekcja oczywiście kazała mi się z nią nie kłócić i jej ustępować. Ona chciała mnie złapać, że jestem nieprzygotowany i w ostatniej chwili nie przychodziła na zajęcia. Paranoja. Na pociechę, z Raigul pracowało nam się całkiem dobrze, ale głównie dlatego, że w porównaniu wszystko byłoby dobrze.
Każdego dnia zastanawiałem się: a może tym pierdolnąć? Może wziąć Ubera na lotnisko i zniknąć? Tu problemem stała się Tamara. Miałem w dupie pieniądze, zarobiłem basen dolarów, większość z nich była już na moim polskim koncie. Szkoła zyskałaby mój urlop, ale niech by sobie mieli! Cały ten dramat stał się dla mnie polem walki.
Co wieczór paliłem przemysłowe ilości papierosów patrząc na ulicę w stronę lotniska. Tak blisko, tak daleko.
W każdej chwili możesz się z tego wypisać – tak mówił mi głos rozsądku. Nie musisz nikomu niczego nie udowadniać. W każdą sobotę i środę masz bezpośredni lot do Warszawy. Masz już ocean kopiejki. 8/10 z osób, z którymi rozmawiałem, kazało mi się pakować. Nie powiedziałem większości mojej rodziny z czym się zmagam, bo po co się mieli denerwować. Pocieszałem się, że 26 maja kończy się rok szkolny. Po drodze pełno świąt narodowych. Postanowiłem nie odpuszczać. Domyślałem się, że lokalni też cierpią, gdy mnie widzą. To cierpmy razem. Mnie za to płacą znacznie więcej niż wam. Jest jeszcze jedna różnica między nami: ja stąd wkrótce wyjadę, a wy nigdy.
Każdego dnia zastanawiałem się: a może tym pierdolnąć? Może wziąć Ubera na lotnisko i zniknąć? Tu problemem stała się Tamara. Miałem w dupie pieniądze, zarobiłem basen dolarów, większość z nich była już na moim polskim koncie. Szkoła zyskałaby mój urlop, ale niech by sobie mieli! Cały ten dramat stał się dla mnie polem walki.
Co wieczór paliłem przemysłowe ilości papierosów patrząc na ulicę w stronę lotniska. Tak blisko, tak daleko.
W każdej chwili możesz się z tego wypisać – tak mówił mi głos rozsądku. Nie musisz nikomu niczego nie udowadniać. W każdą sobotę i środę masz bezpośredni lot do Warszawy. Masz już ocean kopiejki. 8/10 z osób, z którymi rozmawiałem, kazało mi się pakować. Nie powiedziałem większości mojej rodziny z czym się zmagam, bo po co się mieli denerwować. Pocieszałem się, że 26 maja kończy się rok szkolny. Po drodze pełno świąt narodowych. Postanowiłem nie odpuszczać. Domyślałem się, że lokalni też cierpią, gdy mnie widzą. To cierpmy razem. Mnie za to płacą znacznie więcej niż wam. Jest jeszcze jedna różnica między nami: ja stąd wkrótce wyjadę, a wy nigdy.