Z upływem trzeciego semestru wielką placówkę naukową i kuźnię talentów zaczął dopadać brak pracowników. Oczywiście nie krajowych, Kazachów w Kazachstanie nie brakuje, zawsze można było zrekrutować dowolną liczbę lokalnych nauczycieli. Sprawa trochę się sypała w temacie obcokrajowców. I to się nazywa sztuka, żeby ludziom płacić każdego miesiąca ogromne pieniądze, dawać im mieszkanie, opłacać loty, zdrowotne i wizy pracownicze, ale mieć kłopoty ze znalezieniem pracowników za taki hajs. Znana mi szkoła w Moskwie płaciła znacznie mniej, a z prawem wizowym kopała się podobnym, ale nigdy nie zeszła poniżej pewnego poziomu zatrudnienia, który zapewniał funkcjonowanie szkoły na jakimś poziomie wydolności. W Gruzji zarabiało się ułamek tego wszystkiego, ale też dawali sobie radę i wiele osób zostawało na więcej niż jeden kontrakt. W Kazachstanie musieli płacić bardzo dużo, a rotacja była solidna.
Najpierw odeszła Michelle, która wypowiedzenie złożyła w styczniu. Administracja zdębiała z wrażenia i rozpoczęła nic nie robienie, wierząc, że Michelle na pewno jednak przejrzy na oczy i uzna, że ten hajs wart jest wszystkiego. No cóż, osoba, która ma ponad 50 lat i z paru szkół chleb jadła, a w CV ma wpisy, które pozwolą jej jednak nie przymierać głodem, działa nieco inaczej niż my - młodzież, która jakoś tam zagryzała zęby, bo przecież nie wiadomo, co będzie jutro, a co pojutrze. Michelle zaproszono na rozmowę z Timurem, który ogólnie powiedział, że to ona ma rację i że jest chujowo, a coteaching jest pomysłem katastrofalnie złym, więc jakby została, to może by się coś dało zrobić. Michelle wiedziała, że ma rację, wiedziała też, że posiadanie tejże nie przekłada się na żadne wymierne korzyści w realiach szkoły ISA. Ponieważ po tym czasie pracy znała ona tę szkołę więcej niż dobrze, to zasugerowała zrobienie czegoś od razu.
Przez kolejne parę tygodni się nie udało to, co Timur mówił, że może się udać, Michelle dalej męczyła się wysłuchując pyskowania dziewczynek, które mogłyby być jej wnuczkami, gdyby dobrze szalała w młodości. Lub córkami, gdyby na dzieci zdecydowała się raczej późno. Od pierwszych dni mnie to interesowało, jak to możliwe, że szkoła zatrudnia ludzi z całego świata, niektórych nawet z kwalifikacjami, po to tylko, żeby rzucać im kłody pod nogi.
Rekord padł chwilę po tym jak Michelle wręczyła dyrekcji swe szlachetne pismo: jej plan zajęć i sale pozmieniano, Michelle na zajęcia nie przyszła, bo nie wiedziała, że takowe się odbywają – jakoś nie uznano za stosowne poinformowanie jej o tym. Jej coteacherka, Zhanar, szybciutko o sprawie doniosła - w ogóle nie wyglądało to na ustawkę - a w chwilę później nasza koleżanka miała dywanik u pani Koulash, gdzie udzielono jej nagany za nie przyjście do pracy. Oczywiście wyjaśnianie zaistniałej sytuacji ("jak zmieniacie salę lekcyjną, to może mi łaskawie o tym, kurwa, powiecie? Bo nie jestem pierdoloną wróżką, żeby wiedzieć dokąd nagle w lutym przenosicie zajęcia, które leciały ostatnie miesiące w tym, a nie tamtym pokoju") nie przyniosło efektów.
Ostatni dzień pracy Michelle, wypadający w miesiąc po pierdolnięciu papierami, przypadał na 28 lutego. Została naszą bohaterką, znaczy moją i Edwarda. Pokazała wała wielkim pieniądzom, zrobiła coś, na co nas nie było stać. My wybraliśmy upadlanie się za tenge, Michelle wybrała wolność. Poza naszą dwójką wiele osób patrzyło z przerażeniem, co to będzie. Bo jak tak można nagle złożyć wypowiedzenie? Pieniądze, tu są pieniądze!!! A jak oni się obrażą, że ktoś tak nietaktownie potraktował ich i ich pieniądze? Jeszcze nas zwolnią! Tak działał mózg człowieka, który spędzał tam zbyt długo czasu i nie potrafił już sobie wyobrazić, że nawet za połowę takiej pensji da się żyć, i to bardzo wygodnie.
Przez kolejne parę tygodni się nie udało to, co Timur mówił, że może się udać, Michelle dalej męczyła się wysłuchując pyskowania dziewczynek, które mogłyby być jej wnuczkami, gdyby dobrze szalała w młodości. Lub córkami, gdyby na dzieci zdecydowała się raczej późno. Od pierwszych dni mnie to interesowało, jak to możliwe, że szkoła zatrudnia ludzi z całego świata, niektórych nawet z kwalifikacjami, po to tylko, żeby rzucać im kłody pod nogi.
Rekord padł chwilę po tym jak Michelle wręczyła dyrekcji swe szlachetne pismo: jej plan zajęć i sale pozmieniano, Michelle na zajęcia nie przyszła, bo nie wiedziała, że takowe się odbywają – jakoś nie uznano za stosowne poinformowanie jej o tym. Jej coteacherka, Zhanar, szybciutko o sprawie doniosła - w ogóle nie wyglądało to na ustawkę - a w chwilę później nasza koleżanka miała dywanik u pani Koulash, gdzie udzielono jej nagany za nie przyjście do pracy. Oczywiście wyjaśnianie zaistniałej sytuacji ("jak zmieniacie salę lekcyjną, to może mi łaskawie o tym, kurwa, powiecie? Bo nie jestem pierdoloną wróżką, żeby wiedzieć dokąd nagle w lutym przenosicie zajęcia, które leciały ostatnie miesiące w tym, a nie tamtym pokoju") nie przyniosło efektów.
Ostatni dzień pracy Michelle, wypadający w miesiąc po pierdolnięciu papierami, przypadał na 28 lutego. Została naszą bohaterką, znaczy moją i Edwarda. Pokazała wała wielkim pieniądzom, zrobiła coś, na co nas nie było stać. My wybraliśmy upadlanie się za tenge, Michelle wybrała wolność. Poza naszą dwójką wiele osób patrzyło z przerażeniem, co to będzie. Bo jak tak można nagle złożyć wypowiedzenie? Pieniądze, tu są pieniądze!!! A jak oni się obrażą, że ktoś tak nietaktownie potraktował ich i ich pieniądze? Jeszcze nas zwolnią! Tak działał mózg człowieka, który spędzał tam zbyt długo czasu i nie potrafił już sobie wyobrazić, że nawet za połowę takiej pensji da się żyć, i to bardzo wygodnie.
Dla każdego mającego jakieś zrozumienie tych wszystkich dramatów jasne było, że nic nie będzie, bo po tylu miesiącach dobrze było widać, że szkoła jest irracjonalna i nie daje sobie rady z niczym, decyzje podejmowane są niezależnie od zdrowego rozsądku, a nawet od ich ciężaru finansowego – to największa różnica w zderzeniu z Chinami, gdzie pieniądze dyktowały działanie. Michelle nie doczytała sobie tego, że w takiej sytuacji musi oddać premię przesiedleńczą, czyli 1000 USD. Według mojej wiedzy oddała i czekała aż minie czas wypowiedzenia.
26 lutego mówiła, że jeszcze dwa dni tego cyrku i koniec. Widać było, że nie mogła się doczekać.
27 lutego dowiedziała się, że wypowiedzenie skończy się dopiero 16 marca. W ostatni dzień trzeciego semestru.
Bo oni byli pewni, że po rozmowie z Timurem zmieniła zdanie i dlatego anulowali jej rezygnację z pracy. Zresztą nawet 27 lutego namawiali ją do zostania i oferowali, że zapomną o całej sprawie. Ostatecznie, w imię otrzymania referencji, Michelle wysiedziała do piątku 16 marca. Chyba nie robiła już niczego, często spotykałem ją na sofie w korytarzu, gdzie siedziała i mówiła, że jest zmęczona tym wszystkim i że marzy tylko o tym, żeby nie musieć siedzieć przez dziewięć godzin dziennie w takich warunkach. Rozumiałem ją bardzo dobrze.
Na pożegnanie otrzymała od pewnej RPAnki rustykalną, plastikową tacę (ze sklepu z chińskim badziewiem, można w nim było zdobyć takie gadżety za kilkaset tenge). Wszyscy otrzymaliśmy ten artefakt do złożenia podpisów, wstyd było mi strasznie. Gdy wręczano jej ten unikatowy suwenir, zauważyłem, że największymi kulfonami podpisała się Zhanar. Ciekawe, czy Michelle w ogóle to doniosła do domu, czy wypierdoliła do pierwszego śmietnika pod szkołą. Najstraszniejsze jednak było to, że Edward powiedział pomysłodawczyni tego podarunku, że ten prezent jest tak wspaniały, że sam ma ochotę się zwolnić, żeby tylko dostać plastikową tacę w kwiaty ze sklepu z chińskim gównem i z podpisami wszystkich, w tym ludzi, którzy go wkurwiają każdego dnia. Pytała mnie, czy on poważnie to mówił, czy też szydził z niej. Nie miałem serca jej wyjaśnić.
26 lutego mówiła, że jeszcze dwa dni tego cyrku i koniec. Widać było, że nie mogła się doczekać.
27 lutego dowiedziała się, że wypowiedzenie skończy się dopiero 16 marca. W ostatni dzień trzeciego semestru.
Bo oni byli pewni, że po rozmowie z Timurem zmieniła zdanie i dlatego anulowali jej rezygnację z pracy. Zresztą nawet 27 lutego namawiali ją do zostania i oferowali, że zapomną o całej sprawie. Ostatecznie, w imię otrzymania referencji, Michelle wysiedziała do piątku 16 marca. Chyba nie robiła już niczego, często spotykałem ją na sofie w korytarzu, gdzie siedziała i mówiła, że jest zmęczona tym wszystkim i że marzy tylko o tym, żeby nie musieć siedzieć przez dziewięć godzin dziennie w takich warunkach. Rozumiałem ją bardzo dobrze.
Na pożegnanie otrzymała od pewnej RPAnki rustykalną, plastikową tacę (ze sklepu z chińskim badziewiem, można w nim było zdobyć takie gadżety za kilkaset tenge). Wszyscy otrzymaliśmy ten artefakt do złożenia podpisów, wstyd było mi strasznie. Gdy wręczano jej ten unikatowy suwenir, zauważyłem, że największymi kulfonami podpisała się Zhanar. Ciekawe, czy Michelle w ogóle to doniosła do domu, czy wypierdoliła do pierwszego śmietnika pod szkołą. Najstraszniejsze jednak było to, że Edward powiedział pomysłodawczyni tego podarunku, że ten prezent jest tak wspaniały, że sam ma ochotę się zwolnić, żeby tylko dostać plastikową tacę w kwiaty ze sklepu z chińskim gównem i z podpisami wszystkich, w tym ludzi, którzy go wkurwiają każdego dnia. Pytała mnie, czy on poważnie to mówił, czy też szydził z niej. Nie miałem serca jej wyjaśnić.
Nadchodził Nauryz, sam miałem przyjemność uczestniczyć w kilku klasowych imprezach, wszystkie zawierały dość dużo tańca i mało sensu. Niestety, wszystkie oferowały jedzenie. Szczęśliwie pożegnalny gig Michelle zawierał pizzę z serem i colę, a nie żadne kazachskie cuda narodowe w postaci mlecznej zupy z marchewką, gotowanej na mięsie. Michelle pobrała tacę, dowiedzieliśmy się wszyscy, że przewodnicząca departamentu ds. obcokrajowców ma nadzieję, że Michelle poprawi się stan zdrowotny i będzie jeszcze kiedyś mogła wrócić do nich do pracy. Kobieta jeszcze nie odeszła z pracy, a już zaczynali kłamać. Żadne zwolnienie, bo nie szanujecie i ignorujecie, ależ problemy zdrowotne! W pewien sposób powody zwolnienia się były zdrowotne, Michelle mówiła, że tak ją wkurwia chamstwo tych gówniar, że dostaje migren (dodajmy, że ona nie przeklinała i raczej używała słów w stylu 'niewyobrażalny tupet i ignorancja').
We wtorek 20 marca Astanę opuściła inna osoba z Afryki Południowej, która powoli zaczynała wówczas jakiś siódmy miesiąc ciąży. O tym, że po trzecim semestrze się spakuje, było wiadomo od chyba grudnia, no na pewno od stycznia. Tu miejsca na negocjacje nie było, znaczy oczywiście mogła wzorem innej RPAnki przychodzić do szkoły do ostatniego tygodnia ciąży, ale ludzie zdrowi na umyśle starali się ograniczać kontakty z miejscem pracy, gdy tylko było to możliwe.
We wtorek 20 marca Astanę opuściła inna osoba z Afryki Południowej, która powoli zaczynała wówczas jakiś siódmy miesiąc ciąży. O tym, że po trzecim semestrze się spakuje, było wiadomo od chyba grudnia, no na pewno od stycznia. Tu miejsca na negocjacje nie było, znaczy oczywiście mogła wzorem innej RPAnki przychodzić do szkoły do ostatniego tygodnia ciąży, ale ludzie zdrowi na umyśle starali się ograniczać kontakty z miejscem pracy, gdy tylko było to możliwe.
Przerwę międzysemestralną spędziłem w Polsce. Chwilę wcześniej cudowny Kazachstan opuścił Aligator. Postanowiliśmy, że ja wysiedzę już ten kontrakt, a Aligator chwycił pracę w Polsce. Przyjazd na tydzień do Krakowa był doznaniem pełnym skrajnych emocji. Z jednej strony kupiłem rzeczy, których w Astanie dostać nie mogłem – dobry plecak, buty, specyficzne kosmetyki. Z drugiej, pierwszy raz w życiu stwierdziłem, że przez ten styl życia więcej tracę niż zyskuję. O ile wątpliwości ma się zawsze, o tyle jednak przez siedem lat wychodziło mi, że fajnie jest mieszkać gdzieś indziej, poznawać inne miasta, pracować z różnymi ludźmi. Tymczasem w marcu 2018 byłem gotów stawiać pomniki krakowskiemu MPK za to, że ma rozkłady jazdy. Nie mówię nawet o tym, że można było się przejść do jakiegoś lokalu czy do kina na coś sensownego. Wróciłem w sobotę 24 marca, z (w miarę) przyjemnej pogody w Polsce wpadłem z powrotem w kazachską zimę. Wymieniłem wiadomość z Edwardem, który tego samego dnia wrócił z Dubaju.
- Przejazd z lotniska do mieszkania zaowocował depresją.
Odpisał:
- Ja już się zdążyłem wkurwić i nakrzyczeć na pracowników w sklepie.
Czwarty semestr departament PYP rozpoczynał bez dwóch nauczycieli, czyli nieobsadzonych było 48 godzin lekcyjnych tygodniowo. Pod godzinami była jedna osoba, ale to raczej jakieś dziesięć, może dwanaście, a nie 48. Pozostawało więc dobrze ponad trzydzieści lekcji do wzięcia. Nie pojawił się nikt nowy na zakładzie, więc wiedziałem, że coś będą kombinowali. Po lekkiej zabawie moim planem, udało wcisnąć się jedną grupę mnie, za cenę odebrania 2 lekcji z innych grup, które uczyłem. Rozpoczęły się kombinacje w tym stylu, nauczyciele z MYP nagle dowiedzieli się, że będą mogli pouczyć sobie w PYP. Radości z tego powodu nie stwierdziłem. Uczucia krańcowo odmienne owszem.
'To oni są za to odpowiedzialni, że nie ma ludzi do pracy, niech coś z tym zrobią!' - grzmiała pewnego dnia osoba, która nienawidziła uczyć dzieci, a dostała ich trzy klasy.
- Przejazd z lotniska do mieszkania zaowocował depresją.
Odpisał:
- Ja już się zdążyłem wkurwić i nakrzyczeć na pracowników w sklepie.
Czwarty semestr departament PYP rozpoczynał bez dwóch nauczycieli, czyli nieobsadzonych było 48 godzin lekcyjnych tygodniowo. Pod godzinami była jedna osoba, ale to raczej jakieś dziesięć, może dwanaście, a nie 48. Pozostawało więc dobrze ponad trzydzieści lekcji do wzięcia. Nie pojawił się nikt nowy na zakładzie, więc wiedziałem, że coś będą kombinowali. Po lekkiej zabawie moim planem, udało wcisnąć się jedną grupę mnie, za cenę odebrania 2 lekcji z innych grup, które uczyłem. Rozpoczęły się kombinacje w tym stylu, nauczyciele z MYP nagle dowiedzieli się, że będą mogli pouczyć sobie w PYP. Radości z tego powodu nie stwierdziłem. Uczucia krańcowo odmienne owszem.
'To oni są za to odpowiedzialni, że nie ma ludzi do pracy, niech coś z tym zrobią!' - grzmiała pewnego dnia osoba, która nienawidziła uczyć dzieci, a dostała ich trzy klasy.
Zaczynało stawać się jasne, że szkoła obrała taktykę przetrwania pod tytułem "Byle do końca maja". W końcu na samych pensjach to takie oszczędności, że po miesiącu można sobie z tego spokojnie założyć farmę jenotów.
Nastał jednak dramatyczny dzień 27 marca. Lekcje odbyły się bez żadnych zakłóceń, a po nich spotkała się grupa nauczycieli, żeby pograć w piłkę. W tym Edward, który uwielbiał kopać z Kazachami i nie odpuszczał żadnego treningu. Jeszcze po 18 pisałem do niego, czy chciałby się przejść na balet w sobotę i był wstępnie zainteresowany. Dopiero następnego dnia dowiedziałem się, że w najbliższych tygodniach Edward będzie chciał przejść się w wiele miejsc, ale nie ma na to zbyt wielkich szans. Poszła piłka i skoczył do niej, podobnie skoczył drugi zawodnik. Ich nogi się spotkały. Jego zniosła to gorzej. Mówił, że jeszcze zanim upadł, wiedział, że jest pozamiatane.
Zawieźli go do szpitala publicznego, bo nie było czasu na myślenie o prywatnej burżuazji pod szyldem Interteach. Wzięli go jak był, w stroju piłkarskim. Szpital postsowiecki pokazał, że nie zbudował swojej legendarnej reputacji katastrofy na niczym: w jednej sali przyjmowano cztery osoby, wszyscy mogli być na bieżąco ze stanem pozostałych. Po angielsku mówili śladowo, ale nie przeszkodziło to w rozniesieniu się po szpitalu plotki, że przywieziono kontuzjowanego zawodnika reprezentacji USA w piłce nożnej. Jacyś ludzie przyszli robić sobie z nim zdjęcia i prosić o autografy, bawiło go to słabo, bo płakał z bólu. Ostatecznie zapakowano mu nogę w gips i powiedziano, że do dziesięciu dni musi przejść operację polegającą na wkręceniu w kolano dwóch tytanowych śrub. Edward jakoś dostał się do domu, a rano nawet do pracy. Usiadł w klasie, jakoś ustawił nogę i próbował prowadzić lekcje siedząc, ale nie mogło być o tym mowy. Szybko zabrano go do szkolnego gabinetu lekarskiego.
Po raz ostatni widziałem się z nim, gdy leżał w gabinecie lekarskim naszej szkoły i czekał, aż zebrane zostaną jego dokumenty ze szpitala. Wiele do roboty nie miał, noga oczywiście go bolała. Miał już kupiony bilet na następny dzień do Dallas. Radosne naście godzin lotu, ale racjonalnie ocenił sytuację. Jego kolega-lekarz w USA powiedział, że nie poleca mu poddawania się tej operacji w Kazachstanie, bo według jego wiedzy nie potrafią i spierdolą. Do tego dostał zwolnienie na miesiąc, przy czym lekarz zaznaczył, że najpewniej będzie przedłużone o kolejny, ale chwilowo dłuższego nie może wystawić, a cuda przecież też czasem się zdarzają, więc zobaczymy. Edward postanowił przechodzić rekonwalescencję w domu rodziców, gdzie ktoś mógłby mu pomóc np. umyć się, a nie na szóstym piętrze mieszkania pośrodku Syrii (jak pieszczotliwie nazywaliśmy okolice jego budynku, czyli wielki plac budowy, pełen wykopów przypominających leje po bombach). Kto mógł, ten deklarował pomóc z zakupami i ogarnianiem życia, ale było jasne, że nikt z nas nie ma na tyle czasu, żeby zajmować się nim poważnie i codziennie. Szkoła mogłaby pewnie ogarnąć jakąś medsiestrę z sympatycznom licom, ale nie rozwiązałoby to problemu przerażających pokładów nudy związanych z leżeniem przez miesiąc w Astanie.
Edwarda odwiedził jeszcze Timur, który mówił, że to straszne, tamta w ciąży wyjechała, nie ma Michelle, a teraz on i że może chciałby sobie poleżeć w szpitalu, to mu załatwią. Nie chciał. Kupił bilet na najbliższy lot, spakował się i tyle. Miałem jeszcze nadzieję na jakieś spotkanie poza szkołą, przywiozłem mu kilka dni wcześniej Lechy z Polski, ale nie udało nam się. Po raz ostatni widziałem go, gdy spał na leżance w szkolnym gabinecie, a za biurkiem Stabat Mater Kyzylorda, z telefonem, która musiała pogodzić się z tym, że obiekt jej uczuć najwyższych wkrótce zniknie z pola widzenia. Oczywiście Edward powiedział Timurowi, że nie wyklucza powrotu, ale nawet Timur rozumiał, że sprawa jest przegrana na wszystkich frontach.
W połowie pierwszego tygodnia czwartego semestru w departamencie PYP brakowało trzech nauczycieli i łącznie było nieobsadzone około 60 godzin lekcyjnych. W efekcie dokonywano hitów transferowych, które przypominały wszystkim zaangażowanym o takich prostych prawdach jak np. ta, że herbata od mieszania nie robi się słodsza. Niemało osób postanowiło też pochorować. Burdel był koncertowy. Oczywiście nikomu to nie przeszkadzało. Sprawa dotarła do rodziców chwilę później, rozpoczęło się szturmowanie szkoły i strzelanie pytaniem "gdzie jest obcokrajowiec, za którego płacimy". Rozpoczęto przepisywanie grafików, przesuwanie ludzi między klasami, ogólny chaos i katastrofa. Czasu na zatrudnienie kogokolwiek nie mieli, proces wyrabiania wizy zajmował jakiś miesiąc, więc świeżynka mogłaby rozpocząć nową pracę najwcześniej w maju, a koniec roku szkolnego wypadał na 25 maja. W końcu Edward przecież nie rozstał się ze szkołą definitywnie, więc można było wierzyć, że dojdzie do cudu w Teksasie i powróci z tytanowymi śrubami w nodze.
Spoiler alert:
Edward nie powrócił, a ostatnie dwa miesiące cechował - niespodzianka ! - chaos i liczne zmiany w planie pracy całej szkoły.
Nastał jednak dramatyczny dzień 27 marca. Lekcje odbyły się bez żadnych zakłóceń, a po nich spotkała się grupa nauczycieli, żeby pograć w piłkę. W tym Edward, który uwielbiał kopać z Kazachami i nie odpuszczał żadnego treningu. Jeszcze po 18 pisałem do niego, czy chciałby się przejść na balet w sobotę i był wstępnie zainteresowany. Dopiero następnego dnia dowiedziałem się, że w najbliższych tygodniach Edward będzie chciał przejść się w wiele miejsc, ale nie ma na to zbyt wielkich szans. Poszła piłka i skoczył do niej, podobnie skoczył drugi zawodnik. Ich nogi się spotkały. Jego zniosła to gorzej. Mówił, że jeszcze zanim upadł, wiedział, że jest pozamiatane.
Zawieźli go do szpitala publicznego, bo nie było czasu na myślenie o prywatnej burżuazji pod szyldem Interteach. Wzięli go jak był, w stroju piłkarskim. Szpital postsowiecki pokazał, że nie zbudował swojej legendarnej reputacji katastrofy na niczym: w jednej sali przyjmowano cztery osoby, wszyscy mogli być na bieżąco ze stanem pozostałych. Po angielsku mówili śladowo, ale nie przeszkodziło to w rozniesieniu się po szpitalu plotki, że przywieziono kontuzjowanego zawodnika reprezentacji USA w piłce nożnej. Jacyś ludzie przyszli robić sobie z nim zdjęcia i prosić o autografy, bawiło go to słabo, bo płakał z bólu. Ostatecznie zapakowano mu nogę w gips i powiedziano, że do dziesięciu dni musi przejść operację polegającą na wkręceniu w kolano dwóch tytanowych śrub. Edward jakoś dostał się do domu, a rano nawet do pracy. Usiadł w klasie, jakoś ustawił nogę i próbował prowadzić lekcje siedząc, ale nie mogło być o tym mowy. Szybko zabrano go do szkolnego gabinetu lekarskiego.
Po raz ostatni widziałem się z nim, gdy leżał w gabinecie lekarskim naszej szkoły i czekał, aż zebrane zostaną jego dokumenty ze szpitala. Wiele do roboty nie miał, noga oczywiście go bolała. Miał już kupiony bilet na następny dzień do Dallas. Radosne naście godzin lotu, ale racjonalnie ocenił sytuację. Jego kolega-lekarz w USA powiedział, że nie poleca mu poddawania się tej operacji w Kazachstanie, bo według jego wiedzy nie potrafią i spierdolą. Do tego dostał zwolnienie na miesiąc, przy czym lekarz zaznaczył, że najpewniej będzie przedłużone o kolejny, ale chwilowo dłuższego nie może wystawić, a cuda przecież też czasem się zdarzają, więc zobaczymy. Edward postanowił przechodzić rekonwalescencję w domu rodziców, gdzie ktoś mógłby mu pomóc np. umyć się, a nie na szóstym piętrze mieszkania pośrodku Syrii (jak pieszczotliwie nazywaliśmy okolice jego budynku, czyli wielki plac budowy, pełen wykopów przypominających leje po bombach). Kto mógł, ten deklarował pomóc z zakupami i ogarnianiem życia, ale było jasne, że nikt z nas nie ma na tyle czasu, żeby zajmować się nim poważnie i codziennie. Szkoła mogłaby pewnie ogarnąć jakąś medsiestrę z sympatycznom licom, ale nie rozwiązałoby to problemu przerażających pokładów nudy związanych z leżeniem przez miesiąc w Astanie.
Edwarda odwiedził jeszcze Timur, który mówił, że to straszne, tamta w ciąży wyjechała, nie ma Michelle, a teraz on i że może chciałby sobie poleżeć w szpitalu, to mu załatwią. Nie chciał. Kupił bilet na najbliższy lot, spakował się i tyle. Miałem jeszcze nadzieję na jakieś spotkanie poza szkołą, przywiozłem mu kilka dni wcześniej Lechy z Polski, ale nie udało nam się. Po raz ostatni widziałem go, gdy spał na leżance w szkolnym gabinecie, a za biurkiem Stabat Mater Kyzylorda, z telefonem, która musiała pogodzić się z tym, że obiekt jej uczuć najwyższych wkrótce zniknie z pola widzenia. Oczywiście Edward powiedział Timurowi, że nie wyklucza powrotu, ale nawet Timur rozumiał, że sprawa jest przegrana na wszystkich frontach.
W połowie pierwszego tygodnia czwartego semestru w departamencie PYP brakowało trzech nauczycieli i łącznie było nieobsadzone około 60 godzin lekcyjnych. W efekcie dokonywano hitów transferowych, które przypominały wszystkim zaangażowanym o takich prostych prawdach jak np. ta, że herbata od mieszania nie robi się słodsza. Niemało osób postanowiło też pochorować. Burdel był koncertowy. Oczywiście nikomu to nie przeszkadzało. Sprawa dotarła do rodziców chwilę później, rozpoczęło się szturmowanie szkoły i strzelanie pytaniem "gdzie jest obcokrajowiec, za którego płacimy". Rozpoczęto przepisywanie grafików, przesuwanie ludzi między klasami, ogólny chaos i katastrofa. Czasu na zatrudnienie kogokolwiek nie mieli, proces wyrabiania wizy zajmował jakiś miesiąc, więc świeżynka mogłaby rozpocząć nową pracę najwcześniej w maju, a koniec roku szkolnego wypadał na 25 maja. W końcu Edward przecież nie rozstał się ze szkołą definitywnie, więc można było wierzyć, że dojdzie do cudu w Teksasie i powróci z tytanowymi śrubami w nodze.
Spoiler alert:
Edward nie powrócił, a ostatnie dwa miesiące cechował - niespodzianka ! - chaos i liczne zmiany w planie pracy całej szkoły.