Trzy tygodnie na Sri Lance były pasmem szczęścia, nawet wliczając w to, że ktoś ukradł mi pieniądze z plecaka. Góry, plantacje herbaty, wodospady, a przede wszystkim plaże. Chociaż chyba największy wkład do szczęścia złożyli ludzie, których spotykaliśmy. Hotelarz w Kandy, z którym rozmawialiśmy o oszczędzaniu wody. Najlepszy hotelarz świata w Nilaveli, który częstował nas marihuaną, arakiem, i zabrał na wycieczkę motorową w poszukiwaniu krokodyli (czyli krewnych aligatorów). Po drodze zwiedzanie Dubaju.
Gdy w końcu wylądowaliśmy w Astanie, chciało nam się ryczeć. Była 4 rano, -26 stopni. Już droga z lotniska do naszego mieszkania pozwoliła nam przypomnieć sobie, w jakiej norze żyjemy. Jaki to koniec świata. W planach mieliśmy pożegnanie się z miejscem pracy po drugim semestrze, ale jakoś te trzy tygodnie odpoczynku zmieniły nam percepcję świata. Skoro tak szybko zarobiliśmy na taki urlop, to szkoda nie zarobić sobie na kolejny. Robota jest debilnie głupia, ale pieniądze są prawdziwe, da się je wymienić na radość z życia. Trzeci semestr zaczynaliśmy dość skonfudowani: z jednej strony, trzeba tym pierdolnąć w chuj. Z drugiej strony: to się kalkuluje, a wakacje z pełną pompą są przyjemniejsze od takich, na których liczysz każdą kopiejkę.
Gdy wszedłem do szkoły, spotkał mnie festiwal radości. Ludzie rzucali mi się w ramiona, całowali mnie i opowiadali o tym, jak bardzo się cieszą, że wróciłem. Wszyscy byli pewni, że damy dyla i że tyle się widzieliśmy. RPAńcy, Tamara, Raigul, dyrektorka, wszyscy opowiadali o tym, jak bardzo się cieszą, że zdecydowałem się wrócić. Tylko jedna osoba nie cieszyła się z tego powrotu.
Ja.
Styczeń w Astanie był kombinacją śniegu, wiatru i kilku żałosnych godzin światła słonecznego. Wychodziłem do pracy w nocy, czyli o 7:40. Do jakiejś 9:30 pracowaliśmy przy włączonym świetle, żeby włączyć je ponownie koło 15. Około ośmiu minut jakie dzieliły moje mieszkanie od pracy było walką z żywiołem, oblodzonymi schodami i wiatrem. Przeżyłem zimy w Gruzji, Moskwie, ale nic nie stało nawet blisko tej w Astanie. Nierzadko po dotarciu do szkoły zamykałem się w łazience i wyjmowałem sobie zakrzepy krwi z nosa. Obok nierzadko robił to drugi nauczyciel, pozostawało jeszcze zdrapanie naskórka z twarzy i już można było iść na lekcje. A to wszystko po dziesięciominutowym spacerze. Gdy temperatury zeszły poniżej -26 stopni, większość naszych uczniów przestała przychodzić do szkoły. Siedzieliśmy więc w pustej szkole, czasem mieliśmy jedną lekcję dziennie, więcej o tym wspomniane już było tutaj:
https://jenotcodzienny.weebly.com/taniec-z-boratem/through-endurance-we-conquer
Pisałem więc plany lekcji, kserowałem materiały i zatwierdzałem to z Tamarą. Potem lekcje szły sobie trybem swobodnym, zazwyczaj w stylu takim, że ja zaczynałem wprowadzać coś nowego i byłem jedynym nauczycielem na sali. W dwudziestej minucie wpadała Tamara i robiła rzeźnię, rozpoczynała odpytywanie z wszystkich trzech przeszłych form czasowników. Na moje uwagi, że to se ne da, Tamara dostawała histerii albo gadała bzdury w stylu, że mój plan lekcji był zły. Ona nigdy nie napisała żadnego i robiła na tzw. spontan. Jej spontan często oznaczał, że kazała uczniom układać swoje teczki datami. Nasi uczniowie musieli mieć foldery, a w nich wszystkie materiały z zajęć. Zapewne idea stojąca za nimi nie zakładała, że nauczyciele im to układają, a robią to oni sami. W realiach NIS ISA, zdolni robili sami, średnio zdolni z naszą pomocą, a za leniwych wszystko robiliśmy my. Zapewne ktoś, kto wymyślił ideę tego, że uczniowie mają swoje teczki, nie wpadł na to, że można spędzać całe lekcje na układaniu ich datami. A ponieważ nasze worksheety nie miały dat, to robota była niewykonalna. W poniedziałek układali semestrami, a we wtorek rozmiarami papierów. Miało to mniej więcej tyle sensu, co wyrąbanie dwóch przerębli na zamarzniętym jeziorze w odstępie 50 metrów. Następnie zaś noszenie wiadrami wody z jednej do drugiej i snucie rozmyśleń, kiedy uda się przelać całe jezioro.
Foldery to było jakieś 20% naszych zajęć, lwią część zajmował past simple w wersji debilnej. Tamara co chwilę odpytywała uczniów z czasowników nieregularnych. W książce czeka going to, czasem je nawet robimy (wiemy za czyją sprawą), a tu testy z nieregularnych czasowników. Czasem po trzy tygodniowo. Tamara nigdy ich nie sprawdzała, przez jakiś czas robiłem to ja, a potem i mnie ta zabawa się znudziła. W efekcie nasi uczniowie pisali hektary testów nikomu do niczego niepotrzebnych. Przepraszam: potrzebnych, żeby zabić czas lekcji, bo pani nauczycielka się nie przygotowała.
20 stycznia wysłałem pismo, w którym opisałem wszystko, co się dzieje. Że ja też mam pewien próg wytrzymałości. Że to jest marnowanie czasu uczniów i mojego. Że niemożliwa jest współpraca z kimś, kto współpracować nie chce. Spisałem jakieś trzy dni naszego uczenia, jej komentarze wygłaszane do uczniów, strukturę lekcji. Zderzyłem to z planami semestralnymi, opisałem, co miało być, a co było. W świetle powyższych wydarzeń, proszę o zabranie ode mnie tej wspaniałej nauczycielki i danie mi innej.
Wiedziałem, że tego nie zrobią. Byłem pewien, że mając wybierać między mną a Tamarą, wybiorą ją. Chciałem po prostu, żeby mnie zwolnili z pracy. Wiedziałem, że kładę jaja pod topór, ale mało mnie to bolało. Miałem tak serdecznie dosyć walk z nią, że jedyne czego chciałem, to miesięczny okres wypowiedzenia, odebranie po tym pieniędzy za urlop i pożegnanie się z Astaną.
Wówczas jeszcze nie znałem przeciwnika, czyli szkoły. Nie wiedziałem, że strumień pieniędzy płynących do szkoły związany jest ze mną, a nie z ogólnym zaufaniem do instytucji NIS ISA.
Odpowiedź na moje pismo dotarła do mnie po trzech tygodniach. Pani od zagranicznych, Assiya, powiedziała mi prosto w ryj, że nie pokazała nikomu mojej ściany płaczu, i że dzięki temu oszczędziła mi kłopotów. Myślałem, że coś się ruszyło, bo jakby poziom naszych zajęć odbił się od dna i chwilami robiliśmy po bożemu. Przypadek, albo Tamara zdała sobie sprawę, że przy jej pomysłach nikt się niczego nie nauczy - bo nawet z tymi nieregularnymi nie szło za dobrze. Gdyby jacyś dociekliwi rodzice zaczęli przeglądać książki swoich pociech, to szybko zauważyliby, że robione jest mało co, więc może i to dotarło do mej współpracowniczki. Powiedziałem więc Assiyi, że chwilowo jest lepiej, ale nie wiem, co będzie dalej, bo taka sinusoida już się kilka razy przewijała. Dodałem też, że życzyłbym sobie, żeby moje desperackie maile ktoś zauważał, bo ja nie pisałem tego dla jaj, tylko uważam, że jest problem. Assiya zwymiotowała na mnie aksamitem bezwartościowych słów z podręcznika coachingu, a ja oczywiście w żadne z nich nie uwierzyłem.
Przez następne dwa miesiące było względnie w porządku. Oczywiście co jakiś czas były manifestacje siły i marnowanie czasu uczniów, ale już nie do tego stopnia, co w styczniu. Było stabilnie i chujowo, bo oczywiście nie robiliśmy niczego sensownego. Raigul przynosiła pomysł numer milion, więc rzucaliśmy pomysłem poprzednim i wprowadzaliśmy nowy, żeby nim też rzucić zanim doprowadziliśmy sprawy do jakiekolwiek sensownego miejsca. Kudos Raigul, bo Tamara nie robiła niczego. Lekcje prowadziłem sam, bo Tamara opierdalała szarlotki sama ze sobą, albo wbijała się w dwudziestej minucie lekcji, żeby pokazać swoją władzę.
Tamara pochodzi z Uzbekistanu. Zdobyła licencjat w prywatnej szkole w Karagandzie. Jej angielski był na poziomie A2 - z IELTS dostała 4,5. Nigdy i nigdzie nie miała prawa uczyć tego języka. Niestety, w Kazachstanie taki jest właśnie poziom nauczycieli. Co gorsza, ci ludzie wierzą, że są pełnoprawnymi pracownikami, równymi ludziom, którzy trochę już w tym fachu pracowali, a nawet zrobili sobie jakieś międzynarodowe papiery.
Nigdy nie uważałem, że parę papierów, które zrobiłem, to powód do jakiejś wielkiej chwały, czy mówienia komuś, że jak tego nie ma, to nie może uczyć. Poznałem w życiu wielu nauczycieli, którzy nie mieli zbyt wielu kwitów. Moja ulubiona współpracowniczka z Gruzji miała w papierach jakiś słabiutki uniwersytet, ale nie przeszkadzało jej to w byciu jedną z najlepszych nauczycielek, jakie w życiu widziałem. W życiu bym nie wypalił do niej, że ma iść na jakiś kurs. W Chinach mój ulubiony współpracownik w ogóle nie skończył studiów kierunkowych i uczył niejako z doskoku, co nie przeszkadzało mu być w tym bardzo dobrym. Jednak w wypadku Tamary... Nie podejmuję się zgadywania, czy kursy coś by pomogły, bo miałem do czynienia z osobą rocznik 1986, która mentalnie tkwiła w okolicach późnego Stalina.
Jednak Kazachstan dokładał starań, żebym został równy innym. Często można było się dowiedzieć, że certyfikaty o niczym nie świadczą. Ja się jestem w stanie zgodzić, ale jednak, takie pomysły zakładają jakiś poziom cywilizacyjny. Tymczasem NIS ISA dokładała starań, żeby umniejszyć rolę twojej wiedzy i doświadczenia, i zrównać ludzi zachodu do poziomu swoich kadr. Widziałem to już wcześniej w Chinach, a w Kazachstanie miałem powtórkę: celem systemu jest doprowadzenie do równości ludzi z różnych krajów i kontynentów. Tak jak jedne deski w więziennym płocie są równe innym deskom.
Tamara strasznie się wkurwiała, że jej znajomość języka wroga jest odległa od mojej. Sprawy nie wygrało to, że mówię po rosyjsku. Oczywiście moje oferowanie tego, że mogę jej coś pomóc z IELTS, czy terminologią nauczania języka, pogarszały całą sytuację. Najpierw nienawidziła mnie za moją pensję. Jednak prawdziwym dramatem było odkrycie, że między naszą sumą doświadczeń nauczania języka angielskiego istnieje taka przepaść, że w zderzeniu z jej poziomem wiedzy wychodziło, że jestem uprawniony do pobierania takich pieniędzy. Bo właśnie tak te szkoły pomyślał projekt pana prezydenta - pacan z zachodu przybywa i uczy lokalnych uczenia. Jednak prezydent nie wpadł na to, że lokalni nie położą się pokornie na katafalku wiedzy, tylko znienawidzą w chuj przyjezdnych i będą im rzucali kłody pod nogi, opierdalali za plecami, komentowali do uczniów, a pewnie i rodziców.
Zaczęło się raczej niewinnie, od wybrania się grupą na "Czarną Panterę" po angielsku. Na seansie spotkaliśmy parę osób ze szkoły, nacieszyliśmy się filmem i poszli do winiarni położonej w tej samej galerii handlowej. Był luty, mrozy wiadome (bodajże -28 tego wieczora), więc oczywiście szło się do najbliższego miejsca, a nie łaziło po mieście o 22:30. Dwie coteacherki Edwarda z dziką radością rzuciły się na wino, a że ogólnie w miarę je lubiliśmy, to nie żałowaliśmy. Koło 1 w nocy wychodziliśmy w stanie typowym dla tej pory w piątek. Ponieważ mieszkaliśmy najbliżej, to pognaliśmy do naszego mieszkania. Tam rozpoczęła się wielka radość naszych koleżanek, czyli odkrywanie różnych alkoholi. Nie mogły uwierzyć, że mieliśmy takie cuda jak tequila, wódka, koniak. Tak, ja zazwyczaj mam jakiś flakon w domu, ale po piciu czerwonego wytrawnego raczej nie wskakuję na tequilę. One jednak były ciekawe i rozpoczęły testowanie wszystkiego, co znalazły, no a trochę tego było (w tym arak ze Sri Lanki). W efekcie o 2 były tak napierdolone, że padały. Wiedzieliśmy, że obie są zainteresowane naszym kolegą z USA, ale wiedzieliśmy też, że on nie jest zainteresowany żadną z nich. Jedna z nich rozpoczęła podchody w umiarkowanie subtelny sposób. W pewnym momencie usłyszałem, że mnie woła do łazienki. Wchodzę trochę niepewnie, a tam taki obrazek: Edward stoi i trzyma spodnie. Ona klęczy i majstruje mu przy rozporku. Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, dowiedziałem się:
- Bo on nie chce, żebym mu zrobiła laskęęęęęę - powiedziała prawie płacząc. - Powiedz mu coś.
Jakoś sytuację ogarnąłem, to znaczy przekonałem ją, że jak on nie chce laski, to nie wypada go zmuszać. W okolicach 3 położyliśmy się spać. Aligator na kuchennej podłodze, na sofie w salonie Edward, a obok niego dwudziestoczteroletnie zwłoki z Kyzylordy. Ja wybrałem islamski dywan modlitewny i rozłożyłem go na podłodze.
Budzę się o późno rozumianym poranku. Hm, leży na mnie ktoś. O, ten ktoś jest nagi. Jest to kobieta i nie jest to moja żona. Kyzylorda. Tylko o co chodzi??? Patrzę, a ona ma takie gacie po tacie, że w latach pięćdziesiątych w Polsce kobiety na wsiach nosiły ten krój i styl. Obudziłem ją i z subtelnością właściwą sobie dałem wykład.
- No jak ty na podrywy i seksy w takich gaciach wychodzisz? Przecież to wstyd dla całego Kazachstanu. Idźże i zapytaj Aligatora, ona ci powie jakie gacie sobie masz kupić, a nie te pożółkłe barchany.
Kolega z Teksasu popłakał się ze śmiechu. Wspólnymi siłami ustaliliśmy, że w nocy ona chciała się do niego dobrać, co skończyło się na tym, że się rozebrała. On zrzucił ją z wyra, spadła na mnie i tak została.
Od drugiej usłyszeliśmy fajną historię z cyklu "Honor Kazacha". Spotykała się przez miesiąc z chłopem. Ten kwiaty, czekoladki, kolacje. W końcu popuściła mu szpary. Następnego dnia rano zniknął, a jego numer telefoniczny przestał odpowiadać. Ona miała 27 lat i już powoli godziła się z tym, że zostanie starą panną, bo w Kazachstanie śluby bierze się raczej koło 25tki. Jak nie zdąży, to potem ma problem, a jak jeszcze używana, to w ogóle. Domyślam się, że na wioskach sytuacja jest jeszcze zabawniejsza.
Ubaw z wydarzeń nocy był niezły, chociaż główna bohaterka trochę się krępowała. Jako wyznawczyni Allaha zaliczyła dość solidną herezję. Zacząłem ją straszyć, że napiszę do jej imama, żeby wydał fatwę za te gacie. Edwarda straszyłem, że jej brat przyjdzie i mu utnie ptaka, i że trzeba było skusić się na tę gałkę w nocy. Edward w kółko powtarzał moje słowa o gaciach i tarzał się ze śmiechu. Bohaterka w końcu porzygała się do naszej umywalki - oczywiście ja miałem przyjemność to sprzątać. Jeszcze miesiąc później co jakiś czas rzucał do mnie na korytarzu, że dzisiaj Kyzylorda znowu ma jakieś brzydkie barchany, a wie, bo jej wystają. Zresztą miał ciągle problemy, gdyż ona co chwilę wracała do tematu, że powinien się z nią związać, najlepiej ślubem. On mówił, że ma kogoś w USA i że nie planuje wiązania się z obywatelką Azji Środkowej. Jednym z plusów tego układu było to, że spokojnie mógł sobie prowadzić lekcje, bo ta wpatrzona jak w obrazek tylko stała na końcu sali. Mniej oficjalnie mnie mówił, że nie ma ochoty na relację z osobą młodszą o dwanaście lat, która ma do tego mentalność dziecka. Kilka razy był solidnie wściekły na jej podchody i się na nią obrażał na jakiś czas. Jednak musieli razem pracować więc po paru dniach sytuacja wracała do normy - ona się przystawiała, a on jej mówił, że nie chce.
Kilka tygodni później znowu była u nas impreza. Tym razem było mniej dziko, ale za to druga coteacherka Edwarda porzygała się do umywalki. Ponieważ ponownie mogłem to posprzątać, to była ostatnia libacja w naszym mieszkaniu. Potem wychodziliśmy do restauracji. Kyzylorda opowiedziała mi fajną historię: w pewien poniedziałkowy poranek wezwano ją do pani Koulash. Tamta nakrzyczała na nią, że rodzice donieśli, że w piątkowy wieczór była w knajpie, spożywała alkohol, a co gorsza PALIŁA papierosy. Postraszono ją, że jeżeli to się powtórzy, to pani Koulash ZADZWONI do jej rodziców. Jakim prawem osoba dwudziestoczteroletnia śmie w piątkowy wieczór iść do baru?
Kyzylorda bardzo przeprosiła i obiecała, że nigdy się to nie powtórzy. W pewnym sensie tak się stało, bo od tych wydarzeń bała się chodzić do knajp i piła w mieszkaniach prywatnych. Nikt oczywiście nie postawił pytania: co rodzic robił w barze skoro to takie demoralizujące, straszne i obrzydliwe miejsce?
Dowiedziałem się też, że rok temu podobną jazdę miał jeden z obcokrajowców, tylko tam jeszcze doszła taka sprawa, że przystawiała się do niego matka uczennicy. Odprawił ją, więc ona w odwecie zadzwoniła do szkoły i powiedziała jaki to z niego alkoholik, degenerat i w jakich miejscach spędza sobotnie wieczory. Oczywiście i w tym przypadku nie padło pytanie o to, czy rodzice to też patologia skoro chodzą do takich barów.