Tytułem wstępu, w przeważającej większości (rzędu 99%) chińscy rodzice uważają, że dziecko musi spędzać swoje życie na nauce. Jeżeli zapytacie Chińczyka jak wyglądał jego pierwszy dzień w szkole, to wam nie powie, bo wielu z nich trafia do szkół bezpośrednio z porodówki. Są nawet szkoły dla dzieci jednorocznych, inne rozpoczynają edukację koło czwartego roku życia. Po bożemu dzieci idą do szkoły w wieku sześciu lat
Po pierwsze, są różne typy szkół, obcokrajowców chcą wszystkie (pod warunkiem, że je na to stać). Najwięcej to publiczne, takie jak polskie podstawówki. W tych klasy mają nawet do 120 osób, 60 to standard. Panuje chlew, bałagan i naucza się ogólnie może 20%, a całą resztę stara utrzymać w ciszy i ryzach. Wyposażenie klas średnie sięgające niskiego, chociaż bywa, że są projektory lub telewizory. W Huianan znana mi szkoła publiczna ma ładne boisko, o wiele lepsze niż większość znanych mi w Polsce. Nauczyciele biją dzieci. Ogólnie nikt, kto miał to szczęście, nie poleca.
Są też szkoły weekendowe – nazywają się training centres. Zazwyczaj w czymś się specjalizują (moja – niespodzianka – w angielskim, inne w kaligrafii, rzadziej matematyce) i uczą dzieci w nieco bardziej cywilizowanych warunkach. Klasy mają do trzydziestu osób, wyposażenie jest dyskusyjne, z jednej strony każda klasa zaopatrzona jest w płaski telewizor i klimatyzator, z drugiej strony ławki zrobione są z gipsu zmieszanego z drewnem, całe się sypią i są obrzydliwe. Krzesła to takie malutkie zydelki, chyba myślenie za tym jest takie, że dzięki temu uczeń nie zaśnie i będzie musiał siedzieć prosto. Oczywiście to bzdura, śpią na ławkach i się garbią. Bicia raczej nie ma, ewentualnie zdarza się sporadycznie. Z tego, co wiem, poziom jest nieco wyższy niż w szkołach publicznych, ale nie sądzę, że o wiele. Rodzice wierzą, że dzięki odwiedzaniu tych przybytków, ich pociechy osiągną cudowne wyniki na egzaminie wstępnym na uniwersytet. O tym więcej za chwilę.
Są też uniwersytety. Tam nauka angielskiego jest relaksacyjna, od obcokrajowców oczekuje się, że będą przychodzili i rozmawiali ze studentami we wiadomym języku. Ponieważ studenci nie są zbyt skorzy do odpowiadania, lekcje zazwyczaj sprowadzają się do tego, że człowiek im bredzi, a oni udają, że słuchają, czasem jakiś super aktywny zawodnik coś odpowie. Znam trzy osoby uczące na uniwersytetach, specjalnie się nie przemęczają (pasja wyszukiwania tematów do rozmów im mija), ale też zarabiają gorzej.
Jeżeli ktoś chce zarobić jak najwięcej, wówczas próbuje złapać pracę na uniwersytecie od poniedziałku do piątku i szkołę weekendową na pozostałe dwa dni. Wolnego wiele nie będzie miał (chyba, że ma zaprzyjaźnionych ludzi w kadrach uniwersyteckich i mu zrobią prezent, takie historie też są znane), ale przytuli dwie pensje. Ba, uniwersytety zatrudniają legalnie, więc może jeszcze ze szkołą wywalczyć dodatek za to, że nie musieli się bawić z jego wizą pracowniczą. Do tego stopnia fachowości dochodzi się dopiero po jakimś czasie i zrozumieniu ('zrozumienie' to za duże słowo, przyjęciu do wiadomości) realiów edukacyjnych Państwa Środka.